czwartek, 17 listopada 2016

 

Stówa


Wysoki, przenikliwy dźwięk domofonu wyrwał Grześka ze snu o wpół do ósmej rano i od razu wprawił w zły nastrój. Zaspany zwlókł się z łóżka i wolnym, człapiącym krokiem podszedł do drzwi. Poprzedniego wieczoru wypił trochę za dużo, więc teraz zaczął męczyć go kac. Tym bardziej na usta cisnęły mu się siarczyste przekleństwa pod adresem nieoczekiwanego gościa.
- Kto tam?! – burknął opryskliwym tonem do słuchawki. Po drugiej stronie usłyszał zdyszany głos Marka, swojego najlepszego kumpla.
Marek mówił szybko, co chwilę łapiąc powietrze. W jego głosie słychać było mieszaninę strachu i podniecenia.
- Stary, sorry, że tak wcześnie zawracam ci głowę, ale mam poważne kłopoty. Wpuść mnie. Pogadamy na górze.
 Każdego innego Grzesiek przepędziłby na cztery wiatry, ale Marek zajmował w jego życiu szczególne miejsce. Znali się jeszcze od czasów szkolnych, a przez kilka ostatnich lat wszystkie wolne od pracy chwile spędzali w jedynej w ich miasteczku knajpie o wdzięcznej nazwie „Basieńka”. To właśnie w jego towarzystwie pił wczoraj do późnych godzin i teraz boleśnie odczuwał skutki tej libacji. Jeśli stary druh, z którym z niejednego pieca się chleb jadło wpadł w tarapaty, to trzeba przynajmniej go wysłuchać. Na pewno nie zamknie mu drzwi przed nosem.
- Wejdź – powiedział nieco ochryple i przycisnął guzik zwalniający blokadę zamka przy bramie wejściowej.
Zaraz też wyciągnął z barku butelkę „Krakusa” i dwa kieliszki, żeby należycie ugościć przyjaciela. Marek jednak odmówił.
- Śpieszę się, mam mało czasu – powiedział, gdy gospodarz próbował zaprosić go do stołu. – Posłuchaj, cholernie pilnie potrzebuję stu złotych. Oddam najpóźniej za tydzień, na bank, jak Boga kocham! Wiesz, że pracuję teraz na budowie u Walczaka. Powiem mu, żeby dał mi zaliczkę i od razu biegnę do ciebie. Daję słowo. Znasz mnie przecież.
- Co cię tak przycisnęło, jeśli wolno spytać? – Grzesiek nie miał ochoty rozstawać się nawet na krótko z tak pokaźną kwotą, dlatego starał się wybadać, na co jego kompan od kielicha potrzebuje tak pilnie tylu pieniędzy.
- Eh, dużo by gadać. Opowiem ci kiedyś w „Basieńce”, jak już wszystko się dobrze skończy. Stary, mi naprawdę teraz cholernie się śpieszy. Proszę cię, daj mi tę stówę, jak chcesz, a jak nie, to cześć i nie ma sprawy, ale myślę, że nie zostawisz kumpla w potrzebie. To jak będzie?
- Dlaczego nie pójdziesz od razu do Walczaka po zaliczkę? – Grzesiek próbował jeszcze negocjować.
- Teraz by mi nie dał. Za krótko u niego pracuję. Ale po całym tygodniu będzie można już o coś poprosić. Tyle, że ja nie mogę czekać do następnego tygodnia. Muszę mieć tę kasę dziś, natychmiast! Rozumiesz?!
Sprawa wyglądała na wyjątkowo poważną. Przez cały okres ich liczącej już ponad dziesięć lat znajomości Marek nigdy nie pożyczał od Grześka pieniędzy. W drugą stronę zresztą też nie. Razem pili, razem podrywali miejscowe dziewczyny, ale w sprawach finansowych zachowywali absolutną odrębność. Obaj zdawali sobie sprawę, że nic tak nie niszczy przyjaźni, jak wzajemne długi. Toteż fakt, że Marek zdecydował się naruszyć tę świętą zasadę, wskazywał na okoliczności rzeczywiście niezwykłe. Dlatego, chociaż żal mu było pozbywać się takiej gotówki, postanowił wspomóc przyjaciela w potrzebie.
- Tylko pamiętaj, - powiedział surowym tonem, wręczając koledze zielonkawy banknot z wizerunkiem zwycięzcy spod Grunwaldu – za tydzień chcę tę forsę widzieć z powrotem. Inaczej marny będzie twój los..
- Spokojna głowa – odpowiedział zadowolony z osiągnięcia swojego celu Marek – Walczak to solidny facet. Nie żeruje na pracownikach, jak inni. On też rozumie ludzi. Na pewno w przyszłym tygodniu da mi zaliczkę, jak go poproszę. Teraz lecę, bo naprawdę nie mam już czasu. Cześć.
Odebrał banknot i czym prędzej zbiegł z łoskotem po schodach.
Grzesiek rozbudził się na dobre. Nalał sobie wódki przygotowanej dla Marka i wychylił do dna. Trudno, kumpel nie chciał się poczęstować, to trzeba samemu wybić sobie tego klina. Próbował zgadnąć, na co Markowi tak pilnie potrzebne było sto złotych. W co się ten chłopak wpakował? Jeszcze wczoraj wieczorem, gdy razem siedzieli w „Basieńce”, o niczym nie wspominał. Żadne sensowne wytłumaczenie nie przychodziło mu jednak do głowy. W końcu zrezygnował z tego jałowego intelektualnego wysiłku i ponownie położył się na łóżku.
Jemu dziś nie śpieszyło się nigdzie. Nie miał obecnie żadnej pracy. Obaj z Markiem pracowali przeważnie „na zmianę”. Nie należeli do ludzi pracowitych. Zajęcia szukali zazwyczaj dopiero wtedy, gdy kieszenie zaczynały świecić pustkami. Zazwyczaj podłapywali jakieś fuchy na czarno, żeby zbytnio nie brudzić sobie rąk dokumentami, no i nie płacić podatków. Grzesiek właśnie kilka dni temu skończył taką fuchę, odebrał zapłatę, więc chwilowo był przy forsie. Markowi z kolei kasa się kończyła, więc od przedwczoraj on zaczął pracować.
Jak tylko zaczęło się ściemniać Grzesiek udał się swoim zwyczajem do „Basieńki”. Spodziewał się spotkać tam Marka. O tej porze powinien już zejść z roboty i wpaść „na jednego”. Tym razem jednak kompan w restauracji się nie pojawił. Grzesiek czekał aż do zamknięcia lokalu, dzwonił kilkakrotnie, za każdym razem słysząc po drugiej stronie bezbarwny głos komputera informujący, że „abonent jest czasowo niedostępny”. Około dziewiątej zdecydował się odwiedzić kolegę w jego mieszkaniu. Gdy po kilkunastu próbach użycia domofonu nie doczekał się odpowiedzi, zaniepokoił się na dobre. Zaczęły budzić się w nim podejrzenia, że ten niby wypróbowany druh, z którym znali się jak łyse konie, jednak wystawił go do wiatru. Pożyczył kasę i zniknął z nią gdzieś bez śladu. Wzbierała w nim złość na Marka i na samego siebie, że tak łatwo dał się wyprowadzić w pole.
Nazajutrz udał się na skraj miasta, gdzie miejscowy potentat branży odzieżowej budował nowy dom w prezencie ślubnym dla swojej najstarszej latorośli.
- Marek? – odpowiedział zagadnięty właściciel zabudowywanej posesji. – Owszem, pracował tu, ale tylko dwa dni. Wczoraj już się nie zjawił. Zdziwiło mnie to, bo wydawało się, że zależy mu na tej robocie. A co, do „Basieńki” też nie przyszedł? Ty chyba powinieneś najlepiej wiedzieć, co on porabia. Trzymacie się przecież razem od niepamiętnych czasów.
- Właśnie w tym rzecz, że nie wiem. – W głosie Grześka można było wyczuć wzbierający gniew. – Od wczoraj przepadł jak kamień w wodę. Martwię się o niego.
- Eh, da sobie radę. Dziecko nie jest. Może pojechał na wieś do swoich rodziców, zapił tam i zapomniał wrócić. Jak wytrzeźwieje to się znajdzie, ale u mnie już sobie nie popracuje. Ja wszystko rozumiem, ale takiego bumelanctwa nie będę tolerował.
Grzesiek burknął pod nosem: „Do widzenia” i odszedł z narastającym uczuciem wściekłości. Ostatnie słowa Walczaka pozbawiły go nadziei na szybkie odzyskanie pożyczonych stu złotych. Ponadto nie był wcale pewien, czy wersja wydarzeń zasugerowana przez niedawnego pracodawcę jego kolegi była prawdziwa. Marek zerwał kontakty ze swoimi rodzicami jako osiemnastolatek, gdy usunięto go z ogólniaka za zbyt dużą liczbę nieusprawiedliwionych nieobecności. Podobno ojciec zrobił mu z tego powodu straszną awanturę. W całej wsi było ich słychać. Następnego dnia Marek spakował swoje manatki, przyjechał do miasta, wynajął kawalerkę na poddaszu w starej kamienicy bez wygód, byle jak najtaniej i więcej się w rodzinnych stronach nie pokazał. Od tamtego też czasu zaczęła się jego przyjaźń z Grześkiem, bo właśnie u niego przenocował kilka pierwszych dni, zanim znalazł sobie odpowiednie lokum.
Trudno było sobie wyobrazić, że akurat teraz zatęsknił za swoimi rodzicami i postanowił pozostać u nich przez dwa dni, ryzykując utratę ledwie co znalezionej pracy. Bardziej prawdopodobne wydawało się, że uciekł gdzieś z pożyczonymi pieniędzmi. Tylko po jaką cholerę to zrobił? Na ile wystarczy mu ta stówa. Co dalej zamierza robić. Przecież po takim numerze nie ma co się tu w ogóle pokazywać. Już on, Grzesiek, zadba, żeby mu odpowiednio umilić życie.
Po powrocie do domu, nie mógł sobie znaleźć miejsca. Chodził po pokoju tam i z powrotem, cały czas rozmyślając o tym, co właściwie mogło się zdarzyć i przeklinając w duchu nielojalność kolegi oraz własną łatwowierność.
Niespodziewany dzwonek domofonu przywrócił go nagle do rzeczywistości. „Może to Marek?” – pomyślał i poszedł czym prędzej otworzyć. Głos po drugiej stronie słuchawki nie był jednak głosem jego długoletniego przyjaciela.
- Policja – usłyszał w odpowiedzi na swoje zapytanie: - Chcielibyśmy zadać panu kilka pytań.
„Czego, u licha może chcieć ode mnie policja? – przemknęło mu przez głowę – Przecież niczego nie ukradłem, z nikim się nie pobiłem, nie mam samochodu, żeby naruszyć jakiś przepis drogowy. O co może im chodzić. Jednak zdawał sobie sprawę, że z władzą lepiej nie zadzierać, więc posłusznie otworzył.
Funkcjonariusze najpierw wypytywali szczegółowo o Marka – kiedy ostatni raz go widział, o czym rozmawiali itp. Dopiero na końcu, gdy zorientowali się, że przesłuchiwany wie niewiele na interesujący ich temat, sami wyjaśnili, co ich tu sprowadziło. To, co Grzesiek usłyszał, dosłownie ścięło go z nóg. Kilka godzin temu, przy drodze wojewódzkiej nr 372, około stu kilometrów od miasta znaleziono zwłoki Marka obok rozbitego motocykla. We krwi miał prawie jeden promil alkoholu. Wczoraj przed północą właściciel tego motocykla, mieszkaniec jednej z miejscowości w sąsiednim powiecie zgłosił jego kradzież.
Nie ulegało wątpliwości, że nagła śmierć Marka miała ścisły związek z pożyczonymi dzień wcześniej pieniędzmi. Pewnie wplątał się w jakąś aferę, ktoś żądał od niego kasy. Może stówa nie wystarczyła? Na więcej nie miał co liczyć, więc postanowił uciec. Tak, czy inaczej, wszystko wskazywało na to, że, nawet gdyby nie zginął w wypadku, prawdopodobieństwo odzyskania przez Grześka swoich pieniędzy było nader mizerne. Teraz zaś zmalało do zera. Poczuł się oszukany przez przyjaciela i postanowił, że nigdy mu tego nie wybaczy.
Na pogrzebie się nie pojawił. Nie chciał żegnać się z kimś, kto go tak niegodziwie potraktował. Od tego czasu stał się markotny i mało rozmowny. Przestał odwiedzać „Basieńkę”, zbyt wiele złych wspomnień przywoływało teraz to miejsce. Wódkę kupował tylko w najbliższym sklepie, przynosił do domu i pił do lustra. Zawsze przy tym przeklinając wiarołomnego kumpla. Nikt mu w tym nie przeszkadzał. Od śmierci matki mieszkał sam. Ojciec zmarł na zawał, gdy był jeszcze w podstawówce. Własnej rodziny nie założył i nie miał takiego zamiaru. Zdawał sobie sprawę, że żona, jaka by nie była, nie pozwoli na codzienne wizyty w knajpie, będzie nalegała na podjęcie stałej pracy i przynoszenie pieniędzy do domu, a taka stabilizacja zdecydowanie nie leżała w jego naturze. Marek podzielał w pełni jego poglądy na życie i to ich przez wiele lat łączyło aż do momentu zaciągnięcia tej feralnej pożyczki.
Policja po kilku tygodniach umorzyła śledztwo w sprawie kradzieży motocykla i śmierci Marka. Nie znaleziono żadnych dowodów czyjejkolwiek współwiny w tych zdarzeniach, a wobec śmierci ich jedynego sprawcy dalsze postępowanie nie miało racji bytu. Tajemnicę tego, co naprawdę zdarzyło się między wizytą u Grześka, a wypadkiem na drodze nr 372, Marek zabrał ze sobą do grobu. Mieszkańcy miasteczka przez pewien czas żywo o tym dyskutowali, w miarę upływu czasu cała sprawa zacierała się jednak stopniowo w ich pamięci wypierana przez codzienne troski. Tylko jeden Grzesiek ciągle nie mógł przeboleć bezpowrotnie utraconych stu złotych.
Pewnego popołudnia, gdy dopiero co wrócił z kolejnej dorywczej pracy i siedział w pustym mieszkaniu nad butelką „Extra Żytniej”, przy jego drzwiach zadźwięczał domofon. Zdziwił się bardzo. Z nikim się przecież nie umawiał, nie miał znajomych, którzy mogliby chcieć złożyć mu wizytę. Owszem, bywały czasy, kiedy zapraszał do siebie jedną czy drugą poznaną na mieście dziewczynę, bo choć żenić się nie zamierzał, to w roli wstrzemięźliwego celibatariusza też sobie siebie nie wyobrażał, ale nie teraz, nie po śmierci Marka. Od tamtego zdarzenia zamknął się w sobie i chyba ostatnimi osobami, które do niego dzwoniły byli ci policjanci, którzy chcieli go wtedy przesłuchać. Nie miał zamiaru otwierać, ale kiedy dzwonek powtórzył się trzeci raz, podniósł się niechętnie z krzesła i podszedł do drzwi.
- Przepraszam, czy pan Grzegorz Tomaniak? – Usłyszał w słuchawce nieznajomy głos starszego człowieka.
- Tak, to ja – odpowiedział Grzesiek – o co chodzi?
- Jestem ojcem Marka Krawczyka, pańskiego kolegi – przedstawił się przybysz. – Mam sprawę do pana. Czy moglibyśmy porozmawiać?
Grzesiek był zaskoczony. Czego może od niego chcieć ojciec tego oszusta i złodzieja (inaczej teraz nie potrafił myśleć o Marku)? Czyżby chciał, podobnie jak jego syn, wyłudzić od niego jakieś pieniądze? Z pewnością nie da się na nic naciągnąć. Jak tylko stary wspomni o pożyczce, przepędzi go na cztery wiatry. Najchętniej w ogóle by go nie wpuszczał, ale ciekawość, co też sprawiło, że ten człowiek zadał sobie tyle trudu, żeby odnaleźć kolegę swojego syna i odbyć prawie godzinną podróż autobusem, w celu złożenia mu wizyty, przeważyła.
- Proszę – powiedział i przycisnął guzik otwierający bramę.
Po chwili w drzwiach jego mieszkania stanął siwowłosy mężczyzna o nieco przygarbionej sylwetce i twarzy pooranej zmarszczkami. W żylastych, spracowanych dłoniach ściskał stuzłotowy banknot.
- Mój syn przyśnił mi się wczorajszej nocy – zaczął powoli i trochę niepewnie swoją wypowiedź – podobno przed śmiercią pożyczył od pana sto złotych i nie zdążył oddać, a pan ciągle nie może mu tego wybaczyć. Czy to prawda?
- Zgadza się – odpowiedział Grzesiek, niedowierzając własnym uszom.
- Jemu jest bardzo ciężko na tamtym świecie, z tego powodu – ciągnął dalej niespodziewany gość – Poprosił mnie, żebym oddał panu jego dług, bo dopiero wtedy on będzie mógł tam zaznać spokoju. Przynoszę panu te pieniądze. Proszę, niech pan wybaczy mojemu synowi i nie myśli o nim źle. On naprawdę chciał je panu oddać, tylko nie zdążył. To nie był zły chłopak, chociaż trochę pogubił się w życiu.
- Skąd pan wiedział, gdzie ja mieszkam? – zapytał Grzesiek, któremu dosłownie zakręciło się w głowie od tego, co usłyszał.
- Syn mi powiedział. W tym śnie podał mi dokładny pana adres. Jak się obudziłem to zaraz go sobie zapisałem. Na początku trochę się bałem, czy to aby nie jakieś tam senne majaki, ale w końcu pomyślałem sobie: wola zmarłego – rzecz święta. Wybrałem się na najbliższy autobus i przyjechałem. Proszę, oto pańska własność – wyciągnął w kierunku Grześka rękę ze stuzłotowym banknotem.
Grzesiek poczuł się, jakby ktoś walnął go kijem baseballowym między oczy. Czy to możliwe, żeby Marek z tamtego świata zatroszczył się o oddanie mu pieniędzy? Do tej pory nie zastanawiał się nigdy nad sprawami życia pozagrobowego. Nie uważał się za wierzącego. Kościół zwykle omijał szerokim łukiem. Owszem, w podstawówce i gimnazjum chodził na lekcje religii, ale zapamiętał z nich jedynie, że należy kochać papieża-Polaka i że nie wolno przerywać ciąży. O życiu po śmierci, o tym, co się tam najbardziej liczy, nie przypomina sobie, żeby cokolwiek mu mówiono. Więc nie skradziony motocykl, nie to, że pił przez całe życie, że porzucił rodzinny dom, nawet nie te wszystkie dziewczyny, które zaliczył i chwalił się tym na prawo i lewo, tylko te pożyczone sto złotych ciążyło mu najbardziej. Widocznie wszyscy inni mu wybaczyli, tylko on – najbliższy przyjaciel – nie potrafił. To znaczy, że w przyszłym życiu najważniejsze jest przebaczenie ze strony ludzi, których tu na ziemi się skrzywdziło.
W tym momencie przypomniał sobie Beatę. To była dziewczyna z pobliskiej wsi, którą poderwał jakieś pięć lat temu. On traktował tę znajomość jak przelotny romans bez znaczenia, ona liczyła na coś znacznie więcej. Pewnego razu, gdy zamierzał już zakończyć tę przygodę, zadzwoniła do niego i oznajmiła, że jest w ciąży. Wyśmiał ją. Powiedział, że tylko idiotki nie potrafią się należycie zabezpieczyć, jego to nie obchodzi, żadnej kasy na dziecko od niego nie wyłudzi, a nawet jak pójdzie do sądu po alimenty, to i tak ich nie dostanie, bo on przecież nigdzie oficjalnie nie pracuje. Dwa dni później miasto obiegła wiadomość, że Beata nie żyje. Podobno wypiła całą butelkę płynu do WC. Przepaliło ją na wylot, nie było żadnych szans na ratunek. Czy po wypiciu żrącego płynu miała jeszcze czas, żeby przebaczyć mu, że umiera z jego powodu? A jeśli nie? Jeśli do ostatniej chwili przeklinała go za to, jak ją potraktował? Czy kiedyś będzie mu z tego powodu ciężko tak, jak teraz Markowi? Kogo wtedy pośle i dokąd, żeby prosić o przebaczenie?
- Panie Krawczyk – powiedział po chwili namysłu – niech pan zatrzyma sobie te pieniądze. Panu na pewno przydadzą się bardziej niż mnie. A Markowi, jak znów się panu przyśni, niech pan powie, że się na niego nie gniewam. Nie będę już więcej źle o nim myślał, obiecuję panu.
- Bardzo dziękuję. Z całego serca panu dziękuję. Niech Bóg panu wynagrodzi. – Ojciec Marka ukłonił się kilkukrotnie, Schował do kieszeni trzymany w rękach banknot i pośpiesznie opuścił mieszkanie Grześka.
Gospodarz zamknął za nim drzwi. Wrócił do pokoju i ciężko opadł na kanapę. Gdyby jeszcze godzinę temu ktoś powiedział mu, że tak łatwo zrezygnuje z należnych sobie pieniędzy, puknąłby się w czoło, ale po tym, co usłyszał od tego człowieka nie mógł postąpić inaczej. „Tak, ludziom trzeba wybaczać, wszystko wybaczać, zawsze wybaczać – powtarzał sobie bez przerwy – wtedy może nam też będzie wybaczone. Czy Beata usłyszy, jak będę ją teraz prosił o wybaczenie? Muszę w to wierzyć, muszę, inaczej strach będzie umierać!”
Od tego czasu niemal każdego dnia można spotkać Grześka w kościele na wieczornym nabożeństwie. Staje zwykle w przedsionku, żeby nie rzucać się ludziom w oczy i modli się – za duszę Marka i o to, żeby Beata z zaświatów wybaczyła mu wyrządzoną jej niegdyś krzywdę.


czwartek, 10 listopada 2016

Nocna rozmowa


Nad miastem panował gęsty mrok. Zegar na wieży ratuszowej już dawno wybił północ i nawet ludzie o sowim usposobieniu zaczynali układać się do snu. Na ulicach było kompletnie pusto i z każdą chwilą coraz mniej świateł w oknach robiło konkurencję ulicznym latarniom. Tylko gdzieniegdzie za szybą widniała żółtawa poświata świadcząca o tym, że mieszkający tam człowiek albo cierpi na bezsenność, albo ma przed sobą pracowity dzień i musi poczynić wiele przygotowań, aby móc podjąć czekające go od świtu zadania.
Za jedną z takich szyb, w niewielkim pokoju na ostatnim piętrze starej, przedwojennej kamienicy siedział Literat pochylony nad tradycyjną, ręczną maszyną do pisania. Miał wprawdzie w domu komputer z zainstalowaną najnowszą wersją powszechnie używanego edytora tekstu, ale gdy zależało mu na stworzeniu prawdziwego arcydzieła, zdecydowanie wolał tę wysłużoną, lecz ciągle sprawną maszynę z koszem czcionek, taśmą barwiącą i wałkiem do papieru. Twierdził, że takie staroświeckie urządzenie znacznie lepiej pomaga mu odnaleźć natchnienie niż elektroniczne wytwory współczesnej techniki.
Od dłuższego czasu pracował nad nową powieścią melodramatyczną, a ponieważ zależało mu na jak najszybszym oddaniu jej do wydawcy, więc już nie wiadomo który dzień z rzędu ślęczał nad swoją maszyną do późnej nocy. Teraz zrobił chwilę przerwy w pisaniu, żeby zastanowić się, jak możliwie najlepiej opisać scenę, w której główna bohaterka z zazdrości zabija swojego narzeczonego. Zamyślił się głęboko, szukając odpowiednich słów.
Nagle z tej medytacji wyrwał go dobrze znany odgłos czcionek uderzających o papier nawinięty na wałek maszyny do pisania. Spojrzał i ze zdumieniem zobaczył, że maszyna pisze sama. Klawisze, jakby uderzane niewidzialnymi palcami, uginały się, wypychając z kosza odpowiadające im czcionki, a te pozostawiały na papierze swoje ślady w postaci liter, słów i całych zdań. Choć ciągle jeszcze nie dowierzał własnym oczom, to jednak po chwili ciekawość wzięła górę, nachylił się i zaczął czytać tekst wychodzący spod niewidzialnej ręki.
- Nie każ mi zabijać Maćka! Nie chcę tego! Nie jestem morderczynią! Poza tym kocham go i nie wierzę, że naprawdę mnie zdradził. To ty wymyśliłeś to wszystko. Poplątałeś nasze losy tylko po to, żeby się nami pobawić. Ale ja się na to nie zgadzam i Maciek na pewno też. Masz zmienić tę historię, rozumiesz!
Literat przetarł oczy. Pomyślał, że to jakiś dziwny sen. Uszczypnął się nawet kilka razy, mając nadzieję, że się obudzi. Ale nie. Był zupełnie pewien, że jest na jawie, a mimo to litery wystukane przed chwilą przez jego maszynę nie zniknęły. „Gdybym pisał na komputerze, mógłbym jednym ruchem ręki skasować te gryzmoły – pomyślał – a tak będzie trzeba wyrzucić całą kartkę i napisać wszystko od nowa. Szkoda pracy”. Jednak sam fakt pojawienia się tego tekstu zaintrygował go. Skoro bohaterka jego powieści postanowiła nawiązać z nim rozmowę, to może warto ją kontynuować. „To będzie sprawdzian, czy mam do czynienia z rzeczywistością, czy tylko z jakimś złudzeniem” – pomyślał. Nachylił się nad maszyną i zaczął pisać.
- Przykro mi, ale plan powieści jest taki, że Maciek cię zdradza, a ty go z zazdrości zabijasz. Tak od początku to wymyśliłem i nie zamierzam tego zmieniać. To ja stworzyłem was oboje i wasze losy są w całości ode mnie zależne, czy ci się to podoba, czy nie.
Oderwał ręce od klawiatury i wyprostował się czekając na odpowiedź. Jeśli maszyna znów zacznie pisać sama, będzie to znaczyło, że nawiązał kontakt ze stworzoną przez siebie postacią, jeśli nie – uzna ten epizod za złudzenie wynikłe z przemęczenia. Wyrzuci zepsutą kartkę, położy się spać, a jutro napisze wszystko od nowa tak, jak chciał.
- Nie zmusisz mnie, żebym go zabiła! – Klawisze maszyny ponownie zaczęły same się poruszać. – Jestem wolna i za nic nie zrobię czegoś, co sprzeciwia się mojej naturze!
A więc to jednak prawda. Postać z książki najwyraźniej buntowała się przeciwko wyznaczonej jej roli. Nie może się na to zgodzić! To on jest panem tej powieści i wszystkie postacie muszą być mu posłuszne, inaczej cały świat stanie na głowie. Trzeba jej odpowiedzieć tak, żeby odechciało jej się podobnych protestów.
- Uważaj, bo mogę rzeczywiście zmienić koncepcję i to Maciek zabije ciebie. Czy to by ci bardziej odpowiadało?
- On na pewno tego nie zrobi! Kocha mnie i nie przyjdzie mu do głowy, żeby mnie skrzywdzić!
- Czy sądzisz, że będzie tak samo skłonny do buntu przeciw swemu twórcy, jak ty? Mam co do tego uzasadnione wątpliwości.
- To prawda, jest trochę bardziej uległy ode mnie. Taką stworzyłeś mu naturę. Ale do zbrodni się nie posunie, nawet na twoje polecenie. Przekonasz się!
- No cóż, nie pozostaje mi nic innego, jak sprawdzić to doświadczalnie. Napiszę jeszcze raz ten fragment, ale w taki sposób, że ty będziesz ofiarą, a Maciek zabójcą. Zobaczymy, co z tego wyniknie.
Wykręcił kartkę z maszyny, zmiął ją i wyrzucił do kosza. Wkręcił nową i zaczął pisać. Jednak, gdy doszedł do momentu, kiedy Maciek miał podjąć decyzję o zabiciu swojej narzeczonej, maszyna dziwnie się zacięła. Klawisze zablokowały się gdzieś od środka i żaden nie chciał zareagować na coraz silniejsze uderzenia palców Literata. Zaklął w duchu. „Szlag by to trafił! Nie dość, że już prawie druga w nocy, jutro po południu mam dostarczyć tekst wydawcy, to jeszcze sprzęt mi się psuje. Trudno, ten ostatni fragment napiszę na komputerze, chociaż nie lubię.”
Wstał i podszedł do drugiego biurka, żeby włączyć komputer. Wtedy maszyna nagle znów zaczęła pisać sama.
- A widzisz?! Nie mówiłam, że nie uda ci się go zmusić, żeby mnie zabił? On mnie kocha i nie chce tego zrobić. Napisz inną powieść, ze szczęśliwym zakończeniem.
A więc to dalszy ciąg buntu, tym razem obojga bohaterów. Trzeba ich jakoś uspokoić, żeby zaniechali sprzeciwu i pozwolili dokończyć już tak daleko posunięte dzieło. Usiadł ponownie przy maszynie i wystukał odpowiedź.
- To byłoby śmiertelnie nudne. Prawdziwa powieść musi obfitować w sytuacje dramatyczne. Inaczej nikt jej nie będzie chciał czytać.
- Ci twoi czytelnicy są chyba nienormalni, skoro fascynuje ich czyjeś nieszczęście. Po co w ogóle dla nich piszesz? Czy nie lepiej tworzyć dobre historie?
- Czytelnicy są jacy są, a ja muszę zarobić na swoje utrzymanie, dlatego piszę to, co im się podoba. Chyba to rozumiesz? Ty i Maciek też musicie w waszym świecie na siebie zarabiać.
- Tak jest, bo ty tak opisałeś nasz świat. Nie potrafiłeś stworzyć świata, w którym nie trzeba na siebie zarabiać, bo sam jesteś w to zarabianie uwikłany. Wiesz, zaczynam wątpić, czy ty w ogóle istniejesz. To niemożliwe, żebyś nie chciał, stwarzać bohaterów szczęśliwych, a nie takich, którzy się wzajemnie zdradzają i zabijają.
- Skoro, jak twierdzisz, nie istnieję, to z kim, do licha, rozmawiasz od prawie pół godziny? Zastanów się, co mówisz.
- Nie wiem, z kim rozmawiam. Może z własnymi myślami? Może to, jacy jesteśmy jest projekcją naszego wnętrza, jakimś głęboko ukrytym ja, które ujawnia się stopniowo w różnych życiowych sytuacjach?
- Ach, więc jednak przyznajesz, że w twoim „ukrytym wnętrzu” rodzą się myśli o zabiciu narzeczonego. Skoro to nie ja każę ci go zabić, bo ja przecież nie istnieję, to znaczy, że sama o tym myślisz. Jednak nie jest to tak do końca wbrew twojej naturze, jak twierdziłaś na początku. Skończ, więc, proszę, z tą paplaniną o szczęściu i miłości i pozwól mi dokończyć powieść tak, jak ją zaplanowałem. Wydawca czeka.
- No dobrze, istniejesz, ale jesteś zły i nie chcę mieć z tobą nic wspólnego. Nie będę robiła tego, co ty wymyśliłeś. Nienawidzę cię!
- Ośmielam się zauważyć, że gdyby nie ja to ciebie i Maćka w ogóle by nie było. Życzyłbym sobie odrobinę wdzięczności za powołanie do istnienia.
- I co nam przyjdzie z tego istnienia, skoro przewidziałeś dla nas taki okropny los. Byłoby lepiej, gdybyś nas wcale nie napisał.
- Nie sądzę, żebyś naprawdę wolała rozpłynąć się w niebycie, niż żyć, choćby jako zabójczyni swojego narzeczonego. Ja, w każdym razie mam zobowiązania wobec wydawcy i nie zamierzam rezygnować z dokończenia tej powieści, czy ci się to podoba, czy nie.
Siedział przez dłuższą chwilę spodziewając się jakiejś odpowiedzi, ale maszyna nie drgnęła. „Widocznie odechciało jej się buntować. Dałem jej do zrozumienia, że wcale nie jest taka idealna jak myślała. Ja w końcu wiem lepiej, do czego ona jest zdolna, przecież sam ją stworzyłem. Ale teraz jestem już zbyt zmęczony. Położę się spać, a jutro dokończę ten rozdział.”
Nazajutrz wstał wcześnie i zaraz po śniadaniu usiadł przy swojej maszynie i napisał brakujący fragment powieści, w którym, zgodnie z jego wolą i oczekiwaniem czytelników, główna bohaterka zabija z zazdrości narzeczonego, a następnie z rozpaczy targa się na własne życie.
Właśnie poskładał wszystkie kartki, zapakował do teczki i zamierzał udać się do biura wydawcy, gdy u jego drzwi zadźwięczał dzwonek. „Kto, do diabła, odwiedza mnie o tej porze?! – pomyślał z irytacją. – Przecież z nikim się nie umawiałem. Pewnie znów jakiś domokrążca.” Podszedł jednak do drzwi i otworzył. Naprzeciw niego stało dwoje młodych ludzi o wyglądzie dokładnie takim, jaki mieli bohaterowie ukończonej przed chwilą powieści. Odzież na wysokości ich serc była rozdarta i zakrwawiona.
Literat zaniemówił. Stał przez chwilę z szeroko otwartymi ustami, jakby nagle zabrakło mu powietrza.

- Co się tak dziwisz? – odezwała się w końcu dziewczyna. – Przecież to normalne, że po śmierci trafia się do swojego stwórcy. Chcemy u ciebie zamieszkać. Na zawsze.