sobota, 21 października 2023

Być jak osika

 

Marcin nie miał ochoty na tę wyprawę. Długo tłumaczył, że po wczorajszej wichurze spacer po lesie raczej nie będzie ani przyjemny, ani bezpieczny, ale „stary” (tak go w myślach nazywał, chociaż oficjalnie zwracał się do niego zawsze per „panie Franciszku”) uparł się. Z nieustępliwością powtarzał, że całym sobą czuje potrzebę bycia dziś w tym lesie i nie obchodzą go żadne zagrożenia czy wątpliwości opiekuna.

Nie widząc żadnej możliwości przełamania tego oślego uporu, Marcin w końcu dał za wygraną. Założywszy sobie i starszemu panu buty stosowne do wędrówki po terenie mokrym od ulewnego deszczu, jaki poprzedniego dnia nawiedził okolicę, wyszedł ze swoim podopiecznym na spacer.

Obiektywnie rzecz biorąc, do lasu nie było daleko — najwyżej pół kilometra polną drogą zaczynającą się tuż obok domu, w którym mieszkał pan Franciszek — jednak dla człowieka, któremu dawno stuknął dziewiąty krzyżyk (ba, na grzbiet powoli zaczął wchodzić dziesiąty!), była to wyprawa porównywalna z przemierzaniem dżungli przez trapera. W dodatku dziś droga pełna była kałuż rozlanych na całą jej szerokość, a gdzie indziej grząskiego błota. Pokonanie tego naturalnego toru przeszkód zajęło wędrowcom ponad pół godziny.

Gdy wreszcie dotarli do lasu, nie dane im było wejść w głąb zbyt daleko — po kilkudziesięciu krokach drogę zatarasowała im długa na kilkanaście metrów sosna, złamana nisko przy ziemi. Po lewej stronie rosły gęste krzaki głogu, po prawej leżało inne złamane drzewo, które upadło prostopadle do sosny tak, że ich korony splotły się ze sobą, tworząc istną barykadę z gałęzi. Nawet dla kogoś młodego i wysportowanego pokonanie tych utrudnień stanowiłoby nie lada wyzwanie — dla tak wiekowego seniora i zaledwie o dwadzieścia pięć lat młodszego opiekuna była to zapora absolutnie nieprzekraczalna.

— Wiedziałem, że tak będzie! — odezwał się zrzędliwie Marcin. — Mówiłem, że po wczorajszej nawałnicy pełno tu będzie połamanych drzew! Pewnie nawet za miesiąc tego nie uprzątną!

— Nie szkodzi. I tak cieszę się, że tu jesteśmy.

Pan Franciszek przysiadł na leżącej w poprzek drogi sośnie.

— Wichura wichurą, a las pachnie tak samo… i ptaki tak samo śpiewają, chociaż pewnie niejednemu wczorajsza zawierucha zniszczyła gniazdo. A mimo to śpiewają! Równie radośnie jak wczoraj, przedwczoraj i przed przedwczoraj. Można się od nich uczyć, jak z pogodnym czołem przetrwać każde nieszczęście.

Staruszek z zachwytem wciągnął kilka haustów świeżego powietrza przesyconego zapachem igliwia i wilgotnej ziemi. Jego opiekun też przysiadł na zwalonym pniu sosny.

— Jak to właściwie jest z tymi drzewami? — podjął rozmowę. — Jedne się łamią, a in-ne stoją, chociaż na wszystkie tak samo dmuchało, a wcześniej wszystkie rosły na tej samej ziemi, w tych samych warunkach.

— Z drzewami jak z ludźmi — uśmiechnął się pan Franciszek. — Razem się chowają, te same nauki pobierają od tych samych rodziców i nauczycieli, a przyjdzie na nich jednakowe nieszczęście i jeden od razu szuka sznura i mocnej gałęzi, a drugi zaprze się i nie tylko poradzi sobie z kłopotami, ale jeszcze mocniejszy ze wszystkiego wyjdzie i twardszy, niż był wcześniej. Znałem kiedyś takiego…

— Ale skąd to się właściwie bierze? — Marcin wszedł podopiecznemu w słowo, nie chcąc, by staruszek zaczął snuć wspomnienia, które mogły trwać godzinami. — Choćby ta sosna. Dwa metry dalej rośnie druga. Tak samo gruby pień, wysokość też zdaje się podobna. Ta leży, a tamta stoi. Jak to wytłumaczyć?

— Może tylko pozornie są takie same? Może jedna była bardziej przyschnięta, albo jakieś robaki ją toczyły? Bóg jeden raczy wiedzieć, dlaczego ktoś jest mocniejszy, a ktoś słabszy. Tak po prostu jest i nie ma co gadać. A czasami i tak bywa, że ktoś na oko słaby, wiotki, kruchy jak jakaś marna osika, więcej wytrzyma od tego, co to niby silny jak dąb. W lesie też tak jest. Wiotkie drzewa lepiej znoszą huragany niż te mocne i twarde, bo potrafią się nagiąć, ustąpić trochę pod naporem, a potem znów się wyprostować. Tak, tak, to duża sztuka umieć w odpowiednim momencie się ugiąć, nie iść w zaparte, ale swój pion zachować. Od tych niby słabych drzew warto się tego uczyć.

— Co racja, to racja!

Marcin rozejrzał się dookoła. Po obu stronach drogi między drzewami i krzewami rozciągał się zielony dywan.

— Choćby taka trawa — dodał — niska, niepozorna, a największy huragan najwyżej trochę nią pokołysze, a krzywdy żadnej nie zrobi. Wydaje się, że to ona jest ze wszystkich roślin najmocniejsza.

— To też tylko pozory — skwitował jego refleksję pan Franciszek. — Wiatr trawie krzywdy nie zrobi, to prawda, ale niech no tylko pojawi się ogień… w parę sekund obróci ją w popiół! A drzewa? Nawet jeśli je mocno osmali, to przynajmniej kikuty zostaną. Widziałem kiedyś takie drzewo: z jednej strony zwęglone od ognia, a z drugiej jeszcze się zieleniło. Ogień, to jest ostateczna próba mocy. Ty nie miałeś okazji go zaznać, ale moje pokolenie przeszło przez ogień i dlatego jest tak zahartowane. Co tam wichury, huragany! Przetrwać płomienie, które wszystko pożerają, oto prawdziwy hart ducha! Trawie go brakuje.

— Ale powiedział pan wcześniej, że to sztuka umieć w porę się nagiąć…

— Rzeczywiście, tak powiedziałem, ale naginać się zawsze, nawet przy najmniejszym podmuchu, to nie roztropność, to czyste tchórzostwo! Nie staraj się być silny i twardy jak dąb, bo prędzej czy później przyjdzie taki wicher, który cię złamie. Nie bądź też wiotki jak trawa, bo prędko uschniesz i byle niedopałek z papierosa cię zniszczy. Bądź jak osika, która wie, kiedy trzeba się nagiąć, a kiedy nie ustą…

Staruszek urwał w pół słowa. Twarz mu posiniała, usta zaczęły z trudem łapać oddech, oczy niemal wyszły z orbit i nabiegły krwią. Marcin przeraził się nie na żarty.

— Panie Franciszku, co się z panem dzieje!? Wzywam pogotowie!

Wyciągnął z kieszeni telefon, ale podopieczny powstrzymał go gestem dłoni.

— Nie trzeba — wydyszał z wielkim trudem. — To nic strasznego, to tylko śmierć, najpiękniejsza, jaką mogłem sobie wymarzyć. Wśród drzew, wśród ptaków…

Miękko zsunął się z pnia sosny i upadł twarzą w błoto.

Marcin chwycił go za przegub lewej ręki. Starał się namacać puls, ale go nie wyczuł. Przez dłuższą chwilę stał zszokowany i zupełnie bezradny. Pierwszy raz w swoim wcale niekrótkim życiu tak blisko zetknął się ze śmiercią. Odprowadził już na cmentarz wielu członków swojej rodziny i przyjaciół, ale jeszcze nikt nigdy nie skonał na jego oczach.

To nie był dla niego ktoś szczególnie bliski. Marcinowi po prostu nudziło się na emeryturze, więc postanowił popracować trochę społecznie i prawie rok temu miejscowy PCPR przydzielił go jako wolontariusza do asysty panu Franciszkowi. Podopieczny nie wymagał profesjonalnej pielęgnacji, tylko pomocy w niektórych czynnościach życiowych, a że Marcinowi (mimo też już podeszłego wieku) zdrowie dopisywało, ani on, ani urzędnicy z opieki społecznej nie widzieli przeszkód do podjęcia przez niego tego rodzaju pracy.

Przez dziesięć miesięcy zdążył się jednak zżyć ze staruszkiem na tyle, że w tym momencie poczuł, jakby właśnie stracił kogoś bardzo ważnego, kto po wyczerpaniu się rodzinnych zobowiązań nadawał sens jego życiu. Mimo że ostatni raz w kościele był na chrzcinach swojej najmłodszej latorośli, przeżegnał się nabożnie i zaczął odmawiać wszystkie zapamiętane z dawnych czasów modlitwy…

Po wypowiedzeniu ostatniego „amen” zaczął się zastanawiać, co ma teraz zrobić. Pan Franciszek nie należał do tęgich ani rosłych mężczyzn, ale swoje pięćdziesiąt parę kilo jednak ważył. O zaniesieniu go do miasta na rękach nie mogło być mowy. Ciągnąć zwłok po ziemi też nie zamierzał. To uwłaczałoby godności zmarłego, a wysiłek i tak byłby zbyt wielki jak na jego siedemdziesiątkę na karku.

Sięgnął po telefon, ale zawahał się. Do kogo właściwie zadzwonić? Pogotowie? Oni zmarłymi się nie zajmują. Zakład pogrzebowy? Tam nie ma terenowych pojazdów, które bez przeszkód pokonałyby tę błotnistą drogę. Zresztą, żeby mogli cokolwiek zrobić z ciałem, po-trzebowaliby najpierw lekarskiego stwierdzenia zgonu. Policja? Jeszcze zaczną go przesłuchiwać… a może nawet postawią zarzut nieudzielenia pomocy? Na stare lata brakowało mu tylko włóczenia się po sądach i udowadniania swojej niewinności!

— Do diabła! O czym ja myślę?! — oprzytomniał nagle i w duchu skarcił sam siebie. Do czego był teraz podobny? Chyba do trawy, którą lada iskra może zamienić w popiół.

Odblokował ekran i bez wahania wybrał 112.

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz