czwartek, 5 stycznia 2023

Homo est animal sociale

 

Homo est animal sociale

Podsądny stał nieruchomo pośrodku placu naprzeciw całej wioskowej starszyzny. Głowę miał opuszczoną. Dłonie drżały mu pod wpływem silnego napięcia. Najchętniej zacisnąłby je w pięści i ukrył za plecami, ale wiedział, że nie wolno. Taką postawę odczytano by  jako przejaw lekceważenia dla zgromadzonej społeczności. Milczał. Nie miał nic na swoją obronę. Z narastającym lękiem wysłuchiwał wyroku w swojej sprawie.

Wódz ubrany, jak zwykle przy takich okazjach, w strój szczególnie uroczysty: garnitur z najlepszej wełny, jedwabny krawat, koszulę z mankietami zapinanymi na spinki ze szlachetnych kamieni i lśniące czarnym połyskiem buty z prawdziwej skóry wygłaszał swoją przemowę wolno i z namaszczeniem.

Dokoła we wszystkie strony rozciągała się dżungla pełna betonowych wieżowców, wśród których uwijało się mnóstwo istot podobnych do mrówek albo komarów, tyle że dużo bardziej jadowitych, gotowych natychmiast ukąsić każdego, kto wejdzie im w drogę; nie z poczucia zagrożenia czy chęci zaspokojenia głodu, ale dla czystej przyjemności sprawienia bólu swojej ofierze.

— Naruszyłeś święte prawa ustanowione przez naszych przodków — perorował wódz głosem pełnym patosu. — Nie ma dla ciebie przebaczenia. Nasze plemię nigdy nie wybaczało grzechu nieudacznictwa. Zostaniesz usunięty z naszej społeczności na zawsze. Musisz ją opuścić przed zachodem słońca. Oddaj kartę otwierającą szklane wrota i nigdy więcej nie przekraczaj naszych progów. Nie sprawdziłeś się. To jest najcięższa zbrodnia.

Podsądny poczuł, jak nagle zasycha mu w gardle, powietrze z trudem przedostaje się przez zaciśniętą krtań, a mięśnie rąk i nóg stają się jak z waty. Niby od początku wiedział, że taki będzie koniec. Jego wyniki nigdy nie dorównywały pozostałym wojownikom i skierowania na kolejne szkolenia tego nie zmieniły. Kiedy w ostatnim roku, zamiast się poprawiać, obniżył jeszcze swoją efektywność, wiedział, że prędzej czy później czeka go rozprawa taka jak dzisiaj. Jednak do ostatniej chwili łudził się, że będzie mu to oszczędzone, że być może wyślą go na następne szkolenie albo zalecą wizytę u czarownika w celu wzmocnienia wewnętrznej motywacji. Ta nadzieja była całkowicie irracjonalna. Dżungla nigdy nikomu nie wybacza, zwłaszcza braku sukcesów w pomnażaniu jej pomyślności. Mimo to, chciał wierzyć do ostatniej chwili, że akurat jego ominie najgorszy z możliwych losów.

Teraz, kiedy na własne uszy usłyszał przewidywalny od dawna wyrok, nie potrafił się z nim pogodzić. Przecież wioska to było jedyne znane mu środowisko życia. Poza nią świat właściwie nie istniał. Od pierwszego oddechu wszystko, co robił, było w wiosce, z wioską i dla wioski. Jak ma teraz żyć z dala od niej? Czy to w ogóle możliwe? Nie musiał długo się zastanawiać, żeby zrozumieć, że nie. Leśny skarbnik, zawsze trzymający węża w zanadrzu, zabierze mu chatę, bo nie będzie miał czym spłacić kredytu zaciągniętego na jej zakup. Bez chaty stanie się nikim. Zero będzie miało przy nim olbrzymią wartość.

W głowie mu się zakręciło. Widok przed oczami stał się zamglony i rozmyty. Osunął się na kolana i upadł. Dwaj wojownicy wyróżniający się wzrostem i tężyzną fizyczną ujęli go, jeden za ręce, drugi za nogi i wynieśli poza obręb obozowiska. Odchodząc, nawet na niego nie spojrzeli. Nie powiedzieli „do widzenia”. Byłoby to zresztą życzenie zupełnie fałszywe. Nikt z wioski nie miał zamiaru więcej się z nim widzieć.

Wieczorem znaleźli go strażnicy czystości dżungli. Leżał na ławce między betonowymi chaszczami i czuć było od niego zapach, jaki wydają sfermentowane owoce.

— To odpad nienadający się do recyklingu — stwierdzili zgodnie po wstępnych oględzinach. — Przyznajmy mu zasiłek i wynieśmy na wysypisko. Niech tam spokojnie doczeka całkowitego rozkładu.

Doczekał. Nie trwało to długo. Mrówki i inne owady natychmiast rzuciły się na niego i oskubały do kości. Nie próbował się bronić. Nie czuł takiej potrzeby. Zdawał sobie sprawę, że w żadnej innej wiosce nie będzie mile widziany. Kto raz wypadł obiegu , ten do niego nie wraca. Takie są prawa dżungli. A on nie potrafił egzystować poza wspólnotą, która od pierwszego haustu powietrza była jego całym światem. Nie umiał być sam. Był przecież istotą społeczną. Dlatego pozwolił ogryźć się insektom i zniknął na zawsze.