poniedziałek, 21 lutego 2022

Sesja zdjęciowa

 

Sesja zdjęciowa

 

Pani Jadzia wracając z pobliskiego sklepu z siatką pełną zakupów, odruchowo spojrzała na skrzynkę na listy. Zawsze na nią patrzy ilekroć ją mija, wchodząc albo schodząc po schodach. Zazwyczaj nic w niej nie ma. Kto niby miałby do niej pisać? Trzech już dorosłych synów jest na miejscu, rodzice dawno nie żyją, a innych krewnych właściwie nie ma. To znaczy nie jest pewna czy ma. Przed wojną miała brata, ale w czasie tej całej koszmarnej zawieruchy ślad po nim przepadł. Niby nikt nie powiadomił oficjalnie o jego śmierci, ale pani Jadzia zdążyła nabrać przekonania, że zginął. Przecież gdyby żył, odezwałby się na pewno. Mieszka w końcu w tym samym domu, który zajmowali przed wojną. Stąd Mietek wychodził z torbą na ramieniu, kiedy w trzydziestym dziewiątym powołali go do wojska. Wiedziałby dokąd wrócić, a jakby z jakiegoś powodu nie mógł wrócić, to by przynajmniej napisał. Tymczasem już piętnaście lat minęło od zakończenia wojny, a o nim ani widu, ani słychu. Cóż innego może to oznaczać, jeśli nie to, że gryzie ziemię w jakiejś frontowej mogile, nie wiadomo jak daleko od domu.

Jeszcze w ubiegłym roku, jak Antek, najmłodszy syn był w wojsku, to listy przychodziły regularnie co tydzień. Zawsze w czwartki, jak w zegarku. Dobry chłopak z tego Antka, nie zapominał o matce w tych koszarach. Ale przed rokiem wrócił, mieszka razem z nią, więc i pisać nie potrzebuje. Tak samo dwóch starszych. Chociaż narzekać na synów pani Jadzia nie ma powodu, pracują wszyscy trzej na kolei, wódki nie piją, w pracach domowych pomagają, węgla z deputatów mają tyle, że nawet sąsiadom mogą odsprzedawać, to jednak martwi ją, że do tej pory żaden z nich jej na wesele nie prosi. Na co właściwie czekają? Lata im lecą, bykowe muszą płacić, a żaden się za dziewczynami nie ogląda. Dziwne to, ale trudno. Na siłę ich przecież swatać nie będzie. Listów od narzeczonych też więc nie ma co się spodziewać. Tylko taki nawyk zaglądania do skrzynki pozostał.

Tym razem jednak za rządkiem okrągłych otworów w metalowych drzwiczkach wyraźnie widniała biała koperta. Biała, więc na pewno z jakiegoś urzędu. Zwykli ludzie przeważnie wysyłają listy w niebieskich. Pewnie z ADM-u albo z elektrowni, pomyślała pani Jadzia. Takie pisma z reguły nic dobrego nie oznaczają. Trudno, trzeba wyjąć. Nic się przecież na to nie poradzi. Odstawiła siatkę z zakupami i sięgnęła do kieszeni płaszcza po pęk kluczy. Od skrzynki to ten najmniejszy, włożyła go w odpowiedni otwór i przekręciła.

W lewym górnym rogu koperty widniała wyraźnie duża pieczątka Polskiego Czerwonego Krzyża. Kie licho? Dopiero po dłuższej chwili pani Jadzia uprzytomniła sobie, co może oznaczać taka korespondencja. Wkrótce po wojnie, to był chyba czterdziesty ósmy albo dziewiąty rok, teraz dokładnie nie pamięta, napisała do PCK pismo z prośbą o odnalezienie jej brata. Synowie byli wtedy jeszcze mali. Najstarszy, Józek, miał czternaście albo piętnaście lat. Mąż z wojny nie wrócił i w tym wypadku nie było wątpliwości, jaki spotkał go los. Wiadomość o jego chwalebnej śmierci na polu chwały otrzymała jeszcze w lutym czterdziestego piątego roku. Skoro ojca chłopaki mieć nie będą, to niech przynajmniej mają wuja, pomyślała.

Przez jedenaście, a może dwanaście lat nie było żadnej odpowiedzi. Zdążyła w tym czasie zwątpić, czy ona kiedykolwiek nadejdzie. Później zupełnie o tym piśmie zapomniała. Chłopcy dorośli, więc obecność męskiej ręki przestała im być potrzebna. Zresztą i bez niej wyrośli na porządnych ludzi. I oto przychodzi odpowiedź. Ciekawe, co ta pękata koperta rozmiarów kartki z bloku rysunkowego w sobie zawiera. Czy będzie to dobra, czy zła nowina? Czy znaleźli go żywego, czy jego grób? Pani Jadzia sama nie potrafiła sobie odpowiedzieć na pytanie, która wiadomość bardziej by ją zasmuciła. Jeśli ostatecznie potwierdzą się jej dotychczasowe przypuszczenia, to postara się na najbliższych Wszystkich Świętych odwiedzić miejsce, gdzie go pochowano, zapali świeczkę, pomodli się za jego duszę, co zresztą i tak już od dłuższego czasu robi. O ile oczywiście będzie tu dokładnie napisane, gdzie to jest. A jeśli okaże się, że brat żyje, to z jednej strony radość, a z drugiej nie da się uniknąć pytania, dlaczego do tej pory sam nie próbował się z nią skontaktować. Czyżby zupełnie zapomniał, że ma siostrę? A może stracił zupełnie pamięć, przebywa teraz w jakimś przytułku i nie ma pojęcia, kim jest? Pani Jadzia słyszała o takich przypadkach. W gazetach nieraz pisali i w radiu też o tym mówili. Jeśli tak właśnie jest, to z czego się właściwie cieszyć? Co za pożytek z takiego życia, jak pamięci ani rozumu się nie ma?

Niecierpliwie rozerwała kopertę i wyciągnęła gruby plik dokumentów. Ciekawość ją dosłownie zżerała, ale chwilowo musiała ją opanować. Za drobne litery. Bez okularów nie da rady, a przy sobie ich nie miała. Trzeba będzie wejść do mieszkania, rozpakować zakupy, uzbroić oczy w szkła i dopiero wtedy na spokojnie przejrzeć te wszystkie papierzyska.

Gdy już uporała się z tymi wszystkimi czynnościami, usiadła przy stole w dużym pokoju i zaczęła wczytywać się w treść pism będących owocem ponad dziesięcioletnich poszukiwań jej brata. Po wstępnych wyjaśnieniach, jakie podjęto czynności, z kim się kontaktowano itp., dobrnęła wreszcie do końcowych ustaleń, z których wynikało, że Mieczysław Żychliński, syn Wojciecha urodzony 14. września 1915 roku mieszka obecnie w Chicago w Stanach Zjednoczonych, dokąd udał się wkrótce po uwolnieniu z obozu jenieckiego mieszczącego się wówczas na terenie amerykańskiej strefy okupacyjnej w zachodniej części Niemiec. Jest żonaty, ma dwoje dzieci. Materialnie dobrze sytuowany, prowadzi własną restaurację, która przynosi całkiem spore dochody.

Pani Jadzia odłożyła plik kartek z mieszanymi uczuciami. Z jednej strony to dobrze, że Mietek żyje i nieźle mu się powodzi. To na pewno radosna wiadomość. Z drugiej jednak, dlaczego łotr przez tyle lat w ogóle się nie odezwał!? Ona tu opłakiwała jego stratę, dawała na wypominki za spokój jego duszy, a on w tym czasie urządził się wygodnie w Ameryce, wzbogacił się i o siostrze w kraju zupełnie zapomniał. A przecież jej tu było tak ciężko, kiedy sama musiała zarobić na utrzymanie trzech chłopaków. Mógł chociaż napisać list, zapytać czy czegoś nie potrzebują. Chyba nie zapomniał, gdzie mieszkał przed wojną. Nawet jakby nie był pewien, czy gdzieś się nie przeprowadzili, to mógł spróbować napisać na stary adres. Przekonałby się, że nic się nie zmieniło, nawet nazwa ulicy.

Na szczęście PCK podało jego dokładny adres w Chicago. Zaraz po obiedzie trzeba będzie usiąść i wygarnąć temu skurczybykowi, co się myśli o takim traktowaniu rodziny. Teraz jednak trzeba zabrać się za gotowanie. Józek niedługo wróci z pracy. Będzie głodny. Zostawiła rozłożone papiery na stole i poszła do kuchni gotować kartoflankę ze skwarkami.

— Co dobrego słychać u mamy — zagadnął życzliwie najstarszy syn, gdy tylko przekroczył próg domu.

— Oj, synku, sama nie wiem, czy to dobre, czy złe wieści — odpowiedziała zatroskanym głosem pani Jadzia, wskazując ręką plik kartek na stole. — Z PCK to dziś przyszło. Wiadomości o wujku Mietku przysłali.

— Żyje?

— Tak, mieszka w Ameryce i nawet dorobił się tam sporego majątku, ale właśnie to mnie martwi, że przez cały ten czas ani razu się nie odezwał. Przecież wiedział, gdzie nas szukać. Zła jestem na niego, że tak milczał. Zaraz po obiedzie usiądę i napiszę do niego taki list, że mu w pięty pójdzie.

— Myślisz, mamo, że wujek się tym przejmie, że mu nawtykasz w liście? Najwyżej obrazi się i już w ogóle się nie odezwie. Trzeba wymyśleć coś takiego, żeby go mocno potrząsnęło, żeby poczuł się głupio, że się do tej pory nie odzywał i zechciał to jakoś naprawić.

— Co masz na myśli? — W głosie pani Jadzi dało się wyraźnie wyczuć głębokie zaniepokojenie.

— Coś mi chodzi po głowie, ale na razie nie chcę za dużo mówić. Muszę to obgadać z Antkiem i Tadkiem. W każdym razie chwilowo nic do wujka nie pisz. Zaczekaj, aż coś wspólnie postanowimy.

Zebranie się trójki braci w komplecie nie było rzeczą prostą. Antek, który był maszynistą, prowadził właśnie pociąg towarowy aż do Szczecina. Wrócić miał dopiero następnego dnia rano. Jak wróci, będzie na pewno zmęczony. Zechce od razu położyć się spać. Tadek też przyjdzie późno, bo ma do jedenastej wieczorem dyżur w nastawni. Potem znów Józek będzie miał popołudniową zmianę i tak w kółko.

Dopiero po upływie tygodnia od przyjścia wiadomej przesyłki udało się wszystkim zebrać przy stole w dużym pokoju i omówić szczegółowo sprawę odpowiedniej formy przypomnienia najwyraźniej cierpiącemu na sklerozę wujkowi, że ma w dawnej ojczyźnie rodzinę. Pani Jadzia złapała się za głowę, gdy przedstawili jej wyniki swoich obrad.

— Jezus, Maria! — krzyknęła, nie ukrywając przerażenia. — Czy wyście całą trójką poszaleli!? Toż to czysty kryminał! I ja miałabym się bawić w takie rzeczy!? Nie! Absolutnie się nie zgadzam! Mowy nie ma! Nawet do głowy mi nie przyszło, że będziecie chcieli mnie na coś takiego namówić!

— Mamo, żaden kryminał — zaczął uspokajać ją Józek, autor całego pomysłu. — Przecież nikomu nie chcemy zrobić żadnej krzywdy, a że wujek się trochę przestraszy i poczuje wyrzuty sumienia, to dobrze mu tak. Przecież mógł się odezwać przez te piętnaście lat od zakończenia wojny. Może serce mu zmięknie i zechce jakoś poratować osieroconych siostrzeńców. W końcu o to przede wszystkim chodzi, nieprawda?

Pani Jadzia pokręciła głową z dezaprobatą, jednak po długich, intensywnych namowach ze strony wszystkich synów, zgodziła się wziąć udział w tym szalonym przedsięwzięciu.

— My się wszystkim zajmiemy — zapewnił ją Józek — ty nic nie musisz robić. Tylko idź do sklepu i kup sobie czarną sukienkę, nie za elegancką i nie za drogą, żeby wujek nie pomyślał sobie, że my tu w jakichś dostatkach żyjemy.

— Do Markiewiczowej nie pójdę — stanowczo oznajmiła pani Jadzia. — za dobrze mnie zna. Zacznie wypytywać, kto umarł i kiedy pogrzeb, a ja kłamać nie potrafię. Od razu domyśli się, że coś kręcę.

— Na osiedlu za torami też jest sklep odzieżowy — przypomniał Antek. — Tam cię nikt nie zna.

— No dobrze, zrobię tak, jak mówicie, ale strasznie mi głupio. Swoje lata już mam, a takie przebieranki każecie mi robić. Miejmy tylko nadzieję, że żadna awantura z tego nie wyniknie.

— Niech się mama nie boi. Jaka by miała być awantura. Znajdziemy dobrego fotografa. Zrobi parę zdjęć. Wyślemy je wujkowi do Chicago z wiadomością o twojej nagłej śmierci. Jeśli to go nie wzruszy i nie zjawi się tu w ciągu paru miesięcy z workiem prezentów, to już chyba nic na niego nie podziała. Niech go wtedy diabli porwą razem z jego knajpą i zarobionymi w niej dolcami.

Pan Kazimierz Konieczny swój zakład fotograficzny prowadził jeszcze od czasów przedwojennych. Słynął nie tylko z solidnego, rzemieślniczego warsztatu, ale także dużego artystycznego kunsztu. W witrynie prowadzonego przez siebie zakładu wystawiał nie tylko najbardziej udane portrety, zdjęcia ślubne i pierwszokomunijne, lecz przede wszystkim swoje najlepsze fotogramy robione w plenerze, ujęcia naprawdę nietuzinkowe, które mogłyby zachwycić niejednego jurora krajowych i międzynarodowych konkursów sztuki malowania światłem, gdyby tam kiedykolwiek trafiły. Miał wszakże jedną niezbyt uciążliwą słabość, o której wiedzieli tylko jego najbliżsi przyjaciele. Panicznie bał się duchów. Gdy był mały, ojciec zabrał go do kina na jakiś film z gatunku niemieckiego ekspresjonizmu, nie zważając na to, że chłopak jest zbyt młody na drastyczne sceny, jakie można tam będzie zobaczyć. Z recenzji wynikało, że nie ma obawy, iż nieletnia latorośl zobaczy na ekranie ludzi całujących się albo, co gorsza, usiłujących przysporzyć światu nowego potomka, więc może spokojnie ten film oglądać. Dzieciak tak przeraził się widokiem wampira, który na ekranie wysysał krew z szyi swoich ofiar, że do tej pory, chociaż był już dorosłym mężczyzną i w dodatku przeżył straszliwą wojnę, unikał chodzenia o zmierzchu w okolice cmentarzy, przed pójściem spać wkładał klucz do zamka i szczelnie zasuwał zasłony. Niechętnie też godził się na uwiecznianie ceremonii pogrzebowych. Ci, którzy go dobrze znali, wiedzieli, że w takich sprawach lepiej zwracać się do innych fotografów. Zdziwił się zatem bardzo, gdy pewnego dnia jego skromny zakład odwiedzili trzej młodzi mężczyźni ubrani w czarne garnitury i z posępnymi minami poprosili o sfotografowanie w trumnie ich zmarłej matki.

— Rozumiecie, panowie, ostatnio jestem bardzo zajęty — próbował się wymawiać. — Nie wiem, czy dam radę. Może poszukalibyście innego fotografa?

Bracia jednak bardzo nalegali. Nie wiedzieli nic o irracjonalnym lęku pana Koniecznego przed duchami, natomiast znali go jako najlepszego fachowca w mieście, a zdjęcia wysłane do Ameryki musiały być najwyższej jakości. W końcu dał się przekonać, gdy zaproponowali mu potrójną zapłatę za każdą odbitkę.

Punktualnie o ósmej rano następnego dnia mistrz fotografii znalazł się z całym sprzętem niezbędnym do wykonania profesjonalnych zdjęć przed drzwiami mieszkania pod adresem wskazanym mu przez trójkę zamawiających mężczyzn. Pani Jadzia leżała na wznak ubrana w czarną sukienkę z rękoma złożonymi na piersiach w prostej sosnowej trumnie, którą Antkowi udało się wypożyczyć na jeden dzień u miejscowego stolarza. Był bardzo zdziwiony takim nietypowym zamówieniem, ale Antek przekonał go, że nie chodzi o żadne przestępcze sprawy, że trumna wróci w stanie nienaruszonym, no i że zarobi na niej dodatkowy grosz, bo teraz na wypożyczeniu, a w przyszłości normalnie komuś ją sprzeda. Zapłata za wynajem miała być oczywiście odpowiednio niższa od ceny zakupu.

Twarz i ręce rzekomej nieboszczki były przypudrowane tak, żeby nie było widać tętniącego cały czas pod skórą życia. Oddychać starała się płytko, niezauważalnie. Na czas sesji zdjęciowej miała całkowicie wstrzymać oddech. Tak się jednak złożyło, że gdy tylko fotograf przygotował swój sprzęt do zrobienia pierwszego zdjęcia, do pokoju wpadła duża, brzęcząca mucha i zaczęła swój natrętny taniec dokoła nosa i ust zmarłej. Pani Jadzia nie była szkoloną aktorką. Mogła udawać, że nie oddycha, ale odruchu odpędzenia od siebie budzącego jej obrzydzenie owada nie potrafiła powstrzymać. Wykonała gwałtowny zamach prawą ręką i nim zdążyła się zreflektować, usłyszała łoskot czegoś ciężkiego upadającego bezwładnie na podłogę. Natychmiast też rozległ się krzyk Józka.

— Co się stało, panie Konieczny!? Nic panu nie jest!? — Przypadł do leżącego na podłodze fotografa i zaczął potrząsać jego ramieniem. Ten jednak w ogóle nie reagował. Zrobił się siny na twarzy i nie można było dostrzec, żeby oddychał. Przerażony Józek chwycił go za przegub ręki i zaczął sprawdzać puls. Nie wyczuł go. Wkrótce zauważył też mokrą plamę w okolicy krocza mężczyzny.

— Nie żyje — stwierdził ponuro, podnosząc się z kolan — chyba się przestraszył, jak zobaczył, że nieboszczka odpędza muchę sprzed nosa. Że też musiała akurat mamą się zainteresować!

— To wy mu nie powiedzieliście, że to tylko na niby!? — zapytała z wyrzutem pani Jadzia, wychodząc z trumny. — I co my teraz zrobimy!?

— Baliśmy się, że się nie zgodzi — ze skruszoną miną zaczął wyjaśniać Antek. — Sama mama mówiła, że to taki szalony pomysł. Kto mógł przypuszczać, że mucha zacznie mamie przeszkadzać właśnie wtedy, kiedy on będzie robił zdjęcie, a tym bardziej, że on od razu wykituje ze strachu. Przecież to nienormalne tak bać się nieboszczyków.

— Nie czas teraz biadolić — wtrącił się Tadek — trzeba pomyśleć, jak się pozbyć jego ciała, żeby nikt nie zauważył. Jeszcze mogą nas oskarżyć o morderstwo.

— Jakie morderstwo!? Przecież myśmy nic nie zrobili! — zaprotestował Antek. Musimy po prostu zawiadomić jego rodzinę, żeby zajęli się zwłokami i wyprawili mu pogrzeb.

— I co im powiemy? — Tadek nie wydawał się przekonany. — Że dostał zawału, bo zobaczył, jak nieboszczka, którą miał fotografować, macha ręką? Przyznasz się, że twoja rodzona matka udawała zmarłą? Dla nas to wydaje się oczywiste, ale dla milicji takie nie będzie. Narobimy sobie smrodu, aż rozejdzie się po całym mieście. Nawet jak nas nie wsadzą, to nikomu ze znajomych na oczy nie będziemy mogli się pokazać.

— Przestańcie, bo zaraz ja dostanę zawału i będziecie mieli dwa trupy zamiast jednego — zawołała łamiącym się od płaczu głosem pani Jadzia. — W co myśmy się wplątali!? W co myśmy się wplątali!? Od początku mówiłam, że to kryminalna sprawa. Że też dałam sobie tak w głowie zawrócić i zgodziłam się na tę całą hecę! I co my teraz zrobimy!?

— Niech się mama uspokoi! — odezwał się milczący do tej pory Józek. — Mam pewien pomysł. Tadek ma rację. Nie możemy tak po prostu powiadomić jego rodziny, że ich najukochańszy krewny odwalił u nas kitę podczas robienia zdjęć zmarłej, która żyje i ma się dobrze. Za niecałą godzinę odjeżdża pośpieszny do Wrocławia. Tam nigdy nie ma za dużo pasażerów, zwłaszcza teraz, jak nie ma sezonu na podróże. W pierwszej klasie na pewno znajdzie się zupełnie pusty przedział. Dziś konduktorem na tej trasie ma być Kwiatkowski. On nigdy nie śpieszy się ze sprawdzaniem biletów. Zaciągniemy nieboszczyka na stację niby pijanego, wsadzimy do wagonu i niech jedzie. Będzie już daleko od miasta zanim Kwiatkowski go znajdzie. Pomyśli, że pasażer dostał zawału w czasie podróży. Pociąg się przez to trochę spóźni, ale to nie szkodzi. Nas nikt z tym nie skojarzy. A zdjęcia mamie i tak zrobimy, „druhem”, który kupiłem sobie w zeszłym roku za premię. Właściwie od razu tak było trzeba. Bida w domu, nie stać nas na zawodowego fotografa. Na wujku Mietku zrobi to nawet większe wrażenie.

— Bój się Boga, Józek! — Pani Jadzia załamała ręce. — czy to się godzi tak ze zmarłym postępować!?

— Woli mama tłumaczyć się na milicji albo w sądzie z udawania nieboszczki? Ja proponuję czyste załatwienie sprawy. Szast, prast i po krzyku. — Józek przyklęknął i obmacał kieszenie zmarłego. — Nie ma przy sobie żadnych dokumentów. To dobrze. Zanim ustalą, kto to jest, minie sporo czasu. Wtedy już nikt go z nami nie skojarzy. Tylko musimy się pośpieszyć. Trochę potrwa, zanim zataszczymy go na stację. Antek, ty chodź ze mną, a ty, Tadek zrób w tym czasie mamie zdjęcia moim „druhem”. Wiesz, gdzie leży. No już, chłopaki, do roboty.

— A co z tym? — Tadek wskazał ręką na stojący pośrodku pokoju statyw z aparatem i inne akcesoria przyniesione przez fotografa.

— Podrzucimy nocą pod jego zakład — bez zastanowienia zdecydował Józek. — Tadek, ty dziś masz nockę wolną. Zajmij się tym.

Józek z Antkiem ujęli ciało pana Kazimierza pod pachy i powoli wynieśli z mieszkania tak, jakby prowadzili pijanego. Dotarli na dworzec przez nikogo nie niepokojeni. Pociąg pośpieszny do Wrocławia był już podstawiony, ale na peronie panowała pustka. Niezbyt liczni podróżni zajęli wcześniej swoje miejsca, a kolejni przybywali pojedynczo w znaczących odstępach czasu. Wagon klasy pierwszej był niemal zupełnie pusty. Bracia usadowili zwłoki fotografa w pierwszym przedziale przy wejściu i czym prędzej oddalili się ze stacji. Nikt nie zwrócił na nich uwagi.

Tadkowi nie bez problemów udało się po dłuższym czasie nakłonić ciągle jeszcze zszokowaną mamę, żeby ponownie ułożyła się w trumnie i aparatem Józka wykonał cztery zdjęcia. Potem ukrył w piwnicy sprzęt fotograficzny pozostawiony przez pana Kazimierza i przebrawszy się w mundur kolejarski, udał się do pracy.

Józek i Antek mieli tego dnia nocne dyżury, więc po udanym wyekspediowaniu zmarłego w podróż do Wrocławia zajęli się zwrotem trumny wypożyczonej z zakładu stolarskiego. Właściciel ponownie nie omieszkał wyrazić swojego zdziwienia faktem, że komuś może być potrzebny taki mebel na jeden dzień, ale usatysfakcjonowany godziwą zapłatą nie zadawał zbyt wielu pytań. Wieczorem obaj bracia poszli, jak gdyby nigdy nic do swojej pracy. Wśród kolegów krążyła już nowina, że poranny wrocławski pośpieszny miał ponaddwugodzinne opóźnienie, bo w przedziale pierwszej klasy znaleziono trupa i trzeba było czekać na przyjazd pogotowia i milicji, na spisanie wszystkich protokołów i tak dalej. Każdy z braci, słysząc tę historię na swoim stanowisku, przyjmował ją z udawaną obojętnością jako jedną z wielu sensacji, które często zdarzają się w pracy kolejarzy.

Wszyscy trzej wspólnie postanowili, że wywołaniem zdjęć zajmie się Antek. Zabierze kliszę ze sobą do parowozu i zaniesie do fotografa w mieście, do którego wypadnie mu najbliższy kurs. Potem postara się o kurs do tego samego miasta w dniu odbioru albo w którymś następnym. Lepiej nie kusić licha i nie wywoływać ich na miejscu.

Gdy wszystko już zostało załatwione, Józek, który z całej trójki miał największe umiejętności pisania listów, zredagował sążnistą epistołę pełną lamentu i rozpaczy do wujka Mietka, włożył do koperty cztery zdjęcia, które wyszły naprawdę doskonale i wysłał pocztą lotniczą na przekazany w piśmie z PCK adres w Chicago. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie fakt, że pani Jadzia co rusz skarżyła się, że zmarły fotograf śni się jej po nocach i wyśmiewa ją, że tak nieudolnie udawała nieboszczkę. Synowie pocieszali ją, że snami nie trzeba się przejmować, że to na pewno wkrótce minie, ale najwyraźniej nie dawała temu wiary. Dręczące ją poczucie winy, sprawiało, że z każdym dniem stawała się smutniejsza i bardziej roztargniona.

Odpowiedź z Ameryki nadeszła po dwóch miesiącach. Załamany wieścią o śmierci siostry wuj Mietek gęsto tłumaczył się ze swojego dotychczasowego milczenia i obiecał przy najbliższej okazji przyjechać do Polski, żeby odwiedzić grób zmarłej. O wsparciu materialnym dla osieroconych braci nawet nie wspomniał. Józek, który pierwszy przeczytał korespondencję, cisnął listem o podłogę z soczystym przekleństwem na ustach.

— Tyle trudu, tyle kombinowania i wszystko na nic! — powiedział ze złością do matki. — Jeszcze tego brakowało, żeby nam się tu zwalił na głowę! Skąd mu wytrzaśniemy twój grób!? No i co sobie pomyśli, jak zobaczy cię żywą!? Musiałabyś gdzieś się ukryć na czas jego wizyty. Wypada się tylko modlić, żeby jak najdłużej mu się ten wyjazd nie kroił.

— Kiedy ja właśnie chciałabym się z nim zobaczyć! — zaszlochała w odpowiedzi pani Jadzia. — Od początku mówiłam, że to głupi pomysł z tym udawaniem śmierci! Że też dałam się wam tak omotać i zgodziłam na to wszystko! Przeze mnie zmarł ten fotograf, a teraz jeszcze Mietek może się na mnie obrazić, jak wyjdzie na jaw, że chciałam go oszukać! Oj, synku, na co mi przyszło na stare lata!

— Kto mógł przypuszczać, że z niego będzie taki sknera, że nic nie przyśle, nie zechce siostrzeńców w biedzie poratować, tylko zamarzy mu się twój grób odwiedzać. No nic, trzeba będzie się zastanowić, jak z tego wybrnąć.

Dalszą rozmowę przerwało pukanie do drzwi. Pani Jadzia zdziwiona, kto mógłby akurat teraz składać im wizytę, podeszła, żeby otworzyć. W drzwiach stał wysoki mężczyzna starannie ogolony, ubrany w popielaty garnitur, popielaty płaszcz i taki sam kapelusz w towarzystwie dwóch umundurowanych funkcjonariuszy.

— Dzień dobry, porucznik Przybylski z wydziału kryminalnego — przedstawił się, pokazując jednocześnie służbową legitymację. — Czy zastałem pana Józefa Pawlaka?

— Jestem — odezwał się z głębi mieszkania Józek tonem skazańca, który zdaje sobie sprawę, że żadnym sposobem nie uniknie swojego losu.

— Chciałbym zadać panu kilka pytań — zwrócił się do niego porucznik Przybylski. — Czy zna pan niejakiego Kazimierza Koniecznego?