środa, 20 września 2017

W jednej sekundzie


Maciek nawet dziś, z perspektywy pięciu lat, nie potrafi wytłumaczyć, jak to właściwie się stało. Co sprawiło, że akurat tamtego popołudnia wstąpił w niego, czy może obudził się, bo był w nim zawsze, jakiś demon wściekłości i pchnął go do tego czynu, który jeszcze teraz śni mu się po nocach i wywołuje dreszcze obrzydzenia do samego siebie. Kiedy teraz, leżąc na więziennej pryczy i wsłuchując się w głośne chrapanie kolegów z celi, zadaje sobie po raz tysięczny pytanie, czy kiedykolwiek tego chciał, zawsze odpowiada, że nie. Nie chciał, nawet przez moment nie miał takiego zamiaru, do ostatniej chwili nie chciał. To stało się jakoś tak samo, nie wiadomo jak, nie wiadomo, kiedy. W ogóle nic nie wiadomo. Stało się i już. W jednym momencie przekreśliło całą przyszłość, zniweczyło wszelkie plany, nie jemu jednemu złamało życie.
Wtedy, pięć lat temu, pytany przez policjantów, prokuratora i wreszcie sędziego, dlaczego to zrobił, zapadał w milczenie, wbijał wzrok w podłogę i dopiero po dłuższym czasie wydobywał z siebie ciche, stłumione i pełne lęku „nie wiem”. Już przy pierwszym przesłuchaniu przyznał się do winy, chociaż nie byłoby czymś dalekim od prawdy, gdyby zaprzeczył. Przecież to nie on. To jakaś diabelska siła, która w tamtym momencie zawładnęła jego umysłem, pokierowała rękoma, zmusiła do czegoś, czego nigdy by się po sobie nie spodziewał.
A przecież miało być tak pięknie. Maciek przyszedł na świat w przykładnej i kochającej się rodzinie. Był dzieckiem mocno już dojrzałych rodziców. Jego mama musiała przejść długą i uciążliwą kurację, żeby mógł zaistnieć. Tym bardziej oboje przelali na niego cały ogrom swoich uczuć nagromadzonych przez lata oczekiwania. Zwłaszcza, że na drugiego potomka nie mieli już szans. Maciuś był ich oczkiem w głowie. Wszystkie swoje siły skoncentrowali na tym, żeby jego życie jak najmniej różniło się od tego, czego doświadczają mieszkańcy nieba. Gdy był maleńki, nosili go na rękach zawsze, ilekroć zapłakał i tak długo, jak tylko okazywał, że tego potrzebuje. Nie przesypiali nocy, nie szczędzili swoich kręgosłupów, byle tylko ich ukochany synek nie odczuł niedostatku miłości.
W miarę dorastania potrzeby Maćka zataczały coraz szersze kręgi. Gdy nauczył się już samodzielnie je wyrażać, słowo „chcę” stało się jednym z najczęściej używanych przezeń czasowników. Niemal nigdy nie zostawało bez pozytywnej odpowiedzi. Nie znaczy to, że rodzice nie mieli wobec niego żadnych wymagań. Owszem, kiedy uznali to za konieczne potrafili postawić synowi granice, ale czynili to zawsze niezwykle delikatnie, troszcząc się, żeby nie przeżył przy tej okazji jakiegoś wstrząsu, czy innego silnego wzruszenia. Był przecież taki wrażliwy.
W przedszkolu nie mógł zrozumieć, dlaczego musi dzielić się z innymi dziećmi wspólnymi zabawkami. Przecież w domu wszystko było wyłącznie do jego dyspozycji. Zawsze, w każdej chwili. Wynikające z tego tytułu scysje kończyły się zwykle zmianą placówki na mniejszą, gdzie, w przekonaniu rodziców, personel będzie miał więcej czasu na zajęcie się ich najdroższym skarbem. Ostatecznie edukację przedszkolną zakończył w trybie indywidualnym pod czujnym okiem specjalnie wybranej przez rodziców opiekunki.
Pierwsze lata w szkole pamięta jako prawdziwy koszmar. Prawie codziennie wracał do domu z płaczem, że został skrzywdzony przez któregoś z kolegów. Rodzice za każdym razem interweniowali: u wychowawczyni, u pedagoga szkolnego, u dyrektora. Domagali się zwrócenia na ich dziecko szczególnej uwagi. Grozili, że problemami Maćka zainteresują władze oświatowe wyższego szczebla. Nauczyciele i dyrekcja, bojąc się sprowadzenia im na kark inspektorów z kuratorium, wychodzili naprzeciw żądaniom kierowanym pod ich adresem. Karcili uczniów wchodzących w konflikty z Maćkiem, choć nieraz w głębi ducha przyznawali im rację.
Wszystkie te okoliczności umacniały chłopca w przekonaniu, że jest kimś absolutnie wyjątkowym i zasługuje na absolutnie wyjątkowe traktowanie. Świat wokół niego jawił mu się jako zły, nieprzyjazny. Nie czuł się rozumiany przez świat i sam go nie rozumiał. Nie chciał tego zmieniać. Nie szukał przyjaźni. Przecież ewentualni przyjaciele musieliby nieuchronnie należeć do tego z zupełnie innej gliny ulepionego świata. Wystarczyli mu rodzice i ich pełna akceptacja. Wyłącznie z nimi dzielił się tym, co czuje i myśli. Tylko im powierzał swoje tajemnice.
Uczył się dobrze. Tego jednego od niego wymagano i w tej dziedzinie nie mógł liczyć na żadne ustępstwa. Najukochańszy syn nie mógł przecież przynosić kiepskich ocen. Jak później takim świadectwem pochwalić się przed dalszą rodziną i znajomymi? Maciek to rozumiał i starał się tym oczekiwaniom sprostać. Sam przyznawał, że ktoś tak wyjątkowy jak on nie może paskudzić swojego wizerunku jedynkami, dwójami, a nawet trójami. Jeśli jakiś przedmiot sprawiał mu więcej trudności, rodziców zawsze stać było na korepetycje, tak że świadectwa potwierdzające ukończenie kolejnych lat nauki były niezmiennie udekorowane czerwonymi paskami.
Szkoła nie była jedynym miejscem jego kontaktów ze światem pozadomowym. Uczył się także gry w szachy, karate i rysowania. Musiał przecież rozwijać się wszechstronnie. Ponadto zorganizowane zajęcia, na które, pomimo upływu lat, zawsze był przyprowadzany i odprowadzany przez któregoś z rodziców, chroniły przed niepożądanymi kontaktami z niedopilnowanymi i źle wychowywanymi rówieśnikami. W żadnej z tych dziedzin nie osiągnął oszałamiających sukcesów, brakowało mu zapału, sumienności w wykonywaniu codziennych ćwiczeń albo zwyczajnie talentu. To nie było wcale istotne. Dla rodziców liczył się fakt, że miał zajęte popołudnia, dla niego – poczucie, że ktoś zawsze się nim interesuje i poświęca mu swój czas. To uświadamiało mu jego ważność, a ta świadomość z kolei pozwalała mu zachowywać dobry nastrój.
Wreszcie nadszedł czas, gdy jego ciało zaczęło wysyłać pierwsze sygnały, że nie istnieje wyłącznie dla siebie, że potrzebuje drugiej osoby, aby w pełni urzeczywistnić cały potencjał złożony w nim od pierwszej chwili zaistnienia. Czas przekształcania się chłopca w mężczyznę nie był dla Maćka łatwy. Nienawykły do kontaktów z rówieśnikami, tym bardziej nie umiał ich nawiązać z osobami płci odmiennej. Ilekroć próbował zagadać do jakiejś koleżanki, głos więzł mu w gardle, wszystkie przygotowane wcześniej słowa uciekały gdzieś z mózgu i nie potrafił przywołać ich z powrotem. Kolejne miesiące i lata mijały, a on wciąż pozostawał na aucie. Z zazdrością przysłuchiwał się rozmowom innych chłopaków, którzy chwalili się swoimi miłosnymi podbojami. Wyobrażał sobie siebie na ich miejscu i tęsknił.
Po raz pierwszy w życiu znalazł się w sytuacji, w której nie miał komu krzyknąć „ja chcę” i tym magicznym zaklęciem sprawić spełnienie swojego życzenia. Przez pewien czas zadowalał się potajemnym nabywaniem świerszczyków dla dorosłych i dyskretnym upajaniem się zamieszczonymi w nich widokami. Rodzice kilkakrotnie zauważyli obecność w domu takich pisemek nie zawsze dostatecznie starannie ukrywanych przed ich wzrokiem, ale postanowili przymknąć na to oko. Ostatecznie ma chłopak swoje lata. Lepiej, że wykazuje takie zainteresowania, niż gdyby miał pewnego dnia przyprowadzić kolegę i oznajmić, że są w sobie zakochani. To dopiero byłby wstyd przed całą rodziną i znajomymi.
Olka spadła mu jak z nieba. Byli wtedy oboje na drugim roku studiów. Zauważyła, że Maciek nieźle sobie radzi na ćwiczeniach ze statystyki i pewnego dnia zaraz po zajęciach podeszła do niego z prośbą, żeby pomógł jej w rozwiązywaniu zadań z tego przedmiotu. W rzeczywistości był to tylko pretekst. Od dłuższego czasu nie chodziła z żadnym chłopakiem. Ci, których miała okazję spotkać wcześniej, nie wydawali jej się odpowiednimi partnerami do nawiązywania trwałych i głębokich relacji. Szybko dawali do zrozumienia, że myślą tylko o jednym. Nie chcieli rozmawiać o przyszłości. Istniał dla nich wyłącznie dzień dzisiejszy. Wszystko traktowali wyłącznie w kategoriach zabawy i rozrywki. Ona szukała kogoś więcej niż kumpla do zabawy i partnera na bezsenne noce. Słowo „miłość” nie było dla niej wyświechtanym sloganem ani synonimem seksu. Chłopak stojący zwykle samotnie na uczelnianych korytarzach, zawsze zamyślony i trochę jakby smutny wydał jej się kimś, na kogo właśnie czekała. Pomyślała sobie, że wspólne zgłębianie tajemnic odchyleń standardowych i krzywej Gausa będzie dobrym punktem wyjścia do zawarcia obiecującej przyjaźni.
Maciek też od razu dostrzegł szansę na coś więcej niż tylko koleżeńską pomoc w nauce i nie tylko skwapliwie zgodził się służyć swoją wiedzą matematyczną, ale zaczął też obmyślać, w jaki jeszcze sposób zainteresować Olkę swoją osobą.
Po ostatnich zajęciach usiedli przy jednym ze stolików ustawionych pod oknami na uczelnianym korytarzu i rozłożyli podręczniki do statystyki oraz przybory do pisania. Po każdym wspólnie rozwiązanym zadaniu Maciek robił przerwę. Opowiadał wtedy o swoich marzeniach i wyobrażeniach na temat dalszego życia. Dawał też do zrozumienia, że chętnie poznałby plany na przyszłość swojej uczennicy. Mówił, że pragnie mieć szczęśliwą rodzinę z co najmniej dwójką dzieci, mieszkać w małym domku za miastem, gdzie będzie cisza i spokój. Chciałby trochę podróżować, ale nie musi zwiedzić całego świata. Nieźle byłoby też mieć zarobki na poziomie nieco powyżej średniej, jednak nie za wszelką cenę, a już na pewno nigdy nie stanie się jego celem dążenie do ustawicznego powiększania materialnego majątku.
Nie było to dalekie od prawdy. Rzeczywiście tak wyobrażał sobie swoją przyszłość. Inna sprawa, że nie bardzo wiedział ani nawet nie próbował dociec, co ze swojej strony powinien zrobić, żeby te plany wcielić w życie. Cała ta sielanka miała zostać mu w jakiś tajemniczy sposób podarowana, jak wszystko, co do tej pory było jego udziałem.
Olka uznała, że te marzenia są również bliskie jej sercu. Sama, odpowiadając na pytania Maćka, rozsnuwała przed nim wizje kochającej się rodzinki, żyjącej w dostatku, ale bez zbędnego luksusu, dla której najważniejsze będzie wzajemne zrozumienie między wszystkimi jej członkami. Ta daleko idąca zbieżność poglądów sprawiła, że postanowili tamten wieczór spędzić razem w kawiarni na Rynku.
Maciek z trudem mógł opanować podniecenie. Zaraz po przekroczeniu progu domu oznajmił radosnym głosem, że dziś wybiera się na pierwszą w swym życiu prawdziwą randkę. Usta nie zamykały mu się od opowiadań o dziewczynie, którą poznał i w której już teraz jest bezgranicznie zakochany. Rodzice szczerze pogratulowali mu rozpoczęcia nowego rozdziału w życiu. Życzyli powodzenia, choć nie omieszkali licznymi dobrymi radami przynajmniej trochę ostudzić jego entuzjazm. Na nic się to nie zdało. Ich syn płonął świeżym, gorącym uczuciem i nie miał zamiaru słuchać czyichkolwiek przestróg.
Przeczytał na jakiejś stronie internetowej, że na pierwszej randce absolutnie, pod żadnym pozorem, nie wolno proponować dziewczynie seksu. Trzeba zaczekać, przyglądać się uważnie rozwojowi znajomości i najlepiej samemu ocenić, kiedy partnerka będzie gotowa na zaakceptowanie takiej propozycji. Postanowił zastosować się do tej zasady, mimo że zdawał sobie sprawę, iż w jego przypadku nie będzie to łatwe. Za nim tyle lat wyczekiwania, tyle godzin spędzonych w łazience albo pod kołdrą ze świerszczykiem w jednej ręce, a atrybutem własnej męskości w drugiej, tyle wyobrażeń we śnie i na jawie, jak to będzie, kiedy jego ciało zetknie się z czyimś innym, że konieczność dalszej wstrzemięźliwości teraz, kiedy szczęście było dosłownie o włos, wydawała się katorgą trudną do zniesienia. Przecież do tej pory nie musiał na nic czekać. Był kimś absolutnie wyjątkowym i przyzwyczaił się, że spełnianie życzeń należy mu się niejako poza kolejnością. W dodatku, jak ma rozpoznać, kiedy Olka będzie gotowa? Czy ktoś go kiedykolwiek uczył takiej sztuki? Może warto spytać ojca, na pewno chodził kiedyś na randki z mamą, mógłby coś o tym powiedzieć. Uznał, że lepiej nie. To były zupełnie inne czasy i obowiązywały wtedy inne obyczaje. Ponadto rodzice są pod tym względem dość konserwatywni. Wielokrotnie dawali do zrozumienia, że, ich zdaniem, z tymi sprawami lepiej poczekać do ślubu. Maćka nie stać było na tak długą zwłokę. Kiedy najwcześniej taki ślub mógłby się odbyć? Czy w ogóle do niego dojdzie? Trawiła go namiętność domagająca się jak najszybszego zaspokojenia. Mimo to, gdy wieczorem siedzieli oboje z Olką przy kawiarnianym stoliku i zajadali ciastka z kremem, popijając słodkim winem, nie wspomniał ani jednym słowem o tym, co od paru godzin rozpalało jego wnętrzności. Po powrocie do domu czuł się jak prawdziwy bohater.
Każde następne spotkanie było taką samą torturą, próbą wytrzymałości, w której rosnące w siłę pragnienie musiało być poskramiane przez równie mocną obawę, że przedwczesne odkrycie kart zburzy tę świeżą, ledwie raczkującą relację i jego gwałtowne uczucie nie tylko nie znajdzie zaspokojenia, ale będzie musiało zostać odłożone na daleką, niedającą się przewidzieć przyszłość. Wreszcie nie wytrzymał. Przed czwartą randką postanowił zasugerować swojej dziewczynie, że nadszedł czas, aby połączyło ich coś więcej niż wizyty w kawiarni i wspólne lekcje statystyki.
Inna sprawa, że nie bardzo wiedział, jak taką propozycję złożyć. Co powiedzieć, żeby zostać właściwie zrozumianym, a jednocześnie, żeby nie zabrzmiało to wulgarnie? Kogo się o to zapytać? Nie miał innego wyjścia, jak znów skorzystać ze zbiorowej mądrości użytkowników sieci.
Spośród kilkunastu proponowanych zagajeń wybrał sobie jedno, wyuczył się go na pamięć i z duszą na ramieniu udał się na umówione spotkanie. Olka domyśliła się, o co mu chodzi zanim zdążył dokończyć swoją kwestię.
— Nie mógłbyś powiedzieć tego bardziej od siebie? – przerwała mu, śmiejąc się – słychać na kilometr, że lecisz jakimś wyuczonym tekstem i w dodatku boisz się, czy dobrze zapamiętałeś. Wyluzuj trochę.
Jego twarz przybrała barwę dojrzałego pomidora. Poczuł, że zrobiło mu się potwornie gorąco, a całe ciało pokryło się kropelkami potu. Najchętniej teraz znalazłby się gdzieś głęboko pod podłogą tego lokalu i nigdy stamtąd nie wyszedł. Wszystko zepsuł. Czy Olka w ogóle zechce się z nim jeszcze spotykać? Czy on sam potrafi wybaczyć jej upokorzenie, jakiego w tej chwili doznał? Miał ochotę rzucić teraz na kawiarniany stolik bukiet kwiatów przyniesiony na tę okazję i uciec stąd gdzieś daleko. Z drugiej strony zdążył już pochwalić się rodzicom, że ma dziewczynę. Czy ma się przyznać, że po zaledwie czterech spotkaniach wszystko się rozleciało? I to jeszcze w jakich okolicznościach? Czy po tym doświadczeniu odważy się kiedykolwiek umówić z inną dziewczyną? Czy ma sam siebie skazać na zaspokajanie swych męskich potrzeb w samotności z pisemkami pornograficznymi w ręku do końca życia?
Postanowił zawalczyć o tę znajomość. Tylko jak to zrobić? Stał nieruchomo obok swojego krzesła i cały czas nerwowo ściskając w dłoni bukiet, szukał odpowiednich słów.
— Przepraszam – powiedział w końcu tonem głosu ucznia przyłapanego na ściąganiu – głupio jakoś wyszło. Ale ja tak bardzo cię kocham. Tak bym chciał, żebyśmy razem… No wiesz…, żebyśmy byli jak inne pary, żeby się bardziej do ciebie zbliżyć.
Olka nie miała zamiaru przekreślać tej znajomości z tak błahego powodu. Zbyt długo czekała na kogoś u swojego boku. Potrafiła docenić to, że Maciek nie zaczął od łóżkowych propozycji. A że w ogóle taką propozycję złożył? To normalne. Są przecież dorośli. Ona też nie szuka wyłącznie platonicznego uczucia.
— Nie przejmuj się – powiedziała już bez kpiącego uśmiechu – wszystko robi się kiedyś w życiu pierwszy raz. – Sięgnęła po trzymany przez Maćka bukiet. – Te kwiaty są naprawdę piękne. Dziękuję ci. Wiem, o co ci chodziło. Dzisiaj nie mogę. Obiecałam być w domu w miarę wcześnie. Mam tam to i owo do zrobienia. Ale w weekend chętnie pozwolę zabrać się w jakieś urocze, ustronne miejsce. Będzie mi miło.
Zbliżyła się i pocałowała Maćka w policzek. Poczuł się, jakby z samego dna piekieł wzniósł się nagle do najwyższych sfer raju.
Na urocze, ustronne miejsce – cel weekendowego wypadu, wybrał niewielki pensjonat urządzony w dawnym dworku szlacheckim w miejscowości położonej zaledwie osiemnaście kilometrów od miasta. Żadne z nich nie miało swojego samochodu, a tam można było łatwo dojechać podmiejskim pociągiem. Pensjonat znajdował się blisko stacji, otaczał go spory, dobrze utrzymany park pełen starych drzew. Był właśnie środek wiosny, więc powietrze wokół było wypełnione zapachem bzów, jaśminów i berberysów. Idealne miejsce na romantyczną przygodę.
W czwartek po południu pojechał tam sam. Wszystko dokładnie obejrzał, zarezerwował dwuosobowy pokój na jedną noc, kupił w przedsprzedaży dwa studenckie bilety w jedną i drugą stronę i zaprosił Olkę na wspólny wyjazd. Uznała jego pomysł za doskonały. Postanowili wyjechać wczesnym popołudniem, żeby zacząć tę wyjątkową randkę od wspólnego obiadu.
Odtąd pensjonat w dworku za miastem stał się ich ulubioną przystanią, gdy oboje mieli ochotę na odrobinę intymności. Recepcjonistka wkrótce zaczęła ich rozpoznawać, gdy pojawiali się w sobotnie popołudnia z prośbą o klucz do zarezerwowanego wcześniej pokoju i z życzliwym uśmiechem pytała, co u nich słychać. Zawsze odpowiadali, że wszystko dobrze i była to najszczersza prawda. Było im rzeczywiście ze sobą coraz lepiej. W wielu sprawach rozumieli się bez słów. Maciek wyzbył się całkowicie wcześniejszej nieśmiałości, stał się rozmowny, a nawet dowcipny. Szczególnie zbliżyły ich wakacje, kiedy spędzili razem całe dwa tygodnie w jednej z mało uczęszczanych nadmorskich miejscowości. Oboje nie chcieli wybrać się do żadnego ze znanych kurortów, po pierwsze z powodu ceny, a po drugie dlatego, że nie lubili zgiełku i tłoku.
Wszystkie te wypady wakacyjne i weekendowe, a także liczne prezenty, jakimi Maciek hojnie obdarowywał swoją ukochaną, były finansowane przez jego rodziców. Zgodnie uważali oni, że na tym etapie życia jedyną powinnością ich dziecka jest dobrze się uczyć, a do nich należy zapewnienie mu materialnego komfortu na maksymalnie wysokim poziomie, żeby nie musiał tracić czasu na dorabianie w jakiejś pizzerii czy McDonaldzie.
Olka i Maciek znali się już ponad rok. Ich studia dobiegały końca. Oboje szlifowali swoje prace licencjackie i zastanawiali się, czy iść na magisterkę, czy zakończyć studiowanie, poszukać pracy i zacząć dorosłe życie we dwoje. Zarówno jej jak i jego rodzice doradzali to pierwsze. Młodzi jednak nie pałali chęcią kontynuowania nauki. Woleli jak najprędzej rozpocząć nowy rozdział swoich życiorysów, zwłaszcza że w ich przewidywaniach miał to być rozdział wyjątkowo piękny i długi.
Decyzję o ślubie podjęli zaraz po ostatnich w życiu wakacjach. Sami postanowili, że będą ostatnie, chociaż teoretycznie nic nie stało na przeszkodzie, żeby pogodzić rozpoczęcie nowej drogi życia z kontynuowaniem nauki. Oboje wywodzili się z zamożnych rodzin i mogli liczyć na wsparcie ze strony swoich najbliższych, ale palili się do samodzielności. Uznali, że wiedza, jaką nabyli do tej pory w zupełności im wystarczy, żeby odnaleźć się w życiu zawodowym, a uzyskanie poczucia pełnej dorosłości jest dla nich absolutnym priorytetem. Od września oboje podjęli pracę w tej samej, dobrze prosperującej firmie, ona w księgowości, on w dziale analiz finansowych. Zarobki, jakie zaproponowano im na starcie utwierdziły ich w przekonaniu o słuszności dokonanego wyboru.
Jedni i drudzy wstępni nie kryli rozczarowania, że ich pociechy zakończyły definitywnie edukację na tak wczesnym etapie, ale uszanowali wolę młodych i rozpoczęli przygotowania do zaplanowanych na okres między Świętami a Nowym Rokiem zaślubin.
Ważniejsze od wesela było zapewnienie przyszłej młodej parze samodzielnego lokum na początek nowej drogi życia. Na jego zakup złożyły się oszczędności obu rodzin oraz pokaźnej wysokości kredyt zaciągnięty na nazwisko Maćka. Nie był to wprawdzie wymarzony domek za miastem tylko niewiele ponad trzydzieści metrów kwadratowych na nowobudowanym osiedlu, ale przecież nie od razu Kraków zbudowali. Maciek stopniowo, choć niechętnie, przyjmował do wiadomości, że niektóre marzenia wymagają trochę czasu, zanim się spełnią.
Przez cały październik i listopad trwały prace wykończeniowe przyszłego wspólnego dachu nad głową, zaś w grudniu Olka i Maciek niemal wszystkie popołudnia po pracy spędzali na wizytach w salonach meblowych i sklepach ze sprzętem AGD, wybierając to, co będzie im potrzebne do wygodnego życia we własnym gnieździe.
Ślub odbył się na dwa dni przed Sylwestrem. Liczna rzesza gości składała młodym najszczersze i najserdeczniejsze życzenia wszelkiej pomyślności i wielu razem przeżytych lat, wypełnionych wyłącznie tym, co dobre i mieszczące się w najszerzej pojętej definicji szczęścia. Wraz z Nowym Rokiem zaczynał się dla nich nowy rozdział życia. Wkraczali w niego pełni optymizmu, zakochani i otoczeni ludzką życzliwością. Wypadałoby w tym miejscu zakończyć tę opowieść, wieńcząc ją baśniowym sformułowaniem: „A potem żyli długo i byli szczęśliwi”. Tylko, że baśnie zapisane na kartach książek nie znajdują swojego odzwierciedlenia w rzeczywistości.
Kamilek przyszedł na świat niemal dokładnie rok po ślubie. Śliczny i stuprocentowo zdrowy chłopczyk. Olka też czuła się dobrze i już po trzech dniach razem z maluchem wróciła do domu. Wszyscy odwiedzający świeżo upieczonych rodziców zapewniali, że pierworodny syn jest pod każdym względem podobny do ojca, a Maćkowi rosło serce i pękał z dumy, gdy słyszał te słowa. Właściwie to nie wyobrażał sobie, żeby mogło być inaczej. Był przecież kimś absolutnie wyjątkowym i taki prezent od losu po prostu mu się należał.
Na swoje nieszczęście Kamilek nic nie wiedział o tym, że ma absolutnie wyjątkowego ojca. Nie miał pojęcia, jak bardzo ceni on sobie ciszę i spokój i nie znosi, żeby mu się przeciwstawiano. Nie pytał o pozwolenie na płacz albo na zabrudzenie pieluchy. Nie przestrzegał też pór posiłków ustanowionych przez dorosłych. Maciek początkowo starał się to zaakceptować. Tłumaczył sobie, że to normalne, że mały prędzej czy później z tego wyrośnie. Jednak wraz z upływem czasu, czuł się coraz bardziej zmęczony. Stał się nerwowy. Zaczął pokrzykiwać na Olkę, żeby coś z tym zrobiła. On musi przecież odpocząć po pracy. Ma prawo do świętego spokoju. Domaga się go. Dlaczego nikt go nie słucha?
Olka nie miała ochoty na pełnienie roli kury domowej, której powołaniem jest niańczenie dziecka i nadskakiwanie mężowi. Oczekiwała partnerskiego podziału obowiązków. Skoro Maciek zapewniał wielokrotnie, jak bardzo kocha ją i Kamilka, to niech to jakoś okaże, włączy się w czynności pielęgnacyjne. Jej też należy się odpoczynek. Kłócili się coraz częściej z tego powodu. Oboje mieli poczucie, że idylliczna miłość, jaka łączyła ich przed pojawieniem się syna, bezpowrotnie zniknęła. Coś między nimi zaczęło pękać. W dodatku nie mieli pomysłu, jak to skleić. Słyszeli nieraz, że związki przeżywają kryzysy, ale dlaczego właśnie ich to spotyka i dlaczego tak wcześnie? Przecież są ze sobą niecałe półtora roku. No, może prawie trzy, jeśli doliczyć znajomość przed ślubem. Świadomość owego pęknięcia napawała ich bólem i dodatkowo wzmagała stan napięcia u utrudzonego pracą zawodową Maćka oraz znużonej domowymi obowiązkami Olki.
To było latem. Wakacyjnego wyjazdu w tym roku nie zaplanowali. Bali się, że nie poradzą sobie z pielęgnacją Kamilka w hotelowych warunkach, a nie mieli go z kim zostawić. Rodzice Maćka byli wprawdzie gotowi poświęcić własny urlop na zaopiekowanie się ukochanym wnusiem i przychylenie w ten sposób nieba swojemu najdroższemu synkowi, ale Olka nie chciała o tym słyszeć. Miała w swoim otoczeniu złe przykłady z dziećmi wychowywanymi przez dziadków i stanowczo stwierdziła, że nie dopuści do podobnej sytuacji we własnej rodzinie. Woli przesiedzieć dwa, a nawet trzy lata w domu bez wyjazdów niż mieć takie kłopoty, jakich zaznały jej dwie starsze kuzynki. To postanowienie stało się przyczyną kolejnej kłótni między małżonkami i znacznie ochłodziło ich wzajemne relacje.
Maciek miał w pracy szczególnie trudny dzień. Szykowała się kontrola z centrali firmy. Trzeba było przejrzeć wszystkie papiery, sprawdzić, czy nie brakuje czegoś, co może okazać się ważne. Praca to w ogóle było dla Maćka źródło dodatkowej frustracji. Tutaj nie mógł się czuć jak ktoś absolutnie wyjątkowy. Był najmłodszym pracownikiem w swoim dziale i zazwyczaj zlecano mu czynności, które, w jego przekonaniu, równie dobrze mógłby wykonać ktoś po maturze, niekoniecznie z dyplomem licencjata i to opatrzonym oceną bardzo dobrą. Poczucie niedocenienia i nadmiar mało pasjonującej roboty sprawiały, że zwykle wracał do domu zły i rozdrażniony.
Tego dnia tej żmudnej pracy było wyjątkowo dużo. Do tego na dworze panował piekielny, zwalający z nóg upał. Przy takiej pogodzie, po ciężkiej harówie człowiek marzy tylko o jednym: rozłożyć się na kanapie z puszką zimnego piwa w garści i zapomnieć o całym świecie.
Kamilek miał siedem miesięcy i właśnie zaczęły mu się wyrzynać górne jedynki, a także pierwsza dolna dwójka. Z tego powodu był szczególnie marudny Dodatkowo wysoka temperatura panująca w pozbawionym klimatyzacji mieszkaniu działała na niego podobnie jak na dorosłych, tyle, że dużo intensywniej. Olka też czuła się wykończona, więc postanowiła skorzystać z powrotu Maćka i wymknąć się na kilka godzin z domu. Chciała ochłonąć. Pospacerować trochę nad wodą w cieniu drzew. Zregenerować nadwerężone siły. Maciek miał jej to za złe. Przecież on wrócił z pracy, a ona cały dzień siedziała w domu. To jemu należy się odpoczynek. Jak ona śmie zostawiać go sam na sam z płaczącym dzieckiem.!? Jego gwałtowne protesty nie znalazły posłuchu. Olka nie zamierzała ustępować przed emocjonalnym szantażem. Rozstali się w fatalnych nastrojach.
Maciek na początek natarł dziąsła niemowlaka lidodentem, pokołysał chwilę na rękach, czekając aż uśnie, ułożył go w łóżeczku, nakrył kołderką i sam położył się na kanapie. Miał nadzieję na odrobinę relaksu. Nie spodziewał się, że zaśnie. Chciał tylko zaznać trochę spokoju, poleżeć w ciszy, uporządkować skołatane myśli, pozbierać się.
Tymczasem Kamilek już po kilku minutach zaczął głośno sygnalizować, że pilnie potrzebuje zmiany pieluchy. Trzeba było zwlec się z kanapy, przewinąć go, umyć i pokołysać przez chwilę. Skoro jednak maluch poczuł tylko, że ponownie trafia do łóżeczka, natychmiast zaczynał płakać. Dopiero kolejne kilkanaście minut spędzone na rękach ojca sprawiło, że  usnął na dobre i nie zauważył zmiany swojego położenia.
Maciek mógł ponownie lec na kanapie i w ciszy delektować się chłodnym, chmielowym trunkiem. Starał się odpędzić od siebie natrętne myśli cały czas mącące jego spokój. Kłopoty w pracy mieszały się w jego głowie z pretensjami wobec żony, która coraz mniej liczy się z jego potrzebami, troszcząc się głównie o zaspokojenie własnych. Nie tak to sobie wyobrażał, kiedy się pobierali
Lidodent najwyraźniej przestał działać, bo wyrzynające się ząbki znów zakłóciły Kamilkowi spokojny sen i skłoniły go do zmącenia ciszy i brutalnego przerwania relaksu jego ojcu. Wtedy właśnie w Maćka wstąpił ów straszliwy demon. Nie jeden, cały legion demonów, jak niegdyś w pewnego mieszkańca Gerazy. Podszedł do łóżeczka, chwycił Kamilka na ręce i… Nie! Nawet teraz, choć minęło już pięć lat, zawsze chwyta go jakiś dziwny skurcz za gardło, gdy pomyśli, co się stało potem.
Kiedy wszelki płacz ucichł w jednym momencie, jak nożem uciął, Maciek ukląkł przed leżącym na podłodze synem i zaczął błagać go, żeby się jeszcze raz odezwał, albo przynajmniej poruszył, dał jakikolwiek znak życia. Nie doczekał się. Malec leżał milczący i nieruchomy, tylko jego cera stawała się z każdą chwilą coraz bardziej sina.
Olka wróciła z miasta niecałą godzinę później. Zastała męża klęczącego nad nieruchomym synem i uderzającego w geście rozpaczy głową o podłogę. Kiedy usłyszał, że wchodzi, podniósł się, zwrócił w jej stronę i krzycząc na całe gardło, zasypał ją potokiem pretensji. To ona była winna temu, co się stało. Gdyby nie wyszła, nie zostawiła go samego… Ruszył w jej kierunku z zaciśniętymi pięściami. Odepchnęła go z całej siły, zanim zdążył cokolwiek zrobić. To go przyhamowało. Cofnął się, oparł o framugę drzwi między pokojem a przedpokojem i zaczął płakać.
Na Olce ten płacz nie zrobił wrażenia. Wszystkie pozytywne uczucia, jakie do tej pory żywiła dla swojego męża wyparowały z niej w jednej sekundzie
— Nie zbliżaj się do mnie, ty bydlaku – zawołała głośno, aż jej krzyk, dzięki otwartym na oścież oknom, dał się słyszeć na całej ulicy. Podbiegła do drzwi wyjściowych, oparła się o nie plecami, z torebki cały czas przewieszonej przez ramię wyciągnęła telefon i zadzwoniła na policję. Stała przy tych drzwiach aż do przybycia funkcjonariuszy. Niepotrzebnie, Maciek nie miał zamiaru uciekać. Był zbolały i oszołomiony.
Na procesie oskarżała go gwałtownie. Krzyczała i miotała obelgi. Aż sędzia musiał ją przywoływać do porządku. Zaraz po ogłoszeniu wyroku wystąpiła o rozwód. Od czasu osadzenia go w więzieniu nie pojawiła się ani razu. Maciek do dziś nie może zrozumieć, jak to możliwe, że wszystko, co ich wcześniej łączyło, mogło tak doszczętnie zniknąć – nagle i bez śladu. Nie chce jej oskarżać. Wie, że to on zawinił i nie wolno mu oczekiwać litości od nikogo, zwłaszcza od niej. Tylko tak mu ciężko znosić samotność za tymi murami! Tak mu ciężko!
Z dziesięciu lat, jakie mu zasądzono, zostało jeszcze pięć. Nie wyobraża sobie, żeby wytrzymał tu tak długo. Dlaczego od razu nie wymierzono mu innej kary? Takiej, która na zawsze uwolniłaby go od wszelkiej udręki, od koszmaru wracających każdego dnia wyrzutów sumienia? Wiadomo. Nie ma jej od dawna w kodeksie. Uznano ją za niehumanitarną. A kazać człowiekowi przez tyle lat szamotać się z demonami, które niegdyś na jedną sekundę opanowały jego duszę, to jest humanitarne? Czy któryś z prawników albo polityków decydujących o takim, a nie innym kształcie kodeksu przeżył choć jeden dzień z tak przygniatającym poczuciem winy? Wiele razy myślał, że jak tylko wyjdzie na wolność, sam wymierzy sobie sprawiedliwość, tę, której nie wolno było wymierzyć sądowi. Wie, że tego nie zrobi. Cierpi wprawdzie straszliwie z powodu tej jednej chwili niezapanowania nad sobą, ale zbyt mało w nim odwagi, żeby podnieść na siebie rękę.
Czy w całym wszechświecie jest ktoś, kto mógłby wybaczyć mu jego zbrodnię? Nie wyobraża sobie kogoś takiego. Dla Olki już nie istnieje. Ona z pewnością nigdy nie zapomni tego, co przeżyła w tamten lipcowy dzień i nigdy nie pomyśli dobrze o człowieku, który jej to zgotował.
Dla społeczeństwa stał się wyrzutkiem, śmieciem niewartym współczucia, kimś bez godności. Najdobitniej przekonał się o tym tu, za kratami Towarzysze z celi cenią sobie włamywaczy, rabusiów i kieszonkowców, z którymi mogą wymieniać się doświadczeniami, ale dla takich, jak Maciek nie mają litości. Tym bardziej nie mają jej porządni obywatele oglądający ze zgrozą w telewizji relacje z wydarzeń takich, jak to przed pięciu laty w jego domu.
Nawet na rodziców nie może teraz liczyć. Zawsze był dla nich całym światem. Nie szczędzili mu niczego, czego tylko zapragnął i gotowi byli sięgnąć nawet po gwiazdkę z nieba, byle go tylko uszczęśliwić. Jednak po tym, co się stało ojciec dostał zawału i umarł. Nie doczekał nawet procesu. Mama była w sądzie, ale gdy próbowano ją przesłuchać, nie wydobyła z siebie ani słowa. Zalewała się tylko łzami i szlochała spazmatycznie. Później znalazła się pod opieką psychiatrów. Od zakończenia sprawy nie widział jej nigdy więcej.
Sam sobie też nie potrafi wybaczyć. Tamto popołudnie wywróciło do góry nogami całe jego dobre mniemanie o sobie. Do tej pory to inni mogli być źli, koledzy ze szkoły, nauczyciele, współpracownicy i szefowie. On był zawsze dobry, był kimś absolutnie wyjątkowym, wcieloną niewinnością pozbawianą niekiedy niesłusznie tego, co jej się bezwzględnie należało. Teraz musi myśleć o sobie jako o zbrodniarzu. To zdecydowanie za dużo, jak na jego nieprzywykłe do dźwigania ciężarów barki.
Pozostał jedynie Bóg, ale o Nim Maciek już dawno zapomniał. Jeszcze w dzieciństwie przekonał się, że nie da się krzyknąć do Niego „Ja chcę” i liczyć na natychmiastowe spełnienie swojej prośby, więc zaliczył Go do grona tych złych, których on – osoba absolutnie wyjątkowa powinien raczej unikać niż się z nimi spoufalać. Nie będzie przecież żebrał. Teraz byłby gotów żebrać, nawet leżąc w prochu, ale czy On jest władny wybaczyć w imieniu tych wszystkich, którzy nie chcą albo nie mogą? Przede wszystkim powinien błagać o to Kamilka, który zapewne gdzieś w pozaziemskiej przestrzeni przygląda się w tej chwili jego udręce. Czy spotka go, gdy sam się znajdzie po tamtej stronie? Co mu wtedy powie? Że nie chciał? Że cały czas go kocha? Że po prostu był zmęczony i chciał odpocząć? Czy to samo słowo, którym zwracamy się do pasażera zagradzającego nam przejście w tramwaju, wystarczy, żeby usłyszeć przebaczenie z ust kogoś, komu tak brutalnie przerwało się ledwie rozpoczęte życie?

Nie pozostało mu nic innego, jak wierzyć, że tak się kiedyś stanie. Przekroczy barierę rozdzielającą dwa światy, ujrzy swojego syna, upadnie przed nim, błagając o litość, a on wyciągnie do niego małą, pulchną rączkę i powie: „Tatusiu, zrobiłeś mi wielką krzywdę, ale to było dawno. Chodź, powiemy mamie, babci i dziadkowi, że już się na ciebie nie gniewam,” Wtedy nawet Stwórca się do niego uśmiechnie. Musi mieć nadzieję, że tak właśnie będzie. Najgorsze, że nie może po prostu tupnąć nogą i krzyknąć: „Ja tak chcę”. Nie ma prawa tego żądać. Może tylko mieć nadzieję. Nie jest już kimś absolutnie wyjątkowym. Przestał nim być w ciągu tej jednej sekundy.