poniedziałek, 11 grudnia 2017

Uzdrowienie


Miasteczko Zet nie wyróżniało się niczym szczególnym spośród setek podobnych miejscowości w całym kraju. Próżno by szukać jego nazwy w ogólnopolskich serwisach informacyjnych telewizji czy radia albo na stronach mających szerszy, niż lokalny zasięg gazet. Zresztą w prasie lokalnej też gościło rzadko. Przeważnie z okazji jakiegoś wypadku drogowego albo innego nieszczęścia. Nie ściągały do niego rzesze turystów, bo nie było tu ani wyjątkowo ciekawych zabytków, ani specjalnie atrakcyjnych warunków do wypoczynku. Po prostu wiało nudą. Od czasu, gdy dziesięć lat temu zamknięto Fabrykę Pił Tarczowych, jedyną żywicielkę większości spośród niespełna dziesięciu tysięcy mieszkańców Zet, życie miasteczka powoli, ale nieustannie zamierało. Wraz z fabryką zniknął miejscowy klub piłkarski, niegdyś chluba mieszkańców, gdy wygrywał kolejne mecze w klasie A. Bywały też sezony, że awansował nawet do ligi okręgowej. Teraz ławki na miejskim stadionie były przeważnie połamane przez poszukiwaczy darmowego opału, a boisko porastały chwasty. Wkrótce po klubie piłkarskim zamknięto też jedyne w mieście kino, bo bezrobotnych w większości Zetowian nie stać było na oglądanie filmów.
 Niebawem jedyną rozrywką stały się tu pogrzeby, których z każdym rokiem było coraz więcej.  Miasto starzało się w zastraszającym tempie. Młodzi ludzie, nie widząc dla siebie żadnych perspektyw, wyjeżdżali do większych miast albo za granicę. Ci, którzy zostawali, nie kwapili się do wydawania na świat potomstwa. Najlepiej widać to było w kościelnych statystykach odczytywanych co roku z ambony podczas mszy w sylwestrowy wieczór. Ślubów było według tych statystyk w ciągu całego roku zaledwie kilka, chrztów jeszcze mniej, a pogrzebów – ponad sto. Nic zatem dziwnego, że to, co wydarzyło się tamtej kwietniowej niedzieli, stało się sensacją, która zelektryzowała mieszkańców Zet bardziej, niż gdyby tu wylądowali przybysze z Księżyca.
 Pana Matysiaka znali tu wszyscy. Każdego dnia przemierzał ulice miasteczka na swoim wózku inwalidzkim, zmierzając to do pobliskiego sklepu, to do kościoła, innym znowu razem do przychodni lekarskiej albo na pocztę. Blisko piętnaście lat temu uległ poważnemu wypadkowi podczas pracy w „tarczówce”, jak skrótowo nazywano tutejszy zakład. Od tamtego czasu wózek był jego jedynym środkiem lokomocji. Codziennie wyjeżdżał nim na miasto. Pozdrawiał życzliwie spotykanych po drodze ludzi, a oni odwzajemniali mu się podobną życzliwością. Często ten, czy ów przechodzień pomagał mu pokonywać uliczne krawężniki lub schodki prowadzące do tego czy innego budynku. Wszyscy przyzwyczaili się do widoku jego i jego wózka i nie wyobrażali sobie, żeby mogła w tym względzie nastąpić jakakolwiek zmiana.
Jakież więc było zdumienie wszystkich udających się na poranną mszę w następną niedzielę po Wielkanocy, zwaną białą albo przewodnią, gdy ujrzeli pana Matysiaka wchodzącego do kościoła o własnych siłach, bez wózka, ale też bez żadnej kuli czy laski. Natychmiast otoczyło go grono ciekawskich i zaczęło wypytywać, co takiego się stało, że znów chodzi o własnych siłach. Matysiak – człowiek z natury skromny i powściągliwy – czuł się mocno zakłopotany tym nagłym wzrostem zainteresowania jego osobą. Odpowiadał na pytania niechętnie i wymijająco, dając do zrozumienia, że wolałby już wejść do kościoła i się pomodlić, niż tworzyć na zewnątrz zbiegowisko. Jednak ludzka ciekawość nie dawała za wygraną i w końcu dowiedziano się, że sprawcą tej niezwykłej przemiany był niejaki Pawelec, emerytowany ślusarz z „tarczówki”. Wywołało to konsternację nie mniejszą niż sam fakt cudownego uzdrowienia Matysiaka.
Pawelec nie cieszył się w miasteczku najlepszą opinią. Od czasu przejścia na emeryturę, najczęściej widywano go na ławeczce obok sklepu z napojami wyskokowymi w towarzystwie zazwyczaj kilku opróżnionych już butelek po piwie, a nieraz także czymś mocniejszym. A że emerytura nie zawsze wystarczała mu na zaspokojenie wszystkich jego alkoholowych potrzeb, często próbował pożyczać pieniądze od dawnych kolegów z pracy i sąsiadów. Z tego powodu ludzie unikali go i nie darzyli sympatią. On się im odwzajemniał. Był opryskliwy i gburowaty. Nawet własne dzieci wstydziły się takiego ojca i nie utrzymywały z nim bliższych kontaktów. Miały zresztą do niego słuszny żal. Ich dzieciństwo, za sprawą jego zamiłowania do procentów w płynie, nie należało do łatwych. W kościele Pawelec bywał raczej rzadko.  Za dużo, jego zdaniem, mówiło się tam źle o pijakach i nawoływało do trzeźwości. On odnosił te słowa do siebie i wolał nie narażać się na taki dyskomfort. Przychodził zwykle tylko na msze żałobne, gdy chowano któregoś z jego dawnych kolegów.
Tym razem jednak Pawelec był na niedzielnym nabożeństwie. Zauważono go i po mszy to właśnie jego, podobnie, jak wcześniej Matysiaka, otoczyła gromadka ludzi.
— Władek, podobno uzdrowiłeś Matysiaka. Jak to się stało?
— No, tak jakoś wyszło. Nawet nie przypuszczałem, że mi się uda.
— Ale co konkretnie zrobiłeś? Czary jakieś nad nim odprawiłeś czy co?
— A gdzie tam zaraz czary! – Obruszył się Pawelec – zwyczajnie podeszłem do niego, podałem mu rękę, powiedziałem, żeby wstał, a on naprawdę wstał i zaczął chodzić. To wszystko.
— Ale co ci przyszło do głowy, żeby to zrobić? Przecież tyle razy widziałeś Matysiaka…
— To było tak. W środę po południu zabrakło mi pieniędzy na piwo. Poszłem, wtedy do Stasi Pelczarowej, bo ona najczęściej mi pożycza. Ma kobieta dobre serce. Ale nie było jej w domu. Pomyślałem: dochodzi szósta, pewnie jest w kościele. Pójdę jej tam poszukać. Weszłem do kościoła, a tam ksiądz akurat czytał o tym, jak święty Piotr uzdrowił inwalidę przy bramie kościoła. Pomyślałem sobie: mógł święty Piotr, może mogę i ja. Trzeba spróbować. Wczoraj spotkałem na ulicy Matysiaka na wózku. No to spróbowałem.
W tym momencie sprawa przyjęła nieoczekiwany obrót. Na czoło grupy wypytującej Pawelca wystąpiła pani Basia – zelatorka piątej róży parafialnego kółka różańcowego. Stanęła na wprost przepytywanego, popatrzyła mu prosto w oczy groźnym, oskarżycielskim spojrzeniem i przemówiła surowym tonem:
— Jak ty, stary pijaku, śmiesz porównywać się do Świętego Piotra!? Toż to diabelska pycha! Ludzie! – Krzyknęła do zebranych na dziedzińcu kościoła. – To nie boską, tylko diabelską mocą dokonany cud! Diabeł za tym człowiekiem stoi! Odsuńcie się od niego, bo jeszcze was opęta!
— A co ty będziesz wyrokować, czy to Bóg, czy diabeł? –Wtrąciła się pani Krysia, zelatorka róży siódmej. – Diabeł nic dobrego by nie zrobił, a przecież uzdrowienie człowieka to dobra rzecz. Lepiej uklęknij i podziękuj Bogu, że to na naszą parafię taka łaska spłynęła
— Słyszał kto kiedy, żeby przez pijaka Bóg cuda czynił? – Odparowała niespodziewany atak pani Basia. – Toć on prawie do kościoła nie chodzi! To nagle jemu miałby Bóg taką siłę dać?
— Racja! – Krzyknął ktoś z zebranych. – Bóg pijakom nie błogosławi. To diabeł dokonał tego cudu.
— A ty to niby taka święta jesteś? – Odezwała się ponownie pani Krysia. – Myślisz, że ludzie nie pamiętają, jak w pośpiechu brałaś ślub z Tadkiem, bo twoje pierwsze było już w drodze?
—To był grzech młodości, który dawno odpokutowałam. Teraz żyję przyzwoicie i dzieci po bożemu wychowałam.
— Tak? Po bożemu? Włóczą się całymi dniami po mieście i nic nie robią. To ma być po bożemu?
— Ale przy domu są. I swojego pilnują. To nie ich wina, że teraz pracy dla nich nie ma. A twoje za granicę powyjeżdżały i tam się pewnie łajdaczą, jak nikt ich nie pilnuje.
— Ty stara jędzo! Ja ci dam „łajdaczą się”! Pracują uczciwie i pieniądze do domu przysyłają. Nie tak, jak twoje.
— Odczep się od moich dzieci. Ja już wiem, dlaczego ty tak Pawelca bronisz. Masz dużą chałupę z pustymi pokojami po dzieciach i myślisz, że jak zaczną się tu zjeżdżać pielgrzymki, to zarobisz na wynajmowaniu tych pokoi, ale ja wiem swoje: Bóg z pijakami nie trzyma, tylko z porządnymi ludźmi, co do kościoła co niedziela chodzą.
Rozmowa stawała się coraz gorętsza. Obie zacne niewiasty znalazły w gronie przysłuchujących się licznych zwolenników. Pawelec, korzystając z zamieszania, pospiesznie wycofał się i ukradkiem oddalił od kipiącego emocjami towarzystwa. Zrobiło mu się przykro. Chciał przecież dobrze. Było mu żal Matysiaka jeżdżącego na wózku, dlatego powiedział mu, żeby wstał i skoro tak się stało, to chyba dobrze. Prawda, że często zaglądał do kieliszka, a w kościele bywał gościem, ale żeby zaraz diabeł? On na pewno żadnego diabła nie wzywał. Myślał o św. Piotrze i o tym, co usłyszał w kościele. To chyba nie było przeciw Bogu. Zresztą, kto wie? Za trudne to wszystko na głowę zwykłego ślusarza z „tarczówki”. Udał się do swojego domu, położył na tapczanie i zasnął.
Następnego dnia miasteczko kipiało od teologicznych sporów. Bóg czy diabeł? Rację ma Krysia czy Basia? – Dyskutowano zawzięcie w sklepowych kolejkach, na przystanku autobusowym i we wszystkich innych miejscach, gdzie zeszło się więcej niż dwoje ludzi. Podobnie było w kolejnych dniach. Sam Pawelec wolał unikać pokazywania się na mieście. Bał się zwłaszcza spotkań ze zwolennikami frakcji pani Basi. Nie bez powodu przypuszczał, że bliski kontakt z ludźmi, którzy posądzają go o diabelskie powinowactwo, mógłby dla niego źle się skończyć.
Także cudownie uzdrowiony Matysiak nie czuł się teraz najlepiej. Nie wiedział, czy cieszyć się z odzyskanej sprawności, czy martwić o to, za czyją sprawą się to dokonało. Był człowiekiem pobożnym i z całego serca nie chciałby stać się uczestnikiem jakichś diabelskich knowań, ale z drugiej strony przecież chodzi, jest sprawny, po tylu latach spędzonych na wózku.
Wkrótce w jego życiu pojawiły się jednak zupełnie inne problemy. O całej sprawie dowiedział się powiatowy oddział ZUS. Wezwano go na ponowną komisję lekarską. Stwierdzono ustanie przyczyny, dla której przyznano mu niegdyś rentę i odebrano ją. A że w Zet nawet młodsi i zdrowsi od niego nie mieli szans na pracę, musiał zadowolić się zasiłkiem z opieki społecznej i, żeby choć odrobinę poprawić swoją sytuację bytową, zajął się zbieraniem puszek.
Poważny dylemat miał też miejscowy proboszcz. Początkowo ucieszył się na wieść o dokonanym w jego parafii cudzie i oczyma wyobraźni widział już, jak skromny kościółek będący w jego zarządzie przekształca się w lokalne, a może nawet ogólnokrajowe sanktuarium, do którego będą ściągać rzesze pielgrzymów. Gdy, jednak, dowiedział się o powstałych kontrowersjach wokół ostatecznego autorstwa tego cudu, zaniepokoił się. Parafia wyraźnie mu się dzieliła. Wzrastające napięcie groziło powstaniem lokalnej schizmy, a do tego przecież nie mógł dopuścić.
W następną niedzielę, podczas nabożeństwa, próbował coś w tej sprawie wyjaśnić, apelował o rozsądek i zachowanie spokoju, ale, gdy zorientował się, że to nie odnosi skutku, postanowił o całej sprawie zawiadomić biskupa. Wkrótce też przyjechał z kurii uczony teolog mający zbadać sprawę na miejscu. Ten przesłuchał dokładnie Matysiaka i Pawelca. Zapoznał się też z opiniami pani Basi i pani Krysi. Na koniec stwierdził, że jest jeszcze za wcześnie, aby Kościół zajął w tej sprawie jednoznaczne stanowisko i wyjechał.
Dalszy ciąg tej historii ułożył się już dużo mniej sensacyjnie. Matysiaka, od ciągłego schylania się po puszki, zaczął wkrótce znów boleć kręgosłup. Po kilku miesiącach okazało się, że musi z powrotem usiąść na wózku inwalidzkim. ZUS ponownie przyznał mu rentę i jego życie wróciło do wypracowanej przez ostatnie lata normy. Pawelec nie próbował już nikogo więcej uzdrawiać, pomny zamieszania, jakie jego poprzedni wyczyn wywołał w miasteczku. Zresztą, jeśli miałyby istnieć jakiekolwiek wątpliwości czy to Bóg czy diabeł, to lepiej nic nie robić. Z diabłem Pawelec nie chciał mieć nic wspólnego. Na tyle tylko zmienił swoje postępowanie, że teraz znacznie rzadziej spotkać go było można na ławeczce przed sklepem monopolowym, a częściej w ławce kościelnej. Jednak na nabożeństwa przychodził zawsze ostatni, siadał z tyłu tuż przy wyjściu i pierwszy wychodził. Nie chciał nikomu rzucać się w oczy.

Ludzie stopniowo zapominali o całej sprawie. Przytłoczeni ciężarem nowych, przyziemnych problemów nie mieli głowy do teologicznych dywagacji. Znów widzieli Matysiaka na wózku, więc cudu jakby nie było. Nie ma o czym mówić. Tylko pani Basia i pani Krysia nadal na swój widok przechodziły na różne strony ulicy, a w kościele zajmowały zawsze miejsca po przeciwnych stronach, żeby przypadkiem nie przekazać sobie znaku pokoju. Dla nich ciągle było ważne, czy cudownego uzdrowienia Matysiaka dokonał Bóg czy diabeł. Ale Główni Zainteresowani przez cały czas zgodnie na ten temat milczeli.