poniedziałek, 18 czerwca 2018

Wznieśmy ten toast


Wznieśmy ten toast


Przetarł oczy, przeciągnął się kilka razy i z wysokości tapczanu rozejrzał się po pokoju. Było jeszcze niemal zupełnie ciemno. Za oknem ledwie majaczyły pierwsze, nieśmiałe oznaki budzącego się dnia. O tej porze roku oznaczało to, że jest najwyżej parę minut po szóstej. Za wcześnie, żeby wstawać.
Tak jakoś niesprawiedliwie działa ta nieszczęsna natura. Dawniej o tej właśnie godzinie budzik wyrywał go ze snu i kazał pośpiesznie szykować się do pracy. Wtedy czuł się niewyspany. Chętnie poleżałby jeszcze, poprzewracał z boku na bok, przysnął choć na chwilę i poczekał aż tykający w jego wnętrzu zegar biologiczny sam wskaże odpowiedni moment do zmiany pozycji z horyzontalnej na wertykalną i przynagli do rozpoczęcia życia na nowo. Wiedział jednak, że nie może sobie na to pozwolić. Lista obecności zniknie z portierni punktualnie o siódmej i pojawienie się przy bramie zakładu choćby parę minut później będzie oznaczało nieprzyjemną konieczność tłumaczenia się w dziale personalnym, utratę premii, a gdyby zdarzało się to częściej, mogło grozić nawet zastosowaniem złowrogiego artykułu 52. Takiego wstydu wolał nie doświadczać. Zwlekał siłą woli oporne ciało z łóżka, zmywał w łazience resztki snu z twarzy zimną wodą i w pośpiechu szykował się do pracy.
Tak to wyglądało przez przeszło trzydzieści lat. Trudnych lat, których wtedy miał szczerze dość. Zdarzało się, że nawet przeklinał w duchu takie parszywe życie. Dopiero od niedawna wspomina tamten czas z nostalgią. Był wtedy silny, sprawczy, wiele mógł i miał poczucie, że zawsze tak będzie. Teraz, kiedy nigdzie nie musi się śpieszyć, nie czekają go żadne obowiązki ani zadania, organizm sam domaga się wczesnego wstawania na nogi. Leżenie, które niegdyś było szczytem przyjemności, powoduje obecnie przykre uczucie bólu w kościach, drętwienie rąk, z którymi nie ma co zrobić. Każda pozycja staje się niewygodna, uwiera, przeszkadza.
Ktoś, kto napisał, że emerytura to najlepsza pora życia, bo pozwala dłużej sobie pospać, chyba nie miał pojęcia, o czym mówi. Dla niego ta pora życia nie była najlepsza. Uświadamiała mu, że wszystko, co miał do zrobienia jest już za nim, a w perspektywie jedynie nieuchronny kres egzystencji, którą to perspektywę starał się odsuwać jak najdalej od siebie. Tyle, że ona wciąż natrętnie dawała o sobie znać w każdym z trudem łapanym oddechu, każdym bolesnym ukłuciu w okolicach serca, każdym kroku, którego postawienie przynosiło nieznany wcześniej ból.
Podniósł się. Nasunął mocno zużyte filcowe kapcie na bose stopy i powoli, z właściwą swojemu wiekowi ociężałością zaczął iść w kierunku łazienki. Na tapczanie po drugiej stronie pokoju, leżała jego żona. Miarowy oddech wydobywający się z jej ust świadczył, że ciągle jeszcze jest pogrążona we śnie. Zwykle budziła się później od niego, jakby chciała nadrobić zaległości z czasu, kiedy zrywała się jeszcze przed dzwonkiem budzika, żeby przygotować mu kanapki na drugie śniadanie do pracy, a potem sama się szykowała do swojej. Pracowali w tym samym zakładzie, ale w biurowcu dzień roboczy zaczynał się pół godziny później niż na hali, więc zdążała wyprawić męża i zająć się sobą. To jednak były dawne dzieje. Obecnie to on przeważnie budził ją na śniadanie. Odwdzięczał się w ten sposób za to, że przez tyle lat z nim wytrzymała, chociaż nie był łatwy w pożyciu. Jak większość facetów z hali. Wypić lubił, awanturę o byle co potrafił zrobić, bywało, że i do rękoczynów się przymierzał. Ale krzywdy swojej Jadźce nigdy nie wyrządził. Kochał ją i do dziś to się nie zmieniło, mimo że od ładnych paru lat nie dzielili już małżeńskiego łoża. Żar dawnych namiętności wygasł, a im obojgu potrzebna była przede wszystkim wygoda, dużo przestrzeni pod kołdrą, bez narażania się na szturchanie i potrącenia, bez obawy, że jedno drugie obudzi, gdy zaistnieje potrzeba wstania w środku nocy.
W łazience z nostalgią popatrzył na mizerny obecnie i bezwładnie zwisający atrybut swojej męskości, który od jakiegoś czasu służył mu już wyłącznie do oddawania moczu. Były czasy, że tym niepozornym narządem, pracował równie intensywnie jak rękoma. Zaliczał nieraz nawet po dwie dziewczyny w jedną noc. Co tam mówić o nocy. Każda pora była dobra. W zawodówce, a potem w technikum miał opinię największego amanta, przed którym każda spódnica prędzej czy później opadnie. Dziś może sobie tylko to powspominać. Ustatkował się, kiedy poznał Jadźkę. Wprawdzie i wtedy nierzadko pęczniało mu w rozporku na widok zgrabnych nóg, ponętnych pośladków i kształtnych piersi, ale czuł, że byłoby to nie w porządku, gdyby bałamucił inne, wiedząc już, z kim zamierza związać się na stałe. Chociaż aniołkiem nie był, to swoje zasady miał.
„Cholera, dlaczego ta pogoda dziś taka fatalna?” Pochmurno, mokro i na dodatek wiatr dmucha, aż go słychać w szybie wentylacyjnym. W taką pogodę zwykle czuje się szczególnie kiepsko. Serce daje się wtedy mocno we znaki. Zaraz będzie musiał wziąć tabletkę.
Prawda, początek wiosny. W marcu taka aura to coś normalnego, Ale dlaczego akurat dzisiaj? Przecież dzisiaj powinien czuć się możliwie najlepiej. Na dwunastą w południe zostało zamówione uroczyste przyjęcie w restauracji przy Rynku z okazji ukończenia przez niego osiemdziesiątego roku życia. Długo oszczędzał pieniądze na tą okoliczność. Od trzydziestu lat nie świętował swoich urodzin. Po pięćdziesiątce wstyd było przyznać, że jest się już tak starym. Ale osiemdziesiąt lat to co innego. To już powód do dumy. Nie każdemu dane jest dożyć tylu krzyżyków.
Z trzydziestu zaproszonych gości połowa potwierdziła swoją obecność. Wśród nich zabrakło syna z synową i córki z zięciem. Obie latorośle wyjechały szukać szczęścia za granicą. Dawniej nawet kilka razy w roku przyjeżdżali do kraju i odwiedzali rodziców. Teraz nawet na święta nie zawsze się zjawiają. Niby powinni mieć więcej czasu. Swoje dzieci odchowali, w pracy mają ugruntowaną pozycję, łatwiej wtedy poprosić o parę dni wolnego. Widocznie jednak zasiedzieli się w swoich nowych gniazdach i ciężko im się z nich wyrwać.
Ciekawe, ilu gości przyjdzie naprawdę? Kiedy urządzał urodziny albo imieniny przed pięćdziesiątką, było ich zawsze pełno. Dawniej nie wynajmowało się restauracji na każdą okazję, dlatego takie przyjęcia dzieliło się na dwie, a nawet trzy tury, bo razem wszyscy by się w domu nie pomieścili. Większość tych dawnych stałych bywalców albo już nie żyje, albo jest tak schorowana, że z domu nie wychodzi. Z tej piętnastki, co zapowiedziała swoje przyjście, też każdy może nawet w ostatniej chwili źle się poczuć, zwłaszcza przy takiej pogodzie. Oby przyszło przynajmniej z dziesięciu.
Ubrał się bez zbędnego pośpiechu, żeby nie prowokować serca do nadmiernego wysiłku. W kuchni nastawił wodę na herbatę i zabrał się do przyrządzania śniadania dla siebie i Jadźki. Powinna się obudzić do czasu, kiedy wszystko będzie gotowe. Jeśli nie, to on podejdzie do jej tapczanu, pogłaszcze ją delikatnie po głowie, a gdy zobaczy, że otworzyła oczy, powie czule: „wstawaj skarbie, śniadanko czeka”. Zawsze mówił do niej „skarbie”, odkąd postanowili, że będą razem. Po imieniu zwracał się tylko wtedy, kiedy miał zły humor i zamierzał robić żonie wymówki z powodu jakiegoś uchybienia, prawdziwego albo wyimaginowanego.
Niecałą godzinę później siedzieli obok siebie przy niewielkim, kwadratowym stole w narożniku kuchni zajadając w milczeniu kromki chleba posmarowane cienko margaryną i obłożone liśćmi świeżej sałaty. Popijali to niesłodzoną herbatą. Nader skromne to było śniadanie. Wykosztowali się przecież na dzisiejszą uroczystość, ale i bez tego ich wspólne posiłki dalekie były od luksusu. Jadźka utrzymywała, że tak jest po prostu zdrowiej i można w ten sposób zapewnić sobie życie dłuższe i wolne od zawracania głowy lekarzom. Prawda była jednak taka, że ich emerytury nie przyprawiały o zawrót głowy. Na czymś trzeba było oszczędzać, a na jedzeniu jakoś przychodziło najłatwiej.
Mówić za wiele nie potrzebowali. Po tylu latach spędzonych razem wszystko staje się oczywiste bez zbędnych słów. Między jednym a drugim kęsem chleba wpatrywali się po prostu jedno drugiemu w oczy z czułością i samym tylko spojrzeniem dziękowali sobie nawzajem za te wszystkie lata, często burzliwe, w ciągu których nauczyli się każdą radość i smutek dzielić na dwa, nie liczyć przeprosin i wybaczeń, wychodzić sobie naprzeciw i w lot odgadywać swoje myśli.
On jednak dziś sięgał pamięcią dużo dalej, poza czas spędzony z żoną. Te osiemdziesiąt lat minęło, jakby się ledwie obejrzał. Świat był zupełnie inny, kiedy stawiał na nim swoje pierwsze kroki. To, co mógł teraz wydobyć z najgłębszych zakamarków mózgu to wspomnienie niewielkiego miasteczka gdzieś na Wschodzie. Jego nazwę wielokrotnie wpisywał w różnych dokumentach jako miejsce urodzenia, ale dla niego niewiele ona znaczyła. Nie był tam od czasu, gdy jako dziewięcioletni chłopak wyjechał razem z matką na ziemie zwane wtedy „Odzyskanymi”. Nazwa tej miejscowości nie brzmiała w jego uszach inaczej niż każda inna nazwa geograficzna umieszczona na mapie. Liczyły się tylko zachowane w pamięci obrazy. Niskie domy, częściowo murowane, częściowo drewniane, wąskie ulice wybrukowane kocimi łbami, po których przesuwały się furmanki zaprzężone w konie i od czasu do czasu jakiś motocykl albo czarny samochód, zazwyczaj z umundurowanymi też na czarno ludźmi w środku. Tacy ludzie w mundurach pojawiali się też nieraz pieszo na ulicach. Przeważnie parami. Mieli hełmy, broń na plecach i budzili powszechny strach.
Wtedy nie wiedział jeszcze, co to znaczy, że trwa wojna, chociaż słowo to bardzo często pojawiało się w rozmowach dorosłych, których strzępy mimowolnie do niego docierały. Przed zapadnięciem zmierzchu matka zaganiała go do domu tłumacząc, że zaraz będzie godzina policyjna. Nie rozumiał tego pojęcia, ale budziło ono w nim lęk taki sam, jak u wszystkich, którzy te dwa słowa wypowiadali, dlatego bez ociągania biegł w objęcia matki, gdzie czuł się zawsze bezpiecznie i dobrze.
Ojca nie poznał. Wyszedł na ową wojnę, o której tyle się wtedy mówiło, gdy on miał zaledwie roczek. Nigdy z niej nie wrócił. Aż do ich wyjazdu na Zachód matka codziennie wychodziła na stację przed każdym mającym przyjechać pociągiem w nadziei, że może jej mąż wysiądzie z któregoś wagonu, zobaczy ją, uściska na przywitanie i odtąd zawsze już będą razem. Wracała potem z zaczerwienionymi od płaczu oczyma i przez dłuższy czas nic nie mówiła. Nigdy nie dowiedziała się, kiedy i gdzie zginął, czy ma jakiś grób, czy ktoś kładzie na nim kwiaty. Gdy wiele lat później we Wrocławiu na Oporowie urządzono Cmentarz Żołnierzy Polskich, przyjeżdżała tam co roku na Wszystkich Świętych, w dniu urodzin i imienin ojca. Zatrzymywała się wtedy przed każdą płytą opatrzoną literami N. N., licząc na to, że pod jedną z nich spoczywają szczątki człowieka, którego kochała całym sercem i z którego utratą nigdy się nie pogodziła.
Towarzyszył jej w tych wyprawach, dopóki żyła. Później przyjeżdżał sam. Od paru lat jednak stwierdził, że nawet ta niecała godzina podróży do Wrocławia stanowi dla niego zbyt wielkie wyzwanie i zaniechał odwiedzania wojskowego cmentarza. Miał o to żal do siebie. Sądził, że ojcu musi być przykro, że nikt już o nim nie pamięta. Ale co zrobić? Starość nie radość. Na wiele rzeczy nie starcza sił i trzeba z tym jakoś żyć.
Życzliwi ludzie, zwłaszcza zaraz po wojnie, doradzali matce, żeby ponownie wyszła za mąż. Była przecież jeszcze dość młoda, ładna, należało się jej coś od życia. Do tego miała chłopaka na wychowaniu. „Będzie potrzebował męskiej ręki”, mówiono. Ona jednak nie słuchała tych rad. Nikt oficjalnie nie poinformował jej o śmierci męża, więc była mu wierna wbrew wszelkim zdroworozsądkowym argumentom. Syn cenił ją za to i był jej wdzięczny, że nie sprowadziła do domu kogoś, kogo musiałby nazywać „tatusiem”.
Na Ziemie Zachodnie przyjechali dwa lata po wojnie. Tu zaczął chodzić do szkoły. Nauka nie była jego pasją. Trudno mu było spamiętać, kiedy pisze się „u” otwarte, a kiedy zamknięte. Przy tablicy często czerwienił się ze wstydu, ale szkołę lubił. Koledzy tu byli. Pogadać się dało o tym i owym. Mieli swoje wspólne sprawy. Życie zaczynało nabierać innych barw. Żeby się spotkać, trzeba było koniecznie wyjść z domu, wytłumaczyć jakoś matce powód tego wyjścia i określić termin powrotu. Jego niedotrzymanie groziło konsekwencjami w postaci siniaków na tyłku.
Żadnej sprawy nie dało się załatwić na odległość. Telefonów w mieście było zaledwie kilka. Jeden ogólnodostępny znajdował się na poczcie. Zawsze ustawiała się do niego długa kolejka chętnych, mających pilną potrzebę poinformowania o niezmiernie ważnych sprawach kogoś mieszkającego w odległej miejscowości. Nie to, co dzisiaj. Każdy szczeniak ma komórkę w kieszeni i może z niej nie tylko dzwonić, ale też pisać, robić zdjęcia, sprawdzać rozkład jazdy, w ogóle wszystko z wyjątkiem obierania ziemniaków i płodzenia dzieci. Może zresztą tego też kiedyś się te aparaty nauczą. Pomyślał, że wolałby nie dożyć takich czasów. Już lepsze były tamte. Przynajmniej ludzie byli sobie bliscy, lgnęli do siebie, potrzebowali jedni drugich.
W szkole dowiedział się, że wszystko, cokolwiek dobrego zdarzyło się w jego życiu, zawdzięcza władzy ludowej i winien jest jej dozgonną wdzięczność. A ponieważ nie miał powodów wątpić w prawdomówność nauczycieli, więc pokochał tę władzę dobrodziejkę całą mocą swego dziecięcego serca. Wstąpił do drużyny walterowskiej. Znalazł tam przyjaciół, którzy pomogli mu w kłopotach z nauką, wspierali w trudnych chwilach, uchronili przed wysoce prawdopodobną karierą ulicznika i bywalca poprawczaków. Miał za bezcen zapewnione wyjazdy na wakacyjne obozy, które zawsze pachniały przygodą, leśnym igliwiem i poczuciem, że wspólnie z innymi robi się rzeczy ważne i wzniosłe.
To właśnie na tych obozach rozpoczął serię swoich miłosnych podbojów, kiedy jego organizm zaczął jednoznacznie dawać do zrozumienia, że z chłopca przekształca się w mężczyznę. Pamięta nawet do dziś swoją pierwszą dziewczynę. Kaśka miała na imię. Musieli się kryć z tym, co zrobili, bo ją jeszcze chronił wtedy prokurator. Gdyby sprawa wyszła na jaw, groziło mu wyrzucenie z organizacji i, prawdopodobnie, poprawczak z powodu zdemoralizowania. Najboleśniej odczułby jednak tę pierwszą konsekwencję. Organizacja była dla niego wszystkim. Obecność w niej nadawała sens całemu jego życiu. Wierzył w jej ideały i pragnął wiernie im służyć, tak jak przyrzekał z podniesioną do góry prawą dłonią w dniu uroczystego przyjęcia w poczet członków.
W marcu pięćdziesiątego trzeciego szczerze opłakiwał zgon przywódcy całej postępowej ludzkości, a w październiku pięćdziesiątego szóstego wyrażał swoje pełne zaufanie dla towarzysza Wiesława. Był już wtedy pełnoletni i bez najmniejszego wahania zapisał się do partii.
Ta wielka polityczna miłość zgasła nagle i przerodziła się w swoje zaprzeczenie czternaście lat później, kiedy usłyszał o trupach na ulicach Trójmiasta i Szczecina. Uznał, że nie można tego wybaczyć ani usprawiedliwić, nie dał się nabrać na piękne słówka o „drogich rodakach” i „rośnięciu w siłę”, rzucił legitymację. Kosztowało go to utratę stanowiska majstra w fabryce, ale swojej decyzji nie zmienił. Po następnych dziesięciu latach jako jeden z pierwszych zgłosił się do „Solidarności”.
Kolejny zakręt przeżył w dziewięćdziesiątym pierwszym, kiedy jego fabryka, jego drugi dom, w którym spędził prawie połowę życia, została uznana za nierentowną, a jego długoletnią, solidną pracę podsumowano w ten sposób, że lepiej byłoby dla kraju, gdyby się zdrowo opieprzał. Odciął się wtedy zupełnie od polityki. Wyłączał telewizor, gdy zaczynały się „Wiadomości”. Przestał czytać gazety. Nie chodził na żadne wybory. „To wszystko jedna wielka banda złodziei”, kwitował, jak ktoś próbował zagadywać go na tematy polityczne.
Jadźkę poznał wkrótce po tym, jak został majstrem. To było w połowie lat sześćdziesiątych. Miał wtedy sporo okazji do składania wizyt w biurowcu. Jadźka była tam maszynistką. Zawsze, gdy przechodził obok otwartego pokoju, zwanego dumnie halą maszyn (śmieszyła go ta nazwa. Pokój miał najwyżej dwadzieścia metrów kwadratowych i stały tam trzy biurka. Jego hala miała powierzchnię może nawet sto razy większą i stało tam mnóstwo naprawdę wielkich maszyn), widział ją, jak zawzięcie uderza dziesięcioma palcami w klawisze. Podobała mu się. Miała długie, ciemne włosy związane w koński ogon, dobrze kontrastujące z jasną cerą. Była szczupła i zgrabna. Któregoś razu wszedł, niby przypadkowo do jej „hali” i zaczął flirtować. Był w tym wybitnie doświadczony. Niewiele było wówczas dziewczyn w tym niespełna dwudziestotysięcznym mieście, które nie przeszłyby przez jego łóżko. Pracownica jedynej miejscowej fabryki nie mogła o tym nie wiedzieć, dlatego pierwszą jej reakcją było ofuknięcie go, żeby nie przeszkadzał w pracy. Gdy jednak, nie zrażony tym, podjął kolejną próbę i jeszcze jedną, w końcu uległa i pozwoliła się zaprosić w sobotnie popołudnie na kawę.
Zaimponowało mu, że nie zgodziła się zakończyć tej randki w jego mieszkaniu. „Szanuje się”, pomyślał. „Nie jest taka jak inne”. Miał już wtedy dwadzieścia siedem lat i czuł potrzebę ustabilizowania swojego życia osobistego. Przelotne romanse, „zaliczanie” kolejnych panienek, wszystko, co jeszcze do niedawna było jego chlubą, zaczynało go nużyć. Zatęsknił za założeniem rodziny.
Jadźka, dziewczyna pracowita, skromna i trzymająca facetów na dystans, nadawała się do tego idealnie. Oświadczył się jej po dwóch miesiącach randkowania. Ślub wzięli w następnym roku. A jakże, kościelny. Wprawdzie był wtedy aktywnym działaczem partii i szczerze wyznawał materialistyczny światopogląd, ale wiedział, że nawet wyżej od niego stojący w partyjnej hierarchii mówili swoim piękniejszym połowom „tak” przed ołtarzem, a potem chrzcili swoje dzieci. Taki już był ten marksizm po polsku.
Na co dzień jednak do kościoła raczej nie chodził. Jadźka owszem, zawłaszcza po przejściu na emeryturę. Nawet zapisała się wtedy do kółka różańcowego. Trochę sobie pokpiwał czasem z jej pobożności. „Jeśli Bóg istnieje, to pewnie niedobrze Mu się robi od tych waszych śpiewanych zapewnień, że Go czcicie, uwielbiacie i padacie przed Nim na twarze. Mnie, w każdym razie, zemdliłoby już dawno”, mawiał w takich chwilach. „Nie bluźnij”, strofowała go wtedy żona. „Stary już jesteś. Najwyższy czas pomyśleć o tamtym świecie. Co ty sobie wyobrażasz, że wiecznie będziesz włóczył się po tej ziemi?” „Poczekajmy do końca świata. Wtedy się okaże, kto, tak naprawdę, bluźni”, odpowiadał niewzruszony.
Nigdy jej jednak nie zabraniał ani nie przeszkadzał w tych praktykach, tak samo, jak w posyłaniu dzieci na religię, w tamtych czasach nauczaną jeszcze przy parafii. Pomny na pobożność własnej matki nie ośmielił się w sprawach wiary stawiać jakichkolwiek barier, nawet jeśli na ogół nie był zbyt ugodowy.
Najtrudniejsze chwile przeżywali oboje wtedy, kiedy stracił posadę majstra. Niby to był jego świadomy wybór. Gdyby nie rzucił legitymacji partyjnej z hukiem na biurko sekretarza KZ, nikt by mu tego stanowiska nie odebrał. Decydując się na taki krok, wiedział, co go czeka i był gotów ponieść takie konsekwencje. Jednak wcześniej miał nad kimś władzę, mógł wydawać polecenia, a inni mieli obowiązek słuchać. Potem mu tego brakowało. Ciężko było pogodzić się z utratą tej namiastki ważności, jaka wiąże się z pełnieniem funkcji choćby trochę wyższej od stania w szeregu. Pozostała mu tylko władza nad żoną i dziećmi. Tej nikt nie mógł go pozbawić, więc egzekwował ją z całą bezwzględnością, zwłaszcza, kiedy wypił. Zwykle później przychodziła refleksja. Żałował, przepraszał. Dlatego teraz, kiedy te wszystkie burze mieli już za sobą, miał dla Jadzi tak wiele wdzięczności, że tyle razy mu wybaczała.
Na kwadrans przed dwunastą oboje z żoną odświętnie ubrani zjawili się przed wejściem do restauracji. Zostawili w szatni swoje płaszcze i przywitani przez kelnera zajęli miejsca na końcu długiego, podwójnego stołu nakrytego białym obrusem oraz piętnastoma zestawami naczyń i sztućców przygotowanych na uroczyste przyjęcie.
Gdy brakowało już tylko paru minut do planowanego rozpoczęcia uczty, a żaden z zaproszonych gości się nie pojawiał, zaczął się niepokoić. Miał ochotę wyciągnąć komórkę i podzwonić do osób, które wcześniej potwierdziły swój udział, ale zrezygnował z tego. Wyglądałoby to tak, jakby żebrał o wyświadczenie mu przysługi. A przecież to jego święto. On uznał tych ludzi za godnych obchodzenia go razem z nim i wierzył, że zapraszając ich, sprawi im radość. Widocznie się pomylił. Postanowił poczekać jeszcze kwadrans. Może po prostu mają jakieś problemy z dotarciem. Przecież pogoda dziś taka nieciekawa. Dziwne tylko, że akurat wszyscy naraz.
Punktualnie piętnaście po dwunastej miejsca przy zarezerwowanym dla nich stole nadal były puste. Uznał, że nie będzie dłużej czekał. Poprosił kelnera o otwarcie butelki z szampanem i napełnienie dwóch kieliszków.
— Trudno – powiedział – we dwójkę z żoną uczcimy moje urodziny. Czekałem osiemdziesiąt lat na ten toast i nie zrezygnuję z niego tylko dlatego, że towarzystwo nie dopisało.
Oboje wstali, podnieśli napełnione przez kelnera kieliszki, solenizant zaczął wypowiadać słowa przygotowanej na tę okazję przemowy. Nagle poczuł ostry, rozdzierający ból w piersiach. Kieliszek wypadł mu z ręki i jego zawartość wylała się na nieskazitelny, jasny garnitur. Stół, jego nakrycie i wszystko dokoła zniknęło za gęstą, szarą mgłą. Miał wrażenie, że pędzi przez tę mgłę gdzieś przed siebie, nie wiadomo, dokąd. Nie czuł już bólu. Tylko taką niezwykłą lekkość, jakby znalazł się niespodziewanie w stanie nieważkości.
Z mgły zaczęły wyłaniać się sylwetki bliskich mu osób. Matka, ojciec, którego nigdy nie widział, ale teraz był pewien, że ten człowiek w żołnierskim płaszczu to właśnie on, koledzy ze szkoły, z wojska, z pierwszych lat pracy. Wielu z nich osobiście odprowadzał na cmentarz, o innych tylko słyszał, że odeszli. „Moi kochani, przyszli na moje urodziny, nie zawiedli mnie. Tylko gdzie jest szampan? Gdzie kieliszki? Przynieście tu zaraz szampana! Musimy przecież wznieść mój jubileuszowy toast!”