poniedziałek, 21 grudnia 2020

II nagroda w konkursie Esperanto Libraro

 

Pandemionium

 

— Ręce, idiotko! – krzyk Zdzicha stojącego w drzwiach łączących kuchnię z przedpokojem przywitał Gośkę, gdy tylko przekroczyła próg domu po powrocie ze sklepu. Od pewnego czasu nie poznawała swojego męża. Spędzili razem piętnaście nienajgorszych, jak jej się zdawało lat. Teraz powodem do kłótni stawały się nawet najmniej istotne drobiazgi. Żeby tego uniknąć, zwykle rozchodzili się, każde do innego pokoju i pogrążali w swoich zajęciach. Takie rozejścia też jednak były źródłem stresu, który rozładowywali, krzycząc na siebie i tak w kółko.

Gośka odstawiła torby z zakupami i posłusznie sięgnął po pojemnik z płynem dezynfekcyjnym.

— Jak naciskasz dozownik, kretynko!? – wrzasnął znów najukochańszy człowiek pod słońcem. – Łokciem, łokciem, a nie paluchami! Chcesz mi zarazę wnieść do domu!?

Tego było za wiele. Nie chodziło nawet o sam krzyk. Zresztą, co do meritum, należało przyznać mężowi rację, często zdarza się jej zapominać o nowych rygorach higieny, ale przecież ten dom jest tak samo jej, jak i jego. Jakim prawem twierdzi, że tylko jemu wniesie do domu zarazę? Do tego ten ton i te wyzwiska. Czy nie można inaczej?

— Przestań drzeć mordę, Zdzichu! – odparowała, starając się liczbą decybeli przelicytować małżonka. – Lepiej pomógłbyś mi rozpakować te torby! Wiesz, ile się nadźwigałam, żebyś miał co żreć przez cały tydzień!?

— Ty też będziesz to żreć! – Zdzich musiał mieć zwykle ostatnie zdanie. Dawniej taki nie był, ale od ogłoszenia lockdownu stał się na tym punkcie wyjątkowo wrażliwy – a jak w telewizji mówią, że trzeba łokciem, to łokciem. Kiedy wreszcie, do cholery, się tego nauczysz!?

Zdzich nawet nie sięgnął po torby ze sprawunkami. Dawniej w ogóle nie trzeba go było prosić o pomoc w takich sytuacjach. Teraz przymusowy pobyt w domu najwyraźniej go rozleniwił. Gośka nie chciała wspierać tego nieróbstwa. Zostawiła zakupy w przedpokoju i poszła położyć się na kanapie. Zignorowała kolejne krzyki męża, który tym razem domagał się natychmiastowego wrzucenia do pralki całej odzieży, jaką miała na sobie.

„Kiedy to się wreszcie skończy!?”, powtarzała w myślach gorączkowo. Jeszcze nie tak dawno spotykali się ze Zdzichem dopiero późnym popołudniem. Wracali z pracy o różnych godzinach, do tego dochodziły zakupy i rozmaite sprawy do załatwienia na mieście. Wtedy z niecierpliwością czekali na weekendy.

Od dwóch miesięcy ich marzenie o byciu razem spełniło się w nadmiarze. Miejsca ich pracy zostały zamknięte, niby wykonują zdalnie jakieś zlecenia, ale żadne z nich nie spędza przed komputerem ustawowych ośmiu godzin. Donikąd nie można wyjść: kina, teatry – wszystko pozamykane. Nawet parki przez pewien czas były poogradzane policyjnymi taśmami. Teraz wprawdzie nie są, ale i tak eksperci uważają przebywanie poza domem bez koniecznej potrzeby za obarczone wielkim ryzykiem zagęszczanie przestrzeni. „Siedź w domu, jeśli możesz”, to oficjalny przekaz.

Gośka i Zdzich siedzą i z coraz większym trudem znoszą siebie nawzajem. Najmniejsze drobiazgi: niedomyty talerz, źle odłożona łyżka stają się przyczyną awantur, po których trudno potem dojść do siebie. Przestali sypiać w jednym łóżku, posiłki jedzą o różnych porach. Wszystko po to, żeby nie stwarzać okazji do nowych kłótni. Jak długo da się tak żyć? W telewizji mówili coś o znoszeniu obostrzeń, ale ich zakłady pracy nie przewidują szybkiego powrotu do normalności.

Z przedpokoju znów dochodzi krzyk. Zdzich w drodze do łazienki potknął się o torby pozostawione tam przez Gośkę. Jest tak wściekły, że zapomina o swojej potrzebie. Wpada do pokoju żony z zaciśniętymi pięściami.

— Tylko spróbuj! – Słyszy groźne ostrzeżenie. – Nareszcie wyszło na jaw, kim naprawdę jesteś: cham i brutal. Że też przez piętnaście lat z tobą wytrzymywałam! Głupia byłam, ale już nie będę! Wynoś się!

Zdzich na chwilę zastyga, potem wychodzi. Gośka ponownie kładzie się na kanapie. Jest wściekła na siebie, na Zdzicha, na wirusa, który w tak krótkim czasie rozwalił ich życie. Gdy trochę ochłonęła, włącza laptop, żeby sprawdzić najświeższe wiadomości. Z popularnego serwisu informacyjnego dowiaduje się, że od najbliższego poniedziałku sądy wznawiają orzekanie. Przełącza się na Google i zaczyna szukać kancelarii adwokackiej specjalizującej się w sprawach rozwodowych.

GORGON

sobota, 21 listopada 2020

Dom na uboczu (II nagroda w Konkursie Małej Formy Literackiej)

 

Dom na uboczu

Nie wyróżniał się niczym spośród innych domów w tej wiosce. Parterowy, drewniany, ze spadzistym dachem, pod którym mieścił się strych przez długi czas pozostający dla mnie tajemnicą. Babcia nie pozwalała mi tam zaglądać. Schody były wąskie, strome, bez żadnej poręczy. „Spadniesz i kark sobie skręcisz”, przestrzegała mnie, kiedy widziała moje próby wdrapania się na górę. Nie bardzo wiedziałem wtedy, co to znaczy skręcić sobie kark, ale w ustach babci ta przestroga brzmiała na tyle groźnie, że dawałem za wygraną. Kiedy byłem już trochę starszy, zdarzyło mi się raz złamać ten zakaz i pokonać owo strome podejście, żeby zgłębić sekret od lat przykuwający moją uwagę. Rozczarowałem się. Nie było tam nic interesującego. Sznury do bielizny latem nieużywane, bo o tej porze roku pranie babcia rozwieszała na podwórku, trochę starych sprzętów, przeważnie zepsutych, poza tym mnóstwo kurzu i pajęczyn. Nigdy więcej się tam nie wybrałem.

Charakterystyczne dla tego domu było to, że stał przy bocznej, nieutwardzonej drodze, oddalony od innych wiejskich zabudowań o dobre dziesięć minut szybkiego marszu. Każde wyjście do sklepu czy do kościoła albo na przystanek autobusu było więc nie lada wyprawą, zwłaszcza dla osoby w podeszłym wieku, jaką była babcia. Dziwiło mnie, dlaczego postawiono ten dom tak daleko od reszty wsi i dlaczego babcia nie podjęła żadnych starań, żeby przenieść się gdzieś bliżej, być bardziej między ludźmi. Dopiero po jej śmierci przyszło mi poznać odpowiedź na te pytania, ale o tym później.

Dom składał się z dwóch izb położonych po obu stronach wąskiej sieni. Właśnie z sieni prowadziły te strome schody na strych. Izba po prawej stronie służyła za kuchnię, jadalnię i łazienkę jednocześnie. Znajdował się w niej piec węglowy z blachą, na której ustawiało się garnki i patelnie. Na tej samej ścianie stały dwa kredensy. W jednym babcia trzymała talerze, garnki i wszelkie kuchenne przybory, w drugim zaś zapasy mąki, kaszy, cukru oraz innych produktów spożywczych. Lodówki babcia nie miała, bo jej dom nie był zelektryfikowany. Wszystko, co wymagało chłodzenia, było przechowywane w piwniczce, do której zejście też znajdowało się w kuchni. Trzeba było tylko odsunąć klapę w podłodze tuż przy ścianie obok pieca. Pośrodku izby stał duży kwadratowy stół przykryty ceratą, pod nim schowane były cztery taborety, a nad nim zwisał z sufitu czteroramienny świecznik, w którym świece zapalało się, wchodząc na taboret. Jako że do babci przyjeżdżaliśmy z mamą wyłącznie latem, to w mojej obecności ten świecznik rzadko kiedy był używany.

W narożniku przeciwległym w stosunku do kuchni stały wiadra z wodą, którą przynosiło się ze studni na podwórku, miednica na drewnianym stojaku, a na ścianie wisiała duża balia służąca do prania albo do gruntownej kąpieli zwykle w sobotę wieczorem.

Druga izba była sypialnią i jednocześnie pokojem dziennego pobytu. Stały w niej dwa łóżka nakryte kapami ręcznie haftowanymi w kwieciste wzory o jaskrawych, kontrastowych barwach. Nad nimi wisiały święte obrazy w pozłacanych ramach. Dla mnie babcia dostawiała składane łóżko polowe, które specjalnie na tę okazję trzymała w sieni.

Resztę umeblowania stanowiła trzydrzwiowa szafa ubraniowa, komoda z czterema szufladami na obrusy, pościel i ręczniki, okrągły stół nakryty obrusem i cztery krzesła. Przy nim jadało się obiady w niedziele. Ten pokój też oświetlał świecznik zawieszony pod sufitem.

Nie będę opowiadał o cudownym smaku owoców z babcinego ogródka ani o innych pysznościach przygotowywanych jej rękoma. Tak się utarło, że smaki potraw jedzonych w dzieciństwie, zwłaszcza podczas wiejskich wakacji powinny pozostać zapamiętane do końca życia. Ze mną tak nie jest. Babcia nie miała szczególnych talentów kulinarnych. Wiele potraw, które jadłem już jako dorosły człowiek, smakowało mi lepiej niż te babcine i nic na to nie poradzę.

To, co przede wszystkim pozostało w mojej głowie, to długie rozmowy toczone przez mamę i babcię we wszystkie popołudnia w czasie naszego pobytu, który zwykle trwał niemal całe wakacje. Zawsze po obiedzie obie moje protoplastki siadały przy stole w pokoju sypialnym i opowiadały sobie znane im doskonale historie sprzed wielu lat: o Popielównie, jak nie chciała wpuścić mamy do swojego domu, tylko rozmawiała z nią przy drzwiach, bo akurat siedział u niej Kraskowszczak i bała się, żeby mama jej go nie odbiła (W końcu Popielówna i tak nie wyszła za tego Kraskowszczaka, więc po co było się tak asekurować.), o nieboszczyku Chałaju, który zasłaniał się miednicą, żeby popatrzyć przez okno na niemieckie samoloty (Naiwny, myślał, że miednica ochroni go przed bombami i pociskami z karabinów pokładowych.), o Rozalce podejrzewanej przez wieś, że jej mąż nie jest ojcem jej dzieci (Przed śmiercią przysięgała na wszystkie świętości, że to bezpodstawne oskarżenia.) i jeszcze wiele innych. Powtarzane wielokrotnie każdego roku, nigdy im się nie nudziły. Po raz tysięczny wzbudzały te same emocje, jakby to wszystko zdarzyło się zaledwie przed paroma dniami. Dowiedziałem się też z tych wspomnień, że większość życia babcia przepracowała w karczmie mieszczącej się w środku wsi. Przed wojną należała ona do miejscowego Żyda, po 1945 roku stała się własnością gminnej spółdzielni. Obecnie już nie istnieje, ale pamiętam jeszcze pijaków wytaczających się z niej, gdy szliśmy z mamą na zakupy.

Jednego mi w tych historiach brakowało. Nigdy, w żadnej z nich nie było najmniejszej nawet wzmianki o dziadku. Ojciec mojej mamy w ogóle w tych opowieściach nie istniał. Zapytałem ją kiedyś, jeszcze jako mały chłopak, czy miałem dziadka. „Na pewno tak”, odpowiedziała. „Ty masz tatę i ja też musiałam go mieć. Ale nic o nim nie wiem. Babcia powiedziała mi kiedyś, że umarł, zanim przyszłam na świat. Nie pokazała mi jednak nigdy jego grobu. Nie lubiła o nim rozmawiać. Podejrzewam, że coś było nie tak w ich pożyciu, ale nie pytałam o szczegóły, teraz też nie pytam i ty lepiej także tego nie rób. Nie powinniśmy ranić babci.”

Obiecałem mamie, że powściągnę swoją ciekawość i dotrzymałem tej obietnicy aż do dnia, kiedy zawiadomieni przez personel pobliskiego szpitala powiatowego przyjechaliśmy razem z obojgiem moich rodziców po raz ostatni do tej wsi, żeby zająć się babci pogrzebem. Na szczęście zdążyła przed śmiercią podać lekarzowi adres mamy. W przeciwnym razie pewnie zostałaby pochowana na koszt gminy, bo poza nami nie miała żadnych innych krewnych.

Wyjaśnię tu przy okazji, że na wakacje w dzieciństwie jeździłem wyłącznie z mamą, gdyż tata miał taką pracę, że w sezonie letnim trudno mu było dostać urlop. Nie kwapił się zresztą specjalnie, żeby tam dotrzeć. Wiedział, że to dom bez prądu, a on lubił nade wszystko telewizję. Zwykle przyjeżdżał na ostatnie dwa dni i zabierał nas z powrotem do domu. W pogrzebie swojej teściowej czuł się jednak zobowiązany wziąć udział.

Po ceremonii na cmentarzu weszliśmy do drewnianego domu na uboczu wsi i zaczęliśmy przeglądać rzeczy pozostawione przez zmarłą, żeby przynajmniej część z nich uchronić przed rozgrabieniem przez miejscową ludność. Ani rodzice, ani ja nie zamierzaliśmy przejmować tego spadku, więc oczywiste było, że dom stanie się własnością gminy, a urzędnicy nie będą się troszczyli o taki nabytek mający dla nich wątpliwą wartość.

Na dnie najniższej szuflady w komodzie, pod ceratą znalazłem mocno pożółkłą papierową kopertę. Była starannie zaklejona, a tam, gdzie zwykle umieszcza się adres odbiorcy listu znajdował się napis wykonany niewprawną ręką. Mimo, że atrament zdążył już bardzo wyblaknąć, można go było odczytać. „Po mojej śmierci nie otwierać. Spalić.”

Teoretycznie wola zmarłego powinna być świętością. Ja jednak, pomimo że miałem już dwadzieścia lat, nie zdołałem opanować ciekawości. Korzystając z tego, że nikt na mnie nie patrzy, rozerwałem kopertę. W środku znajdował się wycinek z przedwojennej lokalnej gazety. Niezbyt wyraźna czarno-biała fotografia przedstawiała mężczyznę skutego kajdankami, prowadzonego przez dwóch policjantów. Tekst poniżej informował, że dnia tego i tego sąd powiatowy w P. skazał na pięć lat ciężkiego więzienia sprawcę gwałtu na siedemnastoletniej dziewczynie z pobliskiej wsi. Była też data popełnienia przez niego tego haniebnego czynu. Bez trudu zorientowałem się, że to niemal dokładnie dziewięć miesięcy przed przyjściem na świat mojej mamy. Reszty dopełniły znalezione przez rodziców w innej części mieszkania dokumenty dotyczące budowy tego domu. Wszystkie były datowane w tym samym roku, ale już po zdarzeniu opisanym w gazecie. Widniały na nich podpisy mojego pradziadka. Nie miałem okazji go poznać, bo nie przeżył wojny.

Znalezioną kopertę wraz z jej zawartością wrzuciłem do ognia, ostatni raz rozpalonego pod blachą kaflowej kuchni. Nie wspomniałem ani słowem o swoim znalezisku.

— Mamo, czy babcia cię kochała, kiedy byłaś małym dzieckiem? – zapytałem jakiś czas później, gdy znaleźliśmy się sam na sam.

— Oczywiście, bardzo mnie kochała – odpowiedziała mama, a w jej oczach dostrzegłem, że mówi szczerze – a dlaczego pytasz?

— Naprawdę nigdy nie dała ci odczuć, że jest jej z tobą ciężko, że wolałaby, gdyby ciebie nie było? – drążyłem temat, ignorując zarazem jej pytanie.

— Absolutnie nigdy – zapewniła mnie mama. – Zawsze czułam się przy niej dobrze i bezpiecznie. A uważasz, że powinnam być dla niej ciężarem? Skąd ci to przyszło do głowy?

— Tak sobie tylko pomyślałem – skłamałem. – To dlatego, że wychowywała cię tak samotnie. Musiało być jej trudno.

— Może właśnie dlatego kochała mnie bardziej niż ci rodzice, którzy zajmują się dziećmi we dwoje? Może byłam dla niej najcenniejszym skarbem, bo nie miała nikogo innego?

— Może tak. Pewnie tak było – odpowiedziałem bez przekonania. – Nie mówmy już o tym.

— Sam zacząłeś tę rozmowę. – Teraz mama nie chciała ustąpić. – Dlaczego sądzisz, że babcia mogła mnie nie kochać jako dziecka? Przecież miłość matki to coś najbardziej naturalnego pod słońcem.

— Jeśli tak uważasz, to niech tak będzie – uciąłem. – Zapomnijmy o tej rozmowie.

Oddaliłem się czym prędzej, żeby uniknąć dalszych wyjaśnień. Nigdy więcej nie wróciłem do tego tematu. Ta rozmowa przekonała mnie, że mama naprawdę nie miała pojęcia o zdarzeniu poprzedzającym jej narodziny. Byłem pełen podziwu dla mieszkańców babcinej wioski. Przecież wszyscy musieli o tym wiedzieć. Tylko pozazdrościć takiej dyskrecji.

Mama zmarła dziesięć lat temu, nie poznawszy tajemnicy swojego pochodzenia. W ubiegłym roku, już jako emeryt, odwiedziłem wioskę mojego dzieciństwa. Po domu babci nie pozostał nawet najmniejszy ślad.

wtorek, 30 czerwca 2020

Kontrast

Kontrast

 

Dzień był słoneczny i upalny. Lato jeszcze się na dobre nie zaczęło, a już dawało o sobie znać wysokimi temperaturami szczególnie trudnymi do zniesienia w blaszanej kabinie pozbawionej klimatyzacji. To miał być ostatni kurs przed zaplanowanym na początek czerwca urlopem. Nie jechał zbyt daleko – raptem trzysta dwadzieścia parę kilometrów, co nawet przy założeniu, że będzie się poruszał wyłącznie drogami krajowymi, powinno zająć mu nie więcej niż pięć godzin, dlatego wykonywał ten kurs w pojedynkę. Zmienników firma wysyłała tylko na trasy dłuższe niż pięćset kilometrów, oszczędzając w ten sposób na roboczogodzinach. Darek lubił takie kursy. Czuł się wtedy swobodniej, zwłaszcza, że po drodze lubił skorzystać z usług dorodnych panienek zwanych potocznie „tirówkami”. Koledzy przeważnie nie mieli nic przeciwko temu, sami też nie gardzili podobnym towarzystwem, ale ich obecność pozbawiała te spotkania choćby minimum intymności i znacząco obniżała poziom satysfakcji z nich płynącej. Czasem dochodziło też do sprzeczek o pierwszeństwo. Indywidualna jazda usuwała wszystkie te niedogodności.

Nigdy nie odmawiał sobie przyjemności związanych z damsko-męskimi zbliżeniami, mimo że tanie nie były. Wiódł kawalerski żywot. W jego branży kobiet pracowało jak na lekarstwo, a przecież krew nie woda. Inni jakoś znajdowali sposób na ułożenie sobie życia prywatnego. Chwalili się nawet swoimi żonami i dziećmi. Dużo opowiadali, przynosili zdjęcia. Darek nie potrafił się w tym wszystkim odnaleźć. Nie umiał flirtować. Kiedy spotykał dziewczynę, propozycja randki jakoś nie chciała mu przejść przez gardło. Sytuacja klienta, który płaci i wymaga lepiej mu odpowiadała niż rola zalotnika oczekującego na życzliwą akceptację.

„Tirówki” najczęściej spotkać można było w miejscach, gdzie droga wiodła między dwiema ścianami lasu, w pobliżu duktów służących na co dzień robotnikom leśnym, a także grzybiarzom i zbieraczom jagód czy malin. Przy takich ścieżkach zwykle pobocze stawało się nieco szersze, co pozwalało zatrzymać samochód nawet na pół godziny, nie przeszkadzając przy tym innym użytkownikom drogi. Tyle zazwyczaj wystarczało, żeby zaspokoić swoje erotyczne potrzeby.

Darek wjechał właśnie na taki zalesiony odcinek i zaczął uważnie przyglądać się prawemu poboczu. Dziewczyny stały pojedynczo w dwustu- trzystumetrowych odległościach od siebie. Minął dwie pierwsze o wyraźnie azjatyckich rysach. Nie, żeby był rasistą, ale w odniesieniu do cudzoziemek miał liczne skrupuły. Może taka jedna z drugą została porwana? Zabrano jej paszport? Nafaszerowano prochami? Z podobnymi przypadkami nie chciał mieć do czynienia. Polka jest u siebie. Wie, co robi, więc nie ma powodu się nad nią rozczulać.

Jego uwagę przykuła trzecia na tym odcinku. Rzucała się w oczy ze względu na oryginalną kolorystykę swojego ubioru. Miała jaskrawokanarkową bluzkę bez rękawów uszytą z błyszczącej tkaniny. Z daleka wyglądała jak kamizelka odblaskowa robotników drogowych. Do tego obcisłe szorty w kolorze dojrzałej śliwki, co stanowiło nawet dla mało wrażliwych oczu bolesny kontrast.

— Cześć skarbie, klasyk za stówę, francuzik za sto pięćdziesiąt, inne numery po dwie stówy – przedstawiła swój cennik zaraz po otwarciu drzwi szoferki.

Darek przypatrzył się dziewczynie i odniósł wrażenie, że skądś ją zna. Nie, na pewno nie był wcześniej przez nią obsługiwany. Ta znajomość sięgała daleko wstecz. Do czasów, kiedy jeszcze nie myślał o zaspokajaniu w ten sposób swoich męskich zachcianek.

— Magda!? – zapytał z nadzieją, że usłyszy zaprzeczenie, a podobieństwo okaże się całkowicie przypadkowe. Jednak tirówka także przyjrzała mu się uważnie i po chwili na jej twarzy pojawił się wyraz równie wielkiego zdumienia.

— Darek!? – krzyknęła, nie ukrywając zaskoczenia.

Amator płatnej miłości poczuł się w tym momencie jakoś dziwnie. Chęć szybkiego rozładowania napięcia seksualnego gdzieś się ulotniła. Pozostało nie do końca sprecyzowane uczucie zażenowania. Magda była najładniejszą dziewczyną w jego klasie licealnej. Wszyscy się w niej podkochiwali i każdy marzył skrycie, żeby chociaż raz się z nią przespać. Nikomu jednak nie udało się tego marzenia wcielić w czyn. Magda umiała trzymać dystans. Uśmiechała się, flirtowała, ale na nic więcej chłopakom nie pozwalała. Szanowała się. Do głowy by Darkowi wtedy nie przyszło, że kiedyś spełnienie tego szkolnego pragnienia będzie dla niego na wyciągnięcie ręki.

— Co ty tutaj robisz!? – To pytanie wyrwało się jednocześnie z ust ich obojga, jak na niewidzialną komendę.

— Ja pracuję – Darek pierwszy udzielił odpowiedzi. – Jeżdżę po całym kraju. Rozwożę to i owo.

— Ja też pracuję, jak widzisz – odrzekła Magda. – Też bywam na różnych drogach, chociaż może nie w całym kraju. Raczej w tej okolicy. Dzisiaj akurat tu.

— Co skłoniło cię do zarabiania w ten sposób? – Zaciekawił się Darek. – Przecież, o ile pamiętam, wybierałaś się na historię sztuki.

— Ty też wybierałeś się na jakieś studia. Chyba nawet na prawo, jeśli dobrze kojarzę. Dlaczego teraz siedzisz za kółkiem?

— Zorientowałem się, że w ten sposób można dużo więcej zarobić. Na aplikację nie miałem szans, a po samej magisterce mógłby co najwyżej tkwić w jakimś biurze za marne grosze.

— No widzisz. Ze mną było dokładnie tak samo. Zatęskniłam za większą forsą.

— Niby tak. Jednak mimo wszystko…

— Co mimo wszystko!? – ostro przerwała mu Magda. – Zamierzasz prawić mi jakieś kazania o „sprzedawaniu się”, „kobiecej godności” i innych dyrdymałach? Wszyscy się sprzedają. Trzeba coś sprzedać, żeby żyć. Jedni sprzedają ręce, inni mózgi, a ja to. – Pokazała dłonią na swoje krocze. – Ani to lepsze, ani gorsze od innych zajęć. Zresztą domyślam się, że nie masz nic przeciwko temu. Przecież nie wziąłeś mnie za autostopowiczkę, którą trzeba podrzucić do najbliższego miasta. Prawda?

Darek poczuł się nieswojo. Rzeczywiście, to nie jest w porządku korzystać z usług takich dziewczyn i jednocześnie mieć im za złe, że je świadczą. Trudno jednak było mu pogodzić się z widokiem szkolnej koleżanki w tej roli.

— W szkole byłaś zupełnie inna – zagadnął nieśmiało.

— Wszyscy się zmieniamy. Wtedy byłam inna, teraz inna, później pewnie będę jeszcze inna. Co z tego? To jak? Bawimy się czy nie? Przecież nie zatrzymałeś się po to, żeby mnie nawracać. Szkoda na to twojego i mojego czasu.

— Wiesz. Jakoś odeszła mi ochota. Chyba ci jednak podziękuję.

— Twoja sprawa, ale zapłacić i tak będziesz musiał. Przez ten czas, jak tu gadamy, minęło nas co najmniej pięćdziesiąt samochodów. W każdym mógł siedzieć mój klient. Nie mogę sobie pozwolić na takie straty. Biznes jest biznes. Sam rozumiesz.

Darek wyjął z portfela dwa stuzłotowe banknoty i bez słowa wręczył Magdzie.

— Za dużo – zaprotestowała. – Nie korzystałeś, to płacisz tylko za czas. Pięć dych wystarczy.

— To taki prezent ode mnie. Po starej znajomości. – Darek próbował wzbraniać się przed przyjęciem zwrotu.

— Czy ja wyglądam na żebraczkę!? – oburzyła się Magda. – Należy mi się pięć dych. Nie biorę napiwków.

— Nawet po starej znajomości?

— Szczególnie po starej znajomości.

Wymienili się banknotami, po czym Magda otworzyła drzwi szoferki, zamierzając wysiąść.

— Zaczekaj! – Darek przytrzymał ją za łokieć. – Tu jest mój numer telefonu. Zadzwoń, jakbyś miała kiedyś ochotę pogadać. – Podał jej swoją służbową wizytówkę.

— Phi, ciekawe o czym? – zapytała drwiąco zeskakując na pobocze. Jednak schowała kartonik do tylnej kieszeni szortów i z banknotem w dłoni zagłębiła się w las. Jej jaskrawożółta bluzka przez jakiś czas migała między drzewami.

„Pewnie gdzieś tam siedzi jakiś alfons, który odbiera od niej pieniądze, a później wypłaca niewielką prowizję z tego, co dla niego zarabia.” – pomyślał i w tym momencie ogarnęła go złość. Miał ochotę wysiąść, pójść w ślad za Magdą i skuć gębę temu łajdakowi, który tak zdemoralizował najfajniejszą dziewczynę z IVb. Zaniechał jednak tego. Magda pewnie nie byłaby mu wdzięczna. Co go to zresztą obchodzi? Jej życie, jej sprawa. Uruchomił silnik i odjechał.

Po drodze minął jeszcze kilka tirówek, ale przy żadnej się nie zatrzymał. Przygodny seks całkowicie stracił dla niego powab. Do końca trasy nie mógł przestać myśleć o tym, co usłyszał od swojej dawnej szkolnej koleżanki. Trudno było mu zaakceptować jej rozumowanie, że każda praca jest sprzedawaniem siebie i nie ma różnicy, jaką część swojej osoby wystawia się na rynek. Jednak im dłużej się zastanawiał, tym bardziej dochodził do wniosku, że jest w tym coś z prawdy. Weźmy na przykład takich artystów. Handlują czymś o wiele bardziej intymnym niż Magda – swoimi najgłębszymi uczuciami przelewanymi na papier, płótno albo nuty. Tylko ich ludzie oklaskują, ustawiają się w kolejkach po autografy. A o Magdzie co powiedzą? „Przydrożna kurwa”. Darek zaczerwienił się, chociaż nikt na niego nie patrzył. Sam często używał takiego określenia w rozmowach z kolegami. Postanowił sobie, że już nigdy więcej nikogo tak nie nazwie.

Myślał też o swoim ostatnim geście. Na co właściwie liczył, zostawiając Magdzie swoją wizytówkę? Na odświeżenie znajomości? Ale po co? Czy ma moralne prawo bawić się w wybawcę podnoszącego dziewczynę z moralnego upadku? Poza tym, dlaczego właśnie ją? Każdego dnia mnóstwo podobnych do niej osób świadczy swoje usługi, odbierając pieniądze i pogardę w jednym pakiecie. Świat się jakoś od tego nie wali.

Po rozładowaniu ciężarówki i odstawieniu jej na parking wynajął na koszt firmy jednoosobowy pokój w podrzędnym hotelu. Jutro wróci do domu, a pojutrze zacznie się długo wyczekiwany urlop. Jak go spędzi? Do tej pory planował, że głównie w towarzystwie dziwek masowo ściągających latem do nadmorskich kurortów. Ale po dzisiejszej przygodzie jakoś odechciało mu się tego. Przecież każda z nich była kiedyś w jakiejś szkole i miała kolegów Coś mu w tym zgrzytało, chociaż niby to wszystko ludzka rzecz.

Ciekawe czy w drodze powrotnej spotka Magdę w tym samym miejscu, co dziś? Jakaś jego część mówiła, że chciałby, żeby tak się stało. Inna natomiast stanowczo była temu przeciwna. „Będzie jak będzie. Ostatecznie mogę się po prostu nie zatrzymać” – pomyślał w końcu zrezygnowany.

Dochodziła już dziesiąta, kiedy zaczął szykować się do snu. Właśnie wyszedł z łazienki przebrany w pidżamę, gdy w jego saszetce na dokumenty zadzwonił telefon. „Ktoś chyba jest na bakier z przyzwoitością, skoro dzwoni o tej porze.” – pomyślał z irytacją. Sądząc jednak, że może to być ktoś z firmy, odebrał.

— Cześć, tu Magda – usłyszał po drugiej stronie. – Mówiłeś, żebym zadzwoniła, jak będę miała ochotę pogadać.


poniedziałek, 15 czerwca 2020

Zwarcie

Zwarcie

Prolog

Prolog

Ewa w filcowych kapciach i szlafroku siedziała przed sześćdziesięciocalowym telewizorem ustawionym w szpitalnej świetlicy. Na ekranie trwała właśnie walka bokserska w ramach bliżej nieokreślonego amatorskiego turnieju. Jacyś mężczyźni włączyli wcześniej kanał sportowy, później sobie poszli i teraz w świetlicy była tylko ona. Nie miała jednak zamiaru zmieniać programu. Wprawdzie boks nie był jej najbardziej ulubioną rozrywką, ale jej mąż, kiedy jeszcze żył, chętnie oglądał takie zawody. Często mu przy tym towarzyszyła, dlatego znała dobrze reguły tego sportu i nie miała nic przeciwko jego oglądaniu. Zawsze to lepsze niż leżenie na łóżku w trzyosobowej sali w towarzystwie pacjentek przytłoczonych, podobnie jak ona, ciężarem ponad siły.

Nie wiedziała, kto z kim walczy, z jakich zawodnicy są klubów ani jakie kraje reprezentują, więc dla niej byli to po prostu czerwony i niebieski — od koloru strojów, jakie mieli na sobie. Trwała właśnie ostatnia, trzecia runda. Niebieski miał zdecydowaną przewagę w punktach i pewnie zmierzał ku zwycięstwu. Ewa na chwilę odwróciła wzrok od ekranu, żeby poprawić sobie kapeć na nodze i wtedy usłyszała jęk zawodu telewizyjnego sprawozdawcy oraz ciszę, jaka raptownie zapadła na widowni. Podniosła głowę. Niebieski leżał na deskach, sędzia stał nad nim i liczył do dziesięciu. Po wymienieniu tej liczby ogłosił nokaut, a czerwony wzniósł ręce w geście triumfu.

Ewie łzy napłynęły do oczu. Nie z powodu losu, jaki spotkał niebieskiego. Nie znała go przecież i nie przyszła tu specjalnie, żeby mu kibicować. Jednak jego walka wraz z nieoczekiwanym finałem przypomniała jej do złudzenia historię własnego życia, a zwłaszcza to zdarzenie, które sprawiło, że znalazła się tu: w klinice dla psychicznie i nerwowo chorych.

 

Pierwsza rudna — pasmo sukcesów

 

Kuba przyszedł na świat w piątym roku małżeństwa Ewy i Bogdana. Bardzo chcieli go mieć i starali się o to praktycznie od nocy poślubnej. Jednak z nasieniem Bogdana coś było nie tak i przez długi czas nie mogli się doczekać potomstwa. Oboje mocno przywiązani do Kościoła i jego nauki, in vitro nie brali w ogóle pod uwagę. Wreszcie, po czterech latach wysiłków różnych lekarzy, cel został osiągnięty i Ewa z radością usłyszała od swojego ginekologa nowinę, że jest w stanie błogosławionym.

Ponieważ po jego urodzeniu lekarze zgodnie orzekli, że na kolejnego potomka nie ma już szans, wszystkie siły rodziców zostały skupione, żeby jedynakowi przychylić nieba pod każdym możliwym względem. Malec był zasypywany zabawkami, wożony do wszystkich dziecięcych rajów, jakie oferował skomercjalizowany i zaczadzony konsumpcją świat. Dbano też z niezwykłą pieczołowitością o jego zdrowie.

Nagrodą dla rodziców za te trudy było dobre wrażenie, jakie Kuba wywierał na wszystkich, którzy się z nim spotykali. „Jaki to dobry, kochany chłopiec!”, mówiły zgodnie panie z przedszkola, ciotki, wujkowie i sąsiadki. Później nauczycielki powtarzały tę opinię, dodając jeszcze zachwyty nad jego zdolnościami i inteligencją. Mamę wręcz rozsadzała duma, a tata nie posiadał się ze szczęścia, że jego słabe i wymagające kilkuletniej kuracji nasienie dało początek istocie tak bliskiej doskonałości. Zaraz po przyjęciu Pierwszej Komunii Kuba zapisał się do ministrantów i znów posypały się pochwały ze strony księdza.

Wszyscy znajomi zazdrościli rodzicom Kuby takiego ideału, a oni nie szczędzili innym krytycznych uwag na temat popełnianych przez nich błędów wychowawczych. Wszystkie przymioty dziecka były przecież ich zasługą. Jeśli inni rodzice miewali problemy, to zapewne dlatego, że nie przykładali się należycie do swoich obowiązków, za mało kochali albo coś w tym rodzaju. Przecież dobre i niesprawiające kłopotów dziecko jest boską nagrodą dla rodziców za ich przykładne życie. Krnąbrne to kara za jakieś grzechy, które trzeba sobie uzmysłowić i zaprzestać ich popełniania.

Nikt nie zaprzątał sobie głowy takimi drobiazgami jak natarczywe domaganie się przez Kubę natychmiastowego spełniania różnych życzeń. Przecież dzieciak odbiera tylko należne mu nagrody. Dlaczego miałby czekać nie wiadomo jak długo na coś, na co sobie zasłużył? Był przecież kimś absolutnie wyjątkowym, więc absolutnie wyjątkowe traktowanie go jawiło się jako coś zupełnie naturalnego.

Kuba to wszystko dostrzegał. Zdawał sobie sprawę, że jest pod każdym względem lepszy od swoich rówieśników i wzrastał w przekonaniu, że świat powinien leżeć u jego stóp.

 

Druga runda — przełamanie

 

Bogdan zmarł na krótko przed maturą Kuby. Stało się to zupełnie niespodziewanie, bez jakichkolwiek wcześniejszych oznak zagrożenia. Nie skarżył się na nic. Nie naprzykrzał się lekarzom. Tamtego dnia wyszedł rano, jak co dzień, do pracy. Około południa telefonicznie zawiadomiono Ewę, że zabrało go pogotowie. Podobno nagle stracił przytomność. Natychmiast zwolniła się u swojego szefa i pojechała do wskazanego przez rozmówcę szpitala. Na miejscu dowiedziała się, że mąż nie żyje. Zmarł w karetce. To był bardzo silny wylew, a koledzy zbyt późno zdecydowali się na wezwanie pomocy.

— Skąd się wziął ten wylew? — dopytywała lekarzy — przecież mąż nie cierpiał na nadciśnienie.

— Prawdopodobnie cierpiał, tylko nic o tym nie mówił — usłyszała w odpowiedzi. — Może źle rozumiana męska duma nie pozwalała mu przyznać się do odczuwanej słabości.

To by się zgadzało, pomyślała Ewa. Pamiętała, jak ciężko Bogdan znosił fakt, że musi korzystać z pomocy lekarzy, żeby Kuba mógł pojawić się na świecie. Od tamtej pory nigdy się nie badał ani nie leczył. „Mężczyzna musi być zdrowy”, powtarzał często. Teraz zapłacił za tę swoją maksymę. Gdyby umiał nie być zdrowym, pewnie cały czas byłby wśród żywych.

Kuba przyjął wiadomość o śmierci ojca nadspodziewanie spokojnie. Ewa ani przez chwilę nie podejrzewała syna o brak wrażliwości. Raczej była skłonna podziwiać jego głęboką wiarę i niezwykłe opanowanie, tak bardzo mu teraz potrzebne. Przecież rodzinna tragedia nie może rzucić się cieniem na jego maturę i przygotowanie do zaplanowanych studiów. Poza tym ona będzie teraz potrzebowała jego wsparcia. Nie byłoby dobrze, gdyby oboje pogrążyli się w rozpaczy.

Jedną z rzeczy, jakie pozostały po Bogdanie, był jego samochód. W feralnym dniu pozostał na parkingu przed miejscem jego pracy. Pierwszy o zabraniu go stamtąd pomyślał Kuba. Był już pełnoletni. Egzamin na prawo jazdy zdał zaledwie dwa miesiące wcześniej. Ojciec w weekendy pozwalał mu na krótkie przejażdżki, żeby nie wyszedł z wprawy. Dla Kuby było to stanowczo za mało, ale musiał pogodzić się z realiami. Rodzice chętnie podarowaliby mu gwiazdkę z nieba, jednak na prezent w postaci nowego auta nie było ich stać. Samochód po tacie dosłownie spadł mu z nieba. Następnego dnia po jego śmierci wybrał się z samego rana do biurowca, w którym ojciec pracował, poprosił jednego z jego kolegów, żeby poszukał kluczyków od taty samochodu i w ciągu kilkunastu minut przyprowadził auto pod dom.

— Mamo, będę cię woził wszędzie, gdzie tylko zechcesz — zapewniał z wielkim zapałem.

Później Ewa musiała często czekać, aż ukochany syn będzie miał czas podrzucić ją w różne miejsca, na których jej zależało. Przeważnie to on decydował, kiedy i dokąd pojedzie. Nieraz zdarzało się jej żałować, że w młodości sama nie wyrobiła sobie prawa jazdy, ale kiedy była całkiem młoda, posiadanie własnych czterech kółek wydawało się marzeniem ściętej głowy, więc w ogóle o tym nie myślała, a po ślubie uznała za oczywiste, że to domena męża. Przecież mieli być w pełni tradycyjną rodziną z wyraźnie podzielonymi rolami.

Gdy minęła największa żałobna trauma, przyszedł czas na załatwianie formalności spadkowych. Co do samochodu, nie było problemu: dziedziczy go ten, kto może go prowadzić, czyli Kuba. Ewę zdziwiło jednak trochę, że młody nalega, by mieszkanie również przepisać na niego.

— Mamo, ty nie masz teraz głowy do tych wszystkich rachunków i innych papierów związanych z mieszkaniem. Ja wszystkim się zajmę. Lepiej, żebym mógł oficjalnie występować jako właściciel, niż za każdym razem prosić cię o pełnomocnictwo. Chyba nie boisz się, że w jakikolwiek sposób cię skrzywdzę? Jak w ogóle bym mógł? Przecież jesteś moją najukochańszą mamusią! — przekonywał, kładąc sobie przy tym rękę na sercu.

Ewa nie potrafiła nie zaufać synowi. Zgodziła się. Ostatecznie w spadku pozostały jej niezbyt duże oszczędności na koncie bankowym męża i trochę książek, które udało się nawet dość korzystnie sprzedać w antykwariacie.

 

Trzecia runda – nokaut

 

Wkrótce po ukończeniu studiów Kuba ożenił się z dziewczyną poznaną podczas ostatnich wakacji i wyprowadził się do mieszkania, którego zakup w znacznym stopniu sfinansowali jej rodzice. Ewa o zamiarach matrymonialnych syna dowiedziała się z zaproszenia na ślub. Nie widziała wcześniej przyszłej synowej, nie miała okazji z nią porozmawiać.

— Mamo, czy to takie ważne? — zdziwił się Kuba, gdy wyraziła swoje niezadowolenie z tego powodu. — Przecież to ja się żenię, nie ty. Co niby miałoby się zmienić, gdybyś wcześniej poznała moją dziewczynę?

Trudno było z takim rozumowaniem polemizować. Ewie zrobiło się przykro, ale nic nie odpowiedziała.

Młodzi małżonkowie początkowo dość często zapraszali Ewę do siebie albo sami przychodzili do niej w gościnę. Z czasem zdarzało się to coraz rzadziej, a po kilku latach ich wzajemne kontakty ograniczyły się wyłącznie do świąt. Ewa nie mogła doczekać się wnuka. Parę razy nawet pytała, kiedy zostanie zaproszona na chrzciny, jednak pomna problemów, jakie w tym względzie mieli ona i Bogdan, a także wstydu, który z tego powodu im towarzyszył, wolała nie drążyć tematu zbyt głęboko.

Tym bardziej zdziwiła się, gdy mniej więcej dziesięć lat po ślubie, bez żadnej świątecznej okazji, syn poprosił ją, żeby wpadła do nich, bo muszą o czymś poważnie porozmawiać. Trochę zaniepokoiło ją to „poważnie”, ale przecież wizyta u ukochanego dziecka nie może być niczym innym jak tylko samą radością, więc poszła na to spotkanie pełna najlepszych myśli.

Została przywitana uprzejmie, ale bez czułości. U obojga młodych dawało się wyczuć wyraźny dystans, jakiego wcześniej nie było, kiedy przychodziła tu przy różnych okazjach.

— Zaprosiliśmy cię, mamo — zaczął oficjalnie Kuba — żeby powiadomić cię o pewnych ważnych decyzjach, jakie podjęliśmy ostatnio z Iloną. Otóż postanowiliśmy postarać się o dziecko. Wiem, że od dawna zależało ci na tym, więc powinna cię ta wiadomość ucieszyć.

Ucieszyła ją! I to ogromnie. Miała już zamiar złożyć obojgu serdeczne gratulacje, jednak syn mówił dalej, nie dopuszczając jej do głosu.

— …niemniej zgodnie uznaliśmy, że naszemu dziecku należy zapewnić standard życia odpowiedni do wymogów obecnych czasów. Będziemy potrzebowali większego mieszkania. Rodzice Ilony nie sfinansują nam następnego kredytu. Na twoją emeryturę też nie bardzo możemy pod tym względem liczyć. Dlatego postanowiliśmy sprzedać obydwa mieszkania i kupić jedno większe, w którym nasze maleństwo będzie od pierwszych dni życia miało swój własny pokój. Chcieliśmy poinformować cię o tym odpowiednio wcześnie, żebyś miała czas…

— Czy to znaczy, że będę mieszkała z wami? przerwała, niepewna, czy taka perspektywa powinna ją cieszyć czy martwić.

— No wiesz, mamo… — Kuba chrząknął znacząco — na aż tak duże lokum to nie będzie nas stać. Sama rozumiesz, twój pokój, pokój dziecka, pokój wspólny, nasza sypialnia, do tego łazienki i toalety, powinny być co najmniej po dwie. To wszystko przysparza powierzchni, a każdy metr kwadratowy dzisiaj…

— To gdzie ja mam się podziać!? — Ewa nie dała rady zapanować nad swoim głosem.

Syn i synowa zrobili zakłopotane miny.

— Prawdę mówiąc, nie myśleliśmy o tym — oznajmił Kuba z rozbrajającą szczerością. — Zgłoś się do Urzędu Miasta, może przyznają ci komunalkę… albo postaraj się o miejsce w DPS-ie, jesteś już przecież na emeryturze.

— Chcecie mnie wyrzucić do dziadowni!? —W jej oczach pojawiły się łzy. —Nie macie prawa!

— Mylisz się, mamo. Mamy prawo. — Głos Kuby był spokojny, opanowany, jakby wzburzenie matki zupełnie mu się nie udzieliło. — Jestem jedynym właścicielem tego mieszkania, nie spisaliśmy też żadnej umowy dożywocia, więc nie ma takiego sądu, który mógłby mi zabronić sprzedania mojej własności. Poza tym, nie dramatyzuj tak. Wielu ludzi żyje w DPS-ach i chwalą to sobie…

Ewa nie chciała dłużej słuchać. Zerwała się z krzesła i wybiegła na korytarz. Nie chciała czekać na windę. Cztery piętra w dół pokonała w takim tempie, jakby nie miała sześćdziesięciu paru lat, tylko co najmniej połowę mniej. Wściekłość połączona z rozpaczą dodawała jej sił. Do dziś nie wie, jak wtedy znalazła się w domu. Czy biegła tak przez pół miasta, na nic nie zważając, i tylko jakimś cudem nie wpadła pod samochód na żadnym mijanym skrzyżowaniu, czy może jednak wsiadła w jakiś tramwaj, ale skąd wiedziała, który jest właściwy, bo przecież w ogóle nie myślała, co robi? Dość, że kiedy otworzyła drzwi cały czas jeszcze swojego mieszkania, padła bez tchu na kanapę i zaniosła się głośnym, histerycznym śmiechem.

Po chwili dotarło do niej, że zapewne jeden z ostatnich razów patrzy na te ściany, wśród których spędziła tak wielki kawał życia. Tu przeżywała miłosne ekstazy w ramionach Bogdana, tu pieściła i przytulała malutkiego Kubę, tego samego ukochanego Kubę, który teraz… Nie, nie potrafiła nawet dokończyć myśli o tym, co teraz zrobił jej jedyny synuś, taki cudowny, taki wyhołubiony, chluba rodziny. Gdzie w tej chwili są wszystkie krewne i znajome, które zazdrościły jej sukcesów wychowawczych, uskarżając się przy tym na problemy z własnymi pociechami? Ile dziś warte są wszystkie dobre rady i krytyczne uwagi, jakimi je wtedy zasypywała?

Podniosła się. Popatrzyła na wiszący nad kanapą święty obrazek, przed którym tyle razy klękała, dziękując Bogu za tak wspaniałego syna. Zdjęła go ze ściany, napluła na niego, a potem z wściekłością cisnęła o podłogę i zaczęła gwałtownie deptać, aż zostały z niego tylko potłuczone szkiełka, strzępy papieru i drzazgi z drewnianej ramki. Pozbierała to wszystko i wyniosła do kuchni, gdzie pod zlewozmywakiem stał kosz na odpadki.

Jej wzrok padł na kuchenkę gazową z czterema palnikami. Już wiedziała. Nie pozwoli się stąd wyrzucić jak pospolity śmieć. Wyniosą ją, ale sama nie wyjdzie. Trzeba tylko najpierw prąd wyłączyć, żeby iskrowniki nie zadziałały…

 

Epilog

 

W taki właśnie sposób trafiła w to miejsce. Sąsiedzi wyczuli na klatce schodowej zapach gazu i wezwali odpowiednie służby. Nie była im wdzięczna. Co z tego, że uratowano jej fizyczne życie, że teraz szpikują ją jakimiś tabletkami obniżającymi poziom lęku? Lęku to ona w ogóle już nie odczuwa, tylko sensu dalszego przebywania na tym zdradliwym świecie nie może jakoś odnaleźć.

Wstała i wyszła ze świetlicy. Nie miała ochoty oglądać zmagań innych zawodników. Przerzucać kanałów też się jej nie chciało. Tym bardziej wracać na salę do towarzystwa załamanych podobnie jak ona. Nic jej nie pociągało. Snuła się po szpitalnym korytarzu tam i z powrotem, myśląc tylko o jednym: co zrobi, kiedy w końcu ją stąd wypuszczą. Do swojego domu pewnie nie ma po co wracać. Może wprowadził się tam już nowy lokator? Do żadnej dziadowni się nie wybiera i nikomu nie pozwoli się tam wepchnąć. Na komunalkę nie wiadomo, ile będzie trzeba czekać. Nie chce czekać. Gazu drugi raz nie spróbuje, zresztą chyba nie będzie gdzie. Co może być bardziej skuteczne, a jednocześnie w miarę bezbolesne? Może most?

Wyjrzała przez zakratowane okno. Dobrze się składa. Rzeka płynie dosłownie pod nosem. Od szpitalnego parkanu oddziela ją zaledwie wąska ulica. Dwa dość wysokie mosty znajdują się w obu kierunkach w odległości nie więcej niż sto kilkadziesiąt metrów od bramy. Idealnie. Gdyby tak zaraz po wypisie udać się na jeden z nich… Może nawet nie czekać do wypisu?

Zaczęła powoli schodzić po schodach. Na półpiętrze stał mężczyzna mniej więcej w jej wieku i wyglądał przez okno. Widywała go czasami. Przebywał na sąsiedniej sali przeznaczonej dla mężczyzn. Nigdy jednak ze sobą nie rozmawiali. Tym razem, gdy usłyszał jej kroki, odwrócił się.

— Piękna pogoda na dworze — zagadnął niby od niechcenia. Ewa przystanęła obok niego.

— Co z tego, że piękna? — odpowiedziała z głębokim westchnieniem. — Słońce świeci, trawa się zieleni, a człowiekowi żyć się nie chce.

— Co prawda, to prawda — pokiwał głową mężczyzna. —Nie z nadmiaru szczęścia się tu znaleźliśmy.

I nagle zaczął opowiadać jej swoją historię. Trafił tu, bo załamał się po śmierci żony. Trzydzieści sześć lat spędzili razem. Nigdy nie przechodzili żadnego kryzysu. Dzieci nie mieli. Ona nie mogła, ale to zupełnie inna historia. Zginęła całkiem niedawno w wypadku, do którego on się w pewnym sensie przyczynił. Nie naprawił hamulca w samochodzie, którego wspólnie używali. Ona ufała mu, że po ostatniej jeździe wóz jest sprawny. Wzięła kluczyki i wyjechała do swojego ulubionego fryzjera, który miał zakład w oddalonej o kilka kilometrów dzielnicy. Na pierwszym skrzyżowaniu z prawej strony nadjeżdżała akurat ciężarówka. Miała pierwszeństwo, więc nawet nie zwalniała…

Do pogrzebu jakoś się trzymał. Potem rozkleił się zupełnie. Dręczyło go poczucie winy. Chciał pójść w jej ślady, ale odratowali go. Mówiąc o tym, rozpłakał się.

— Ciężko będzie wracać do pustych czterech ścian — zakończył swoją opowieść.

— Może wcale nie muszą być puste? — szepnęła Ewa, trochę do siebie samej, trochę do niego

Mężczyzna popatrzył na nią badawczo.

— Co pani ma na myśli?

Teraz ona zaczęła opowiadać o przyczynie swojego pobytu w tym szpitalu….

Na piętro, gdzie znajdowały się ich sale wrócili, trzymając się za ręce.

Ewa jeszcze raz popatrzyła na płynącą za oknem rzekę. Niech mosty służą wyłącznie do przeprawiania się na drugi brzeg, pomyślała, uśmiechając się do siebie.