sobota, 10 grudnia 2022

Pytanie

 

Pytanie

 

Młodzieniec stanął przed wejściem do domu Mędrca i poczuł, że ogarnia go strach. Nie każdego dnia dane mu było spotykać ludzi takiego formatu. Odbył daleką podróż, żeby porozmawiać z tym człowiekiem. Wykosztował się przy tym niesamowicie, a teraz, kiedy cel miał dosłownie na wyciągnięcie ręki, ogarnęły go wątpliwości. Czuł respekt przed swoim przyszłym rozmówcą i musiał przemóc naturalną nieśmiałość, żeby w końcu zapukać do ciężkich, drewnianych drzwi, na których wyrzeźbione były głowy lwów, smoków i innych potworów, których młodzieniec nie potrafił nawet nazwać.

Otworzył mu starszy człowiek, nieco przygarbiony, o twarzy pooranej zmarszczkami, ubrany raczej ubogo. Jego szata nosiła ślady licznych krawieckich interwencji dokonywanych amatorsko, mało wprawną ręką przy użyciu nici nie zawsze kolorystycznie dopasowanych do całości. Głowę miał ostrzyżoną niemal przy skórze, natomiast u dołu jego twarzy majestatycznie kołysała się długa, srebrzystobiała broda sięgająca do połowy torsu.

Starzec uśmiechnął się dobrotliwie i życzliwym gestem zaprosił młodzieńca do środka.

Jego dom składał się z dwóch pomieszczeń. Jednym z nich była wąska sień, w której na licznych hakach wbitych w drewniane ściany wisiały wiązanki suszonych ziół oraz rozmaite narzędzia przydatne do pracy w domu i wokół niego. Przez niskie drzwi, nie tak ozdobne, jak te główne, wchodziło się do obszernej izby pełniącej jednocześnie funkcję jadalni, sypialni, łazienki, kuchni oraz miejsca pracy starego człowieka. Szczególnie wyróżniały się w niej stojące naprzeciwko drzwi wejściowych dwa regały zbite z grubych, dębowych desek. Jeden był zastawiony szklanymi naczyniami wypełnionymi płynami o różnych barwach, drugi zaś opasłymi księgami o czarnych grzbietach ozdobionych złocistymi literami. Napisy były w języku, którego młodzieniec nie znał.

Mędrzec wskazał mu krzesło przy dużym, kwadratowym stole stojącym pośrodku izby i zapytał, czy zechciałby się czegoś napić. Młodzieniec miał za sobą wiele dni spędzonych na wędrowaniu w skwarze słońca, po drogach, przy których niezbyt często spotkać można było gospodę. Przyjął propozycję z radością. Gdy stanął przed nim dzban wina rozcieńczonego wodą, zaczął łapczywie pić, nie zważając na to, że takie zachowanie może zostać odebrane jako źle świadczące o jego manierach. A przecież zależało mu, żeby zrobić dobre wrażenie na gospodarzu tego domu.

Starszy człowiek nie okazał jednak najmniejszego nawet zgorszenia. Zaczekał aż młodzieniec zaspokoi pragnienie, a następnie zapytał:

— Co cię do mnie sprowadza, młody człowieku? W czym mogę okazać się tobie pomocny? Przyznam szczerze, że już dawno nikt nie przychodził prosić mnie o radę. Świat w ostatnich latach bardzo się zmienił. Ludzie nabrali przekonania, że sami wiedzą wszystko najlepiej, że fakt otrzymania państwowego dokumentu potwierdzającego dorosłość czyni ich mądrymi w każdym aspekcie życia. Nie chcą korzystać z doświadczenia starszych od siebie. Tym bardziej cieszy mnie, że człowiek w twoim wieku pofatygował się taki kawał drogi, żeby posłuchać, co mam do powiedzenia. No więc słucham. Co cię tu sprowadza? Mów śmiało.

Młodzieniec poczuł się swobodniej. Wypite wino oraz gościnność okazana przez Mędrca sprawiły, że cała trema, która paraliżowała go, kiedy stał na zewnątrz, ulotniła się zupełnie.

— Słyszałem wiele o twojej mądrości – zaczął spokojnie. – Przyszedłem tu z bardzo daleka, żeby na progu swojego dorosłego życia dowiedzieć się, co pomoże mi osiągnąć szczęście. Na czym przede wszystkim mam się skupić, żeby być szczęśliwym?

Mędrzec patrzył przez chwilę młodzieńcowi w oczy i w milczeniu gładził swoją długą, białą brodę. W końcu odezwał się.

— Jedni uważają – zaczął swój wywód – że najważniejsze w drodze do szczęścia jest stałe pomnażanie swojego majątku. Kiedy widzą, jak każdego roku przybywa go więcej niż w roku poprzednim, czują się szczęśliwi. Inni znów są zdania, że najważniejszym źródłem szczęścia jest możliwość sprawowania władzy. Stając w pojedynkę przed gromadą silniejszych od siebie i do tego uzbrojonych ludzi, wydając im komendy: „padnij”, „powstań”, i widząc, że są one wykonywane, czują prawdziwą rozkosz, której sam diabeł im później nie odbierze. Są też tacy, dla których szczytem szczęścia jest zachować jak najdłużej dobre zdrowie, Oni najczęściej przychodzą do mnie po zioła i różne nalewki. Kłopot w tym, że mając zdrowie, nie odczuwają radości, ale martwią się cały czas, o to, żeby go nie stracić. Szczęśliwi są tylko wtedy, gdy wyzdrowieją po jakiejś naprawdę ciężkiej chorobie. Jeszcze inni upatrują szczęścia we własnej urodzie. Szczyt ekstazy osiągają, przeglądając się w lustrze. No cóż, zwykle pogrążają się w smutku, kiedy dożywają wieku takiego, jak mój. Dla niektórych najwyższym szczęściem jest zakochać się z wzajemnością i utrzymać tę miłość przez długi czas. Są także ludzie, którzy szczęścia upatrują w ciągłym poszerzaniu wiedzy, niektórzy również…

— Chwileczkę – przerwał Mędrcowi młodzieniec – cały czas mówisz o tym, co inni uważają za szczęście. Jedni to, drudzy tamto. Nie po to przebyłem taki szmat drogi, żeby dowiedzieć się, co różni ludzie myślą. Chcę, żebyś powiedział mi, co NAPRAWDĘ jest źródłem szczęścia. Powiedz mi, jaka jest PRAWDA w tym względzie. Proszę cię. Jesteś przecież Mędrcem.

Starszy człowiek zasępił się. Ponownie zaczął gładzić swoją brodę. Tym razem jednak nie patrzył w oczy swojemu rozmówcy. Był wyraźnie zbity z tropu Po chwili jednak odzyskał pewność siebie i sam zadał młodzieńcowi pytanie.

— Ja noszę buty rozmiar czterdzieści trzy. Czy to znaczy, że but o takim rozmiarze jest NAPRAWDĘ wygodny dla wszystkich? Czy ty czułbyś się dobrze, założywszy moje buty?

— Wydaje mi się, że nie — odparł młodzieniec — ale co to ma wspólnego z moim pytaniem?

— Bardzo wiele. Widzisz, tak jak but musi być dopasowany do nogi, tak i odpowiedź na pytanie o szczęście nie może być jedna, uniwersalna, taka sama dla wszystkich. Dla mnie szczęściem jest gromadzenie coraz to nowych doświadczeń i możliwość dzielenia się nimi z innymi ludźmi. Czy zaproponujesz taką receptę na szczęście komuś, kto z trudem nauczył się czytać i pisać? Albo w ogóle się nie nauczył?

— No, chyba nie.

— Czy taki człowiek nie ma prawa do szczęścia, bo nie może osiągnąć tego, co mnie uszczęśliwia?

— Zapewne ma.

— Więc on powinien znaleźć sobie inne źródło szczęścia. Takie, które będzie zdolny osiągnąć. Każdy na swoją miarę, każdy zgodnie z własnymi odczuciami. Mogę podpowiedzieć ci tylko jedno. Nie znajdzie szczęścia ten, kto szuka go tam, gdzie nie podąża jego serce. Kto dał sobie wmówić, że szczęściem jest to lub tamto, a swojego wnętrza nie rozeznał. Dlatego pytanie, które mi postawiłeś, powinieneś zadać najpierw samemu sobie. Jeśli dowiesz się, czego pragniesz, będziesz wiedział, gdzie szukać szczęścia. Wtedy z pewnością będzie ono twoim udziałem. Innej odpowiedzi ode mnie nie oczekuj. Nie byłbym wart miana mędrca, gdybym powiedział ci coś więcej. Bywaj zdrów. Życzę ci owocnych poszukiwań. Pewnie nie dożyję dnia, kiedy będziesz mógł powiedzieć: znalazłem własną drogę do szczęścia. Ale już samo jej odkrycie będzie dla ciebie wielce uszczęśliwiające. O tym mogę cię zapewnić.

Młodzieniec pokłonił się nisko Mędrcowi i, podziękowawszy za radę, wyruszył w drogę powrotną do swego domu. Szło mu się o wiele trudniej niż w tę stronę. Przygniatała go perspektywa zadania, jakie wyznaczył mu starzec. „Czy w ogóle dam radę tak przeniknąć siebie, żeby odkryć swoje prawdziwe pragnienia?”, rozmyślał. „Może lepiej po powrocie do domu położyć się spać, a szczęście samo jakoś wpadnie w ręce. Tylko po co było aż tyle wędrować, żeby to stwierdzić?”

piątek, 28 października 2022

Makatka

 

 

Makatka

 

Towarzyszyła życiu Jacka właściwie od zawsze. Wisiała nad jego łóżeczkiem, gdy był jeszcze szkrabem z trudem przyswajającym sobie trudną sztukę chodzenia i mowy. Pozostawała na tej samej ścianie przez cały czas jego dorastania i także później, w wieku dojrzałym. Wpatrywał się w nią po przebudzeniu i przed zaśnięciem. Mijały lata, a ona niezmiennie budziła jego zachwyt. Jeleń panujący niepodzielnie na jej centralnym planie wyglądał jak żywy. On wprawdzie nigdy nie widział żywego jelenia, ale nie miał wątpliwości, że ten jaskrawopomarańczowy kolor jego sierści ostro kontrastujący z równie jaskrawą zielenią trawy, nie jest niczym innym, jak kwintesencją życia wyrażoną w malarskim arcydziele. Do tego bardzo precyzyjnie zarysowane kształty zwierzęcia oraz niezwykle bogate rozgałęzienia jego poroża kazały wierzyć, że jest to dzieło mistrza nad mistrzami, który tylko ze względu na jakąś wyjątkową nieprzychylność losu nie został uwieczniony w kronikach historii sztuki. Całości dopełniało idealnie czarne tło, jakby ów wybitny artysta malował swoje dzieło w głębokiej nocy na polanie oświetlonej wyjątkowo silnym jupiterem.

Wszyscy odwiedzający dom wyrażali swój jednogłośny zachwyt nad tym obrazkiem, co utwierdzało malca w przekonaniu, że takie właśnie są powszechnie przyjęte kanony piękna. To przeświadczenie stało się w nim tak silne, tak nierozerwalnie złączone z miłością do rodzinnego domu, że gotów był bronić go jak największej świętości i bezwzględnie stawić czoła każdemu, kto ośmieliłby się tę prawdę zakwestionować.

— Ten bohomaz to chyba starzy ci powiesili, a ty nie masz odwagi go wyrzucić – stwierdził raz kolega z klasy, który przyszedł, żeby wspólnie pouczyć się matematyki przed zapowiedzianą klasówką. – Ja bym nie wytrzymał z czymś takim na ścianie. Przecież oczy bolą, jak się na to patrzy.

O dalszym rozwiązywaniu zadań nie mogło już być mowy. Jacek nigdy więcej nie odezwał się do tego kolegi w żadnej sprawie. W ten sam sposób stracił jeszcze kilku innych znajomych, a nawet pierwszą dziewczynę, co bolało go najbardziej, bo był w niej zakochany do szaleństwa. Trudno było mu jednak umawiać się na randki z kimś, kto kwestionuje estetyczną wartość czegoś, co towarzyszyło mu przez całe życie i zostało uznane za część jego tożsamości.

Zdania nie zmienił nawet wtedy, gdy nauczycielka plastyki w ósmej klasie wyraziła swoją krytyczną opinię nie o jego makatce wprawdzie, ale ogólnie o tego typu twórczości. Uznał wtedy, że „pani się nie zna”, a w ogóle to „nie to, co ładne, tylko co się komu podoba”, a jemu najbardziej podoba się pomarańczowy jeleń na zielonej trawie i na czarnym tle. Bolało go jednak, że w tym swoim poglądzie jest niemal całkowicie odosobniony. Podzielali go wyłącznie członkowie jego rodziny, sąsiedzi i niektórzy znajomi rodziców. Wszystko to byli ludzie bez szkół, wykonujący na co dzień proste, fizyczne prace. Postanowił zostać jednym z nich.

Po skończeniu szkoły podstawowej wybrał zawodówkę, mimo że wychowawczyni doradzała mu technikum. Teraz nie bał się już zapraszać kolegów do swojego domu. Wprawdzie niekoniecznie wyrażali oni zachwyt nad ozdobą ściany nad jego łóżkiem, ale przynajmniej jej nie krytykowali. Ożenił się z dziewczyną podzielającą jego zauroczenie pomarańczowym jeleniem na ścianie. Makatkę zabrał do ich nowego, wspólnego mieszkania. Teraz wisiała nad małżeńskim łożem obok ślubnej fotografii. Nie trzeba było więcej o niej myśleć. Wrosła w krajobraz domu i jej obecność była tak oczywista jak codzienne poranne wstawanie, trzy posiłki i wieczorne kładzenie się spać.

Przypomniał o niej dopiero syn Jacka, kiedy był w pierwszej klasie liceum. Oczywiście przez piętnaście lat swojego życia nieraz widział malarskie arcydzieło w sypialni rodziców, ale dopiero wtedy, podczas wiosennych porządków powiedział ni stąd ni zowąd:

— Tato, ten kiczowaty obrazek można by wyrzucić. Jest wyblakły, przykurzony i w dodatku te kolory takie koszmarne. Nie mam pojęcia jak ty i mama możecie codziennie na to patrzeć.

Jacek poczerwieniał na twarzy, pięści mu się odruchowo zacisnęły, chociaż nie był z natury gwałtowny.

— To… to niemożliwe, żebyś ty… - zaczął mówić nerwowo, lekko jąkając się przy tym – ty myślał tak samo, jak ci wszyscy mądrale, co to mają niby wyrobiony gust i gardzą takimi jak ja! Ty się od nich nie różnisz! Ty… ty też mną gardzisz!

— Tato, uspokój się. – Syn próbował załagodzić nieoczekiwany wybuch. – Przecież to tylko obrazek…

— To nie jest TYLKO obrazek! – przerwał mu ojciec. – To jest całe moje życie! On był ze mną od samego urodzenia. Namalował go mój wujek. Ty go nie znasz, ale to był wspaniały człowiek. Ja nie pozwolę nikomu tego tknąć ani mówić o tym obraźliwie, bo dla mnie to jest prawdziwe dzieło sztuki, z którym te wszystkie nowoczesne bazgroły nie mogą się równać.

— No dobrze tato, nie będę już więcej wspominał o tym obrazku, skoro jest dla ciebie taki ważny. Nie wiedziałem, że tak bardzo ci na nim zależy.

— Mówisz teraz tak, bo chcesz mnie uspokoić, ale myślisz to samo, co powiedziałeś na początku. Ty nie jesteś taki jak ja. Ty mną pogardzasz. Nie wyprzesz się tego.

— Tato, naprawdę tobą nie pogardzam. Przecież można chyba mieć różne gusta.

— To nie tak. Wy, licealiści i ludzie po różnych szkołach, uważacie swoje gusta za lepsze, bardziej wyrobione, pokpiwacie sobie z nas, którym podoba się to, co proste i naturalne. A wujek, jak to malował, to wkładał w to całą duszę i… i dla mnie to jest właśnie wielka sztuka, nawet jakby tysiąc profesorów od malarstwa mówiło co innego.

— Może nie mówmy już o tym. – Syn postanowił w miarę polubownie zakończyć dyskusję, która zdawała się prowadzić na niebezpieczne manowce. – Roboty jeszcze mamy dużo. Szkoda czasu.

Jacek nic nie odpowiedział i rzeczywiście obaj zabrali się do dalszego robienia porządków. O makatce więcej nie wspomnieli, ale stosunki ojca z synem od tamtego dnia uległy ochłodzeniu. Stały się bardziej oficjalne, kurtuazyjne, pełne nienaturalnego w domowych warunkach dystansu.

Po wielu latach, gdy Jacek złożony ciężką chorobą leżał w szpitalu i zdawał sobie sprawę, że zbliża się już moment jego rozstania z tym światem, syn odwiedził go w któreś sobotnie popołudnie. Po przywitaniu wyjął z teczki złożone na cztery części czarne, prostokątne płótno.

— Przyniosłem ci twoją makatkę, tato – powiedział czule, wręczając ojcu prezent. – Jest naprawdę piękna. Nieważne, co mówią zawodowi artyści. Ja ją pokochałem, bo kocham ciebie, a ty kochasz ją. To w zupełności wystarczy.

Schorowany człowiek rozłożył drżącymi rękoma przyniesione płótno. Po jego obu policzkach popłynęły łzy. Nie miał dość sił, żeby trzymać makatkę odpowiednio wysoko i móc na nią patrzeć. Z pomocą syna ułożył ją na szpitalnej poduszce i przytulił do niej głowę. Szykujący się do godowego ryku pomarańczowy jeleń zdawał się do niego uśmiechać.

poniedziałek, 21 lutego 2022

Sesja zdjęciowa

 

Sesja zdjęciowa

 

Pani Jadzia wracając z pobliskiego sklepu z siatką pełną zakupów, odruchowo spojrzała na skrzynkę na listy. Zawsze na nią patrzy ilekroć ją mija, wchodząc albo schodząc po schodach. Zazwyczaj nic w niej nie ma. Kto niby miałby do niej pisać? Trzech już dorosłych synów jest na miejscu, rodzice dawno nie żyją, a innych krewnych właściwie nie ma. To znaczy nie jest pewna czy ma. Przed wojną miała brata, ale w czasie tej całej koszmarnej zawieruchy ślad po nim przepadł. Niby nikt nie powiadomił oficjalnie o jego śmierci, ale pani Jadzia zdążyła nabrać przekonania, że zginął. Przecież gdyby żył, odezwałby się na pewno. Mieszka w końcu w tym samym domu, który zajmowali przed wojną. Stąd Mietek wychodził z torbą na ramieniu, kiedy w trzydziestym dziewiątym powołali go do wojska. Wiedziałby dokąd wrócić, a jakby z jakiegoś powodu nie mógł wrócić, to by przynajmniej napisał. Tymczasem już piętnaście lat minęło od zakończenia wojny, a o nim ani widu, ani słychu. Cóż innego może to oznaczać, jeśli nie to, że gryzie ziemię w jakiejś frontowej mogile, nie wiadomo jak daleko od domu.

Jeszcze w ubiegłym roku, jak Antek, najmłodszy syn był w wojsku, to listy przychodziły regularnie co tydzień. Zawsze w czwartki, jak w zegarku. Dobry chłopak z tego Antka, nie zapominał o matce w tych koszarach. Ale przed rokiem wrócił, mieszka razem z nią, więc i pisać nie potrzebuje. Tak samo dwóch starszych. Chociaż narzekać na synów pani Jadzia nie ma powodu, pracują wszyscy trzej na kolei, wódki nie piją, w pracach domowych pomagają, węgla z deputatów mają tyle, że nawet sąsiadom mogą odsprzedawać, to jednak martwi ją, że do tej pory żaden z nich jej na wesele nie prosi. Na co właściwie czekają? Lata im lecą, bykowe muszą płacić, a żaden się za dziewczynami nie ogląda. Dziwne to, ale trudno. Na siłę ich przecież swatać nie będzie. Listów od narzeczonych też więc nie ma co się spodziewać. Tylko taki nawyk zaglądania do skrzynki pozostał.

Tym razem jednak za rządkiem okrągłych otworów w metalowych drzwiczkach wyraźnie widniała biała koperta. Biała, więc na pewno z jakiegoś urzędu. Zwykli ludzie przeważnie wysyłają listy w niebieskich. Pewnie z ADM-u albo z elektrowni, pomyślała pani Jadzia. Takie pisma z reguły nic dobrego nie oznaczają. Trudno, trzeba wyjąć. Nic się przecież na to nie poradzi. Odstawiła siatkę z zakupami i sięgnęła do kieszeni płaszcza po pęk kluczy. Od skrzynki to ten najmniejszy, włożyła go w odpowiedni otwór i przekręciła.

W lewym górnym rogu koperty widniała wyraźnie duża pieczątka Polskiego Czerwonego Krzyża. Kie licho? Dopiero po dłuższej chwili pani Jadzia uprzytomniła sobie, co może oznaczać taka korespondencja. Wkrótce po wojnie, to był chyba czterdziesty ósmy albo dziewiąty rok, teraz dokładnie nie pamięta, napisała do PCK pismo z prośbą o odnalezienie jej brata. Synowie byli wtedy jeszcze mali. Najstarszy, Józek, miał czternaście albo piętnaście lat. Mąż z wojny nie wrócił i w tym wypadku nie było wątpliwości, jaki spotkał go los. Wiadomość o jego chwalebnej śmierci na polu chwały otrzymała jeszcze w lutym czterdziestego piątego roku. Skoro ojca chłopaki mieć nie będą, to niech przynajmniej mają wuja, pomyślała.

Przez jedenaście, a może dwanaście lat nie było żadnej odpowiedzi. Zdążyła w tym czasie zwątpić, czy ona kiedykolwiek nadejdzie. Później zupełnie o tym piśmie zapomniała. Chłopcy dorośli, więc obecność męskiej ręki przestała im być potrzebna. Zresztą i bez niej wyrośli na porządnych ludzi. I oto przychodzi odpowiedź. Ciekawe, co ta pękata koperta rozmiarów kartki z bloku rysunkowego w sobie zawiera. Czy będzie to dobra, czy zła nowina? Czy znaleźli go żywego, czy jego grób? Pani Jadzia sama nie potrafiła sobie odpowiedzieć na pytanie, która wiadomość bardziej by ją zasmuciła. Jeśli ostatecznie potwierdzą się jej dotychczasowe przypuszczenia, to postara się na najbliższych Wszystkich Świętych odwiedzić miejsce, gdzie go pochowano, zapali świeczkę, pomodli się za jego duszę, co zresztą i tak już od dłuższego czasu robi. O ile oczywiście będzie tu dokładnie napisane, gdzie to jest. A jeśli okaże się, że brat żyje, to z jednej strony radość, a z drugiej nie da się uniknąć pytania, dlaczego do tej pory sam nie próbował się z nią skontaktować. Czyżby zupełnie zapomniał, że ma siostrę? A może stracił zupełnie pamięć, przebywa teraz w jakimś przytułku i nie ma pojęcia, kim jest? Pani Jadzia słyszała o takich przypadkach. W gazetach nieraz pisali i w radiu też o tym mówili. Jeśli tak właśnie jest, to z czego się właściwie cieszyć? Co za pożytek z takiego życia, jak pamięci ani rozumu się nie ma?

Niecierpliwie rozerwała kopertę i wyciągnęła gruby plik dokumentów. Ciekawość ją dosłownie zżerała, ale chwilowo musiała ją opanować. Za drobne litery. Bez okularów nie da rady, a przy sobie ich nie miała. Trzeba będzie wejść do mieszkania, rozpakować zakupy, uzbroić oczy w szkła i dopiero wtedy na spokojnie przejrzeć te wszystkie papierzyska.

Gdy już uporała się z tymi wszystkimi czynnościami, usiadła przy stole w dużym pokoju i zaczęła wczytywać się w treść pism będących owocem ponad dziesięcioletnich poszukiwań jej brata. Po wstępnych wyjaśnieniach, jakie podjęto czynności, z kim się kontaktowano itp., dobrnęła wreszcie do końcowych ustaleń, z których wynikało, że Mieczysław Żychliński, syn Wojciecha urodzony 14. września 1915 roku mieszka obecnie w Chicago w Stanach Zjednoczonych, dokąd udał się wkrótce po uwolnieniu z obozu jenieckiego mieszczącego się wówczas na terenie amerykańskiej strefy okupacyjnej w zachodniej części Niemiec. Jest żonaty, ma dwoje dzieci. Materialnie dobrze sytuowany, prowadzi własną restaurację, która przynosi całkiem spore dochody.

Pani Jadzia odłożyła plik kartek z mieszanymi uczuciami. Z jednej strony to dobrze, że Mietek żyje i nieźle mu się powodzi. To na pewno radosna wiadomość. Z drugiej jednak, dlaczego łotr przez tyle lat w ogóle się nie odezwał!? Ona tu opłakiwała jego stratę, dawała na wypominki za spokój jego duszy, a on w tym czasie urządził się wygodnie w Ameryce, wzbogacił się i o siostrze w kraju zupełnie zapomniał. A przecież jej tu było tak ciężko, kiedy sama musiała zarobić na utrzymanie trzech chłopaków. Mógł chociaż napisać list, zapytać czy czegoś nie potrzebują. Chyba nie zapomniał, gdzie mieszkał przed wojną. Nawet jakby nie był pewien, czy gdzieś się nie przeprowadzili, to mógł spróbować napisać na stary adres. Przekonałby się, że nic się nie zmieniło, nawet nazwa ulicy.

Na szczęście PCK podało jego dokładny adres w Chicago. Zaraz po obiedzie trzeba będzie usiąść i wygarnąć temu skurczybykowi, co się myśli o takim traktowaniu rodziny. Teraz jednak trzeba zabrać się za gotowanie. Józek niedługo wróci z pracy. Będzie głodny. Zostawiła rozłożone papiery na stole i poszła do kuchni gotować kartoflankę ze skwarkami.

— Co dobrego słychać u mamy — zagadnął życzliwie najstarszy syn, gdy tylko przekroczył próg domu.

— Oj, synku, sama nie wiem, czy to dobre, czy złe wieści — odpowiedziała zatroskanym głosem pani Jadzia, wskazując ręką plik kartek na stole. — Z PCK to dziś przyszło. Wiadomości o wujku Mietku przysłali.

— Żyje?

— Tak, mieszka w Ameryce i nawet dorobił się tam sporego majątku, ale właśnie to mnie martwi, że przez cały ten czas ani razu się nie odezwał. Przecież wiedział, gdzie nas szukać. Zła jestem na niego, że tak milczał. Zaraz po obiedzie usiądę i napiszę do niego taki list, że mu w pięty pójdzie.

— Myślisz, mamo, że wujek się tym przejmie, że mu nawtykasz w liście? Najwyżej obrazi się i już w ogóle się nie odezwie. Trzeba wymyśleć coś takiego, żeby go mocno potrząsnęło, żeby poczuł się głupio, że się do tej pory nie odzywał i zechciał to jakoś naprawić.

— Co masz na myśli? — W głosie pani Jadzi dało się wyraźnie wyczuć głębokie zaniepokojenie.

— Coś mi chodzi po głowie, ale na razie nie chcę za dużo mówić. Muszę to obgadać z Antkiem i Tadkiem. W każdym razie chwilowo nic do wujka nie pisz. Zaczekaj, aż coś wspólnie postanowimy.

Zebranie się trójki braci w komplecie nie było rzeczą prostą. Antek, który był maszynistą, prowadził właśnie pociąg towarowy aż do Szczecina. Wrócić miał dopiero następnego dnia rano. Jak wróci, będzie na pewno zmęczony. Zechce od razu położyć się spać. Tadek też przyjdzie późno, bo ma do jedenastej wieczorem dyżur w nastawni. Potem znów Józek będzie miał popołudniową zmianę i tak w kółko.

Dopiero po upływie tygodnia od przyjścia wiadomej przesyłki udało się wszystkim zebrać przy stole w dużym pokoju i omówić szczegółowo sprawę odpowiedniej formy przypomnienia najwyraźniej cierpiącemu na sklerozę wujkowi, że ma w dawnej ojczyźnie rodzinę. Pani Jadzia złapała się za głowę, gdy przedstawili jej wyniki swoich obrad.

— Jezus, Maria! — krzyknęła, nie ukrywając przerażenia. — Czy wyście całą trójką poszaleli!? Toż to czysty kryminał! I ja miałabym się bawić w takie rzeczy!? Nie! Absolutnie się nie zgadzam! Mowy nie ma! Nawet do głowy mi nie przyszło, że będziecie chcieli mnie na coś takiego namówić!

— Mamo, żaden kryminał — zaczął uspokajać ją Józek, autor całego pomysłu. — Przecież nikomu nie chcemy zrobić żadnej krzywdy, a że wujek się trochę przestraszy i poczuje wyrzuty sumienia, to dobrze mu tak. Przecież mógł się odezwać przez te piętnaście lat od zakończenia wojny. Może serce mu zmięknie i zechce jakoś poratować osieroconych siostrzeńców. W końcu o to przede wszystkim chodzi, nieprawda?

Pani Jadzia pokręciła głową z dezaprobatą, jednak po długich, intensywnych namowach ze strony wszystkich synów, zgodziła się wziąć udział w tym szalonym przedsięwzięciu.

— My się wszystkim zajmiemy — zapewnił ją Józek — ty nic nie musisz robić. Tylko idź do sklepu i kup sobie czarną sukienkę, nie za elegancką i nie za drogą, żeby wujek nie pomyślał sobie, że my tu w jakichś dostatkach żyjemy.

— Do Markiewiczowej nie pójdę — stanowczo oznajmiła pani Jadzia. — za dobrze mnie zna. Zacznie wypytywać, kto umarł i kiedy pogrzeb, a ja kłamać nie potrafię. Od razu domyśli się, że coś kręcę.

— Na osiedlu za torami też jest sklep odzieżowy — przypomniał Antek. — Tam cię nikt nie zna.

— No dobrze, zrobię tak, jak mówicie, ale strasznie mi głupio. Swoje lata już mam, a takie przebieranki każecie mi robić. Miejmy tylko nadzieję, że żadna awantura z tego nie wyniknie.

— Niech się mama nie boi. Jaka by miała być awantura. Znajdziemy dobrego fotografa. Zrobi parę zdjęć. Wyślemy je wujkowi do Chicago z wiadomością o twojej nagłej śmierci. Jeśli to go nie wzruszy i nie zjawi się tu w ciągu paru miesięcy z workiem prezentów, to już chyba nic na niego nie podziała. Niech go wtedy diabli porwą razem z jego knajpą i zarobionymi w niej dolcami.

Pan Kazimierz Konieczny swój zakład fotograficzny prowadził jeszcze od czasów przedwojennych. Słynął nie tylko z solidnego, rzemieślniczego warsztatu, ale także dużego artystycznego kunsztu. W witrynie prowadzonego przez siebie zakładu wystawiał nie tylko najbardziej udane portrety, zdjęcia ślubne i pierwszokomunijne, lecz przede wszystkim swoje najlepsze fotogramy robione w plenerze, ujęcia naprawdę nietuzinkowe, które mogłyby zachwycić niejednego jurora krajowych i międzynarodowych konkursów sztuki malowania światłem, gdyby tam kiedykolwiek trafiły. Miał wszakże jedną niezbyt uciążliwą słabość, o której wiedzieli tylko jego najbliżsi przyjaciele. Panicznie bał się duchów. Gdy był mały, ojciec zabrał go do kina na jakiś film z gatunku niemieckiego ekspresjonizmu, nie zważając na to, że chłopak jest zbyt młody na drastyczne sceny, jakie można tam będzie zobaczyć. Z recenzji wynikało, że nie ma obawy, iż nieletnia latorośl zobaczy na ekranie ludzi całujących się albo, co gorsza, usiłujących przysporzyć światu nowego potomka, więc może spokojnie ten film oglądać. Dzieciak tak przeraził się widokiem wampira, który na ekranie wysysał krew z szyi swoich ofiar, że do tej pory, chociaż był już dorosłym mężczyzną i w dodatku przeżył straszliwą wojnę, unikał chodzenia o zmierzchu w okolice cmentarzy, przed pójściem spać wkładał klucz do zamka i szczelnie zasuwał zasłony. Niechętnie też godził się na uwiecznianie ceremonii pogrzebowych. Ci, którzy go dobrze znali, wiedzieli, że w takich sprawach lepiej zwracać się do innych fotografów. Zdziwił się zatem bardzo, gdy pewnego dnia jego skromny zakład odwiedzili trzej młodzi mężczyźni ubrani w czarne garnitury i z posępnymi minami poprosili o sfotografowanie w trumnie ich zmarłej matki.

— Rozumiecie, panowie, ostatnio jestem bardzo zajęty — próbował się wymawiać. — Nie wiem, czy dam radę. Może poszukalibyście innego fotografa?

Bracia jednak bardzo nalegali. Nie wiedzieli nic o irracjonalnym lęku pana Koniecznego przed duchami, natomiast znali go jako najlepszego fachowca w mieście, a zdjęcia wysłane do Ameryki musiały być najwyższej jakości. W końcu dał się przekonać, gdy zaproponowali mu potrójną zapłatę za każdą odbitkę.

Punktualnie o ósmej rano następnego dnia mistrz fotografii znalazł się z całym sprzętem niezbędnym do wykonania profesjonalnych zdjęć przed drzwiami mieszkania pod adresem wskazanym mu przez trójkę zamawiających mężczyzn. Pani Jadzia leżała na wznak ubrana w czarną sukienkę z rękoma złożonymi na piersiach w prostej sosnowej trumnie, którą Antkowi udało się wypożyczyć na jeden dzień u miejscowego stolarza. Był bardzo zdziwiony takim nietypowym zamówieniem, ale Antek przekonał go, że nie chodzi o żadne przestępcze sprawy, że trumna wróci w stanie nienaruszonym, no i że zarobi na niej dodatkowy grosz, bo teraz na wypożyczeniu, a w przyszłości normalnie komuś ją sprzeda. Zapłata za wynajem miała być oczywiście odpowiednio niższa od ceny zakupu.

Twarz i ręce rzekomej nieboszczki były przypudrowane tak, żeby nie było widać tętniącego cały czas pod skórą życia. Oddychać starała się płytko, niezauważalnie. Na czas sesji zdjęciowej miała całkowicie wstrzymać oddech. Tak się jednak złożyło, że gdy tylko fotograf przygotował swój sprzęt do zrobienia pierwszego zdjęcia, do pokoju wpadła duża, brzęcząca mucha i zaczęła swój natrętny taniec dokoła nosa i ust zmarłej. Pani Jadzia nie była szkoloną aktorką. Mogła udawać, że nie oddycha, ale odruchu odpędzenia od siebie budzącego jej obrzydzenie owada nie potrafiła powstrzymać. Wykonała gwałtowny zamach prawą ręką i nim zdążyła się zreflektować, usłyszała łoskot czegoś ciężkiego upadającego bezwładnie na podłogę. Natychmiast też rozległ się krzyk Józka.

— Co się stało, panie Konieczny!? Nic panu nie jest!? — Przypadł do leżącego na podłodze fotografa i zaczął potrząsać jego ramieniem. Ten jednak w ogóle nie reagował. Zrobił się siny na twarzy i nie można było dostrzec, żeby oddychał. Przerażony Józek chwycił go za przegub ręki i zaczął sprawdzać puls. Nie wyczuł go. Wkrótce zauważył też mokrą plamę w okolicy krocza mężczyzny.

— Nie żyje — stwierdził ponuro, podnosząc się z kolan — chyba się przestraszył, jak zobaczył, że nieboszczka odpędza muchę sprzed nosa. Że też musiała akurat mamą się zainteresować!

— To wy mu nie powiedzieliście, że to tylko na niby!? — zapytała z wyrzutem pani Jadzia, wychodząc z trumny. — I co my teraz zrobimy!?

— Baliśmy się, że się nie zgodzi — ze skruszoną miną zaczął wyjaśniać Antek. — Sama mama mówiła, że to taki szalony pomysł. Kto mógł przypuszczać, że mucha zacznie mamie przeszkadzać właśnie wtedy, kiedy on będzie robił zdjęcie, a tym bardziej, że on od razu wykituje ze strachu. Przecież to nienormalne tak bać się nieboszczyków.

— Nie czas teraz biadolić — wtrącił się Tadek — trzeba pomyśleć, jak się pozbyć jego ciała, żeby nikt nie zauważył. Jeszcze mogą nas oskarżyć o morderstwo.

— Jakie morderstwo!? Przecież myśmy nic nie zrobili! — zaprotestował Antek. Musimy po prostu zawiadomić jego rodzinę, żeby zajęli się zwłokami i wyprawili mu pogrzeb.

— I co im powiemy? — Tadek nie wydawał się przekonany. — Że dostał zawału, bo zobaczył, jak nieboszczka, którą miał fotografować, macha ręką? Przyznasz się, że twoja rodzona matka udawała zmarłą? Dla nas to wydaje się oczywiste, ale dla milicji takie nie będzie. Narobimy sobie smrodu, aż rozejdzie się po całym mieście. Nawet jak nas nie wsadzą, to nikomu ze znajomych na oczy nie będziemy mogli się pokazać.

— Przestańcie, bo zaraz ja dostanę zawału i będziecie mieli dwa trupy zamiast jednego — zawołała łamiącym się od płaczu głosem pani Jadzia. — W co myśmy się wplątali!? W co myśmy się wplątali!? Od początku mówiłam, że to kryminalna sprawa. Że też dałam sobie tak w głowie zawrócić i zgodziłam się na tę całą hecę! I co my teraz zrobimy!?

— Niech się mama uspokoi! — odezwał się milczący do tej pory Józek. — Mam pewien pomysł. Tadek ma rację. Nie możemy tak po prostu powiadomić jego rodziny, że ich najukochańszy krewny odwalił u nas kitę podczas robienia zdjęć zmarłej, która żyje i ma się dobrze. Za niecałą godzinę odjeżdża pośpieszny do Wrocławia. Tam nigdy nie ma za dużo pasażerów, zwłaszcza teraz, jak nie ma sezonu na podróże. W pierwszej klasie na pewno znajdzie się zupełnie pusty przedział. Dziś konduktorem na tej trasie ma być Kwiatkowski. On nigdy nie śpieszy się ze sprawdzaniem biletów. Zaciągniemy nieboszczyka na stację niby pijanego, wsadzimy do wagonu i niech jedzie. Będzie już daleko od miasta zanim Kwiatkowski go znajdzie. Pomyśli, że pasażer dostał zawału w czasie podróży. Pociąg się przez to trochę spóźni, ale to nie szkodzi. Nas nikt z tym nie skojarzy. A zdjęcia mamie i tak zrobimy, „druhem”, który kupiłem sobie w zeszłym roku za premię. Właściwie od razu tak było trzeba. Bida w domu, nie stać nas na zawodowego fotografa. Na wujku Mietku zrobi to nawet większe wrażenie.

— Bój się Boga, Józek! — Pani Jadzia załamała ręce. — czy to się godzi tak ze zmarłym postępować!?

— Woli mama tłumaczyć się na milicji albo w sądzie z udawania nieboszczki? Ja proponuję czyste załatwienie sprawy. Szast, prast i po krzyku. — Józek przyklęknął i obmacał kieszenie zmarłego. — Nie ma przy sobie żadnych dokumentów. To dobrze. Zanim ustalą, kto to jest, minie sporo czasu. Wtedy już nikt go z nami nie skojarzy. Tylko musimy się pośpieszyć. Trochę potrwa, zanim zataszczymy go na stację. Antek, ty chodź ze mną, a ty, Tadek zrób w tym czasie mamie zdjęcia moim „druhem”. Wiesz, gdzie leży. No już, chłopaki, do roboty.

— A co z tym? — Tadek wskazał ręką na stojący pośrodku pokoju statyw z aparatem i inne akcesoria przyniesione przez fotografa.

— Podrzucimy nocą pod jego zakład — bez zastanowienia zdecydował Józek. — Tadek, ty dziś masz nockę wolną. Zajmij się tym.

Józek z Antkiem ujęli ciało pana Kazimierza pod pachy i powoli wynieśli z mieszkania tak, jakby prowadzili pijanego. Dotarli na dworzec przez nikogo nie niepokojeni. Pociąg pośpieszny do Wrocławia był już podstawiony, ale na peronie panowała pustka. Niezbyt liczni podróżni zajęli wcześniej swoje miejsca, a kolejni przybywali pojedynczo w znaczących odstępach czasu. Wagon klasy pierwszej był niemal zupełnie pusty. Bracia usadowili zwłoki fotografa w pierwszym przedziale przy wejściu i czym prędzej oddalili się ze stacji. Nikt nie zwrócił na nich uwagi.

Tadkowi nie bez problemów udało się po dłuższym czasie nakłonić ciągle jeszcze zszokowaną mamę, żeby ponownie ułożyła się w trumnie i aparatem Józka wykonał cztery zdjęcia. Potem ukrył w piwnicy sprzęt fotograficzny pozostawiony przez pana Kazimierza i przebrawszy się w mundur kolejarski, udał się do pracy.

Józek i Antek mieli tego dnia nocne dyżury, więc po udanym wyekspediowaniu zmarłego w podróż do Wrocławia zajęli się zwrotem trumny wypożyczonej z zakładu stolarskiego. Właściciel ponownie nie omieszkał wyrazić swojego zdziwienia faktem, że komuś może być potrzebny taki mebel na jeden dzień, ale usatysfakcjonowany godziwą zapłatą nie zadawał zbyt wielu pytań. Wieczorem obaj bracia poszli, jak gdyby nigdy nic do swojej pracy. Wśród kolegów krążyła już nowina, że poranny wrocławski pośpieszny miał ponaddwugodzinne opóźnienie, bo w przedziale pierwszej klasy znaleziono trupa i trzeba było czekać na przyjazd pogotowia i milicji, na spisanie wszystkich protokołów i tak dalej. Każdy z braci, słysząc tę historię na swoim stanowisku, przyjmował ją z udawaną obojętnością jako jedną z wielu sensacji, które często zdarzają się w pracy kolejarzy.

Wszyscy trzej wspólnie postanowili, że wywołaniem zdjęć zajmie się Antek. Zabierze kliszę ze sobą do parowozu i zaniesie do fotografa w mieście, do którego wypadnie mu najbliższy kurs. Potem postara się o kurs do tego samego miasta w dniu odbioru albo w którymś następnym. Lepiej nie kusić licha i nie wywoływać ich na miejscu.

Gdy wszystko już zostało załatwione, Józek, który z całej trójki miał największe umiejętności pisania listów, zredagował sążnistą epistołę pełną lamentu i rozpaczy do wujka Mietka, włożył do koperty cztery zdjęcia, które wyszły naprawdę doskonale i wysłał pocztą lotniczą na przekazany w piśmie z PCK adres w Chicago. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie fakt, że pani Jadzia co rusz skarżyła się, że zmarły fotograf śni się jej po nocach i wyśmiewa ją, że tak nieudolnie udawała nieboszczkę. Synowie pocieszali ją, że snami nie trzeba się przejmować, że to na pewno wkrótce minie, ale najwyraźniej nie dawała temu wiary. Dręczące ją poczucie winy, sprawiało, że z każdym dniem stawała się smutniejsza i bardziej roztargniona.

Odpowiedź z Ameryki nadeszła po dwóch miesiącach. Załamany wieścią o śmierci siostry wuj Mietek gęsto tłumaczył się ze swojego dotychczasowego milczenia i obiecał przy najbliższej okazji przyjechać do Polski, żeby odwiedzić grób zmarłej. O wsparciu materialnym dla osieroconych braci nawet nie wspomniał. Józek, który pierwszy przeczytał korespondencję, cisnął listem o podłogę z soczystym przekleństwem na ustach.

— Tyle trudu, tyle kombinowania i wszystko na nic! — powiedział ze złością do matki. — Jeszcze tego brakowało, żeby nam się tu zwalił na głowę! Skąd mu wytrzaśniemy twój grób!? No i co sobie pomyśli, jak zobaczy cię żywą!? Musiałabyś gdzieś się ukryć na czas jego wizyty. Wypada się tylko modlić, żeby jak najdłużej mu się ten wyjazd nie kroił.

— Kiedy ja właśnie chciałabym się z nim zobaczyć! — zaszlochała w odpowiedzi pani Jadzia. — Od początku mówiłam, że to głupi pomysł z tym udawaniem śmierci! Że też dałam się wam tak omotać i zgodziłam na to wszystko! Przeze mnie zmarł ten fotograf, a teraz jeszcze Mietek może się na mnie obrazić, jak wyjdzie na jaw, że chciałam go oszukać! Oj, synku, na co mi przyszło na stare lata!

— Kto mógł przypuszczać, że z niego będzie taki sknera, że nic nie przyśle, nie zechce siostrzeńców w biedzie poratować, tylko zamarzy mu się twój grób odwiedzać. No nic, trzeba będzie się zastanowić, jak z tego wybrnąć.

Dalszą rozmowę przerwało pukanie do drzwi. Pani Jadzia zdziwiona, kto mógłby akurat teraz składać im wizytę, podeszła, żeby otworzyć. W drzwiach stał wysoki mężczyzna starannie ogolony, ubrany w popielaty garnitur, popielaty płaszcz i taki sam kapelusz w towarzystwie dwóch umundurowanych funkcjonariuszy.

— Dzień dobry, porucznik Przybylski z wydziału kryminalnego — przedstawił się, pokazując jednocześnie służbową legitymację. — Czy zastałem pana Józefa Pawlaka?

— Jestem — odezwał się z głębi mieszkania Józek tonem skazańca, który zdaje sobie sprawę, że żadnym sposobem nie uniknie swojego losu.

— Chciałbym zadać panu kilka pytań — zwrócił się do niego porucznik Przybylski. — Czy zna pan niejakiego Kazimierza Koniecznego?

poniedziałek, 24 stycznia 2022

Wyróżnienie w konkursie esperanto 2021

 

W klatce

Ciasno mi w tej piwnicy i okropnie niewygodnie. Najchętniej wyszedłbym stąd natychmiast, rozprostował plecy, wyciągnął w górę ramiona i odetchnął pełną piersią. Wiem, to niemożliwe. Na zewnątrz temperatura przekracza sześćdziesiąt stopni Celsjusza. Wszelkie żywe stworzenia mogą przetrwać tylko w głębokim cieniu, takim jak tu. Wieczorem zrobi się odrobinę chłodniej. Będzie można wyjść, rozejrzeć się za czymś do jedzenia. Byle tylko piekielnie silna ulewa połączona z gwałtownym huraganem nie rozwaliła i nie zalała mi tej kryjówki. Wody na co dzień cholernie brakuje, ale jak spada z nieba taka nawałnica — katastrofa. Innego schronienia przed jutrzejszym upałem prędko bym pewnie nie znalazł.

Rozejrzeć się za jedzeniem w praktyce oznacza utłuc kilku drogich rodaków, którzy wyczają wcześniej jakieś źdźbła trawy nadające się do spożycia. Jeśli któryś z nich okaże się szybszy…, wtedy wszelkie problemy znikną z mojej głowy raz na zawsze. Nie trzeba będzie myśleć o jutrzejszej temperaturze, o wodzie, o huraganach. Kuszące. Tylko tak sakramencko mocno chciałoby się żyć. Im bardziej życie wymyka się z rąk, tym bardziej się go chce. Inni też chcą. Tym gorzej dla nich. Wszyscy na raz nie przeżyjemy.

Dziś nie ma swoich ani obcych. Wszyscy jesteśmy konkurentami w walce o każdy następny dzień. Albo ja, albo ten drugi, właśnie wyrywający z ziemi jakieś zielsko, którego słońce na zdążyło spalić. Nie tworzymy już rodzin ani żadnych społeczności. Opętał nas zwierzęcy instynkt przetrwania, chociaż wiemy, że i tak to niemożliwe. Za rok będzie pewnie cieplej niż teraz, potem jeszcze cieplej, aż w końcu nawet w tej piwnicy nie da się żyć i wtedy już nic nie będzie. Nawet naszych ciał nikt nie pogrzebie.

Za kilkaset lat może znów ochłodzi się na tyle, że przyroda zacznie odżywać. Najpierw rośliny, potem pewnie jakieś drobne zwierzątka. Jak źle pójdzie, to w końcu pojawi się jakieś zwierzę, z przednimi łapami wyposażonymi w długie palce, wolnymi od podpierania się o ziemię, zdolne do wypowiadania słów. Wtedy wszystko zacznie się od początku: nauczy się rozpalać ogień, zacznie hodować bydło, wynajdzie silnik i w końcu padnie od nadmiaru gorąca tak jak my.

Może jednak taka rozumna istota nigdy się już nie pojawi. Dla ziemi to by było najlepsze. Gdyby nasi przodkowie byli rzeczywiści „rozumni”, jak sami siebie nazwali, to każdego wynalazcę natychmiast skazywaliby na śmierć, a jego wynalazki niszczyli i nigdy nie dopuszczali do ich rozpowszechnienia. Stało się, niestety, inaczej, dlatego to, co będzie, można określić tylko jednym słowem — masakra. Zamiast więc zajmować się przyszłością, której nie będzie, wolę powędrować myślami ku temu, co było.

Z rozczuleniem wspominam opowieści mojego dziadka o czterech porach roku cyklicznie goszczących niegdyś na naszej ziemi. Była zima. Padał wtedy śnieg, a rzeki, jeziora i stawy pokrywał lód. Ja śniegu ani lodu już nie pamiętam. To znaczy lód owszem, robiło się go w zamrażalniku, żeby później taką kostkę wrzucić do wody gazowanej albo jakiegoś trunku, ale że coś takiego pokrywało rzeki i jeziora, tego nie potrafię sobie wyobrazić. Śniegu to już zupełnie nie kojarzę. Dziadek mówił, że to taki biały puch sypiący z nieba zamiast deszczu. Po śniegu jeździło się podobno na sankach i nartach, a po lodzie na łyżwach. Myślę, że musiało to być coś superprzyjemnego.

Po zimie była wiosna. Kwitły wtedy kwiaty na drzewach i na łąkach. Dziś drzewa nie kwitną. Te, których nie połamały wichury, pousychały i nawet po ulewnych deszczach się nie zazieleniają. W trawie czasami po deszczu pojawi się jakiś kwiat, ale więdnie bardzo szybko.

Lato było kiedyś podobno najpiękniejszą porą roku. Jeździło się wtedy na wakacje nad morze, nad jeziora albo w góry, żeby po nich wędrować. Dziś lato to czas przeklęty. Za szczęściarza może się uważać ten, kto je przeżyje.

Według słów dziadka jesień była ze wszystkich pór roku najsmutniejsza. Napawała ludzi myślami o przemijaniu, starzeniu się i śmierci. Obecnie to czas najradośniejszy. Robi się wtedy chłodniej i jest nadzieja, że przeżyje się do następnego lata.

Tak, cudowne były czasy młodości mojego dziadka. Mogłyby być takie do dziś, gdyby odrobinę więcej rozumu mieli ci, od których wtedy coś zależało. Niestety, najbogatsi bali się uszczuplenia swoich majątków, politycy bali się utraty poparcia, a masy bały się o swoje miejsca pracy. Tylko ugotowania się w słonecznym ukropie nikt się nie bał. Wiedzieli, że sami tego nie dożyją, a nasz los — los ich dzieci i wnuków mieli wiadomo gdzie.

Dawno temu straszono tych, którzy wyrządzali innym krzywdę, że po śmierci będą się smażyć w kotłach ze smołą w miejscu zwanym piekłem. Ciekawe, czy tam jest goręcej niż teraz tu, na ziemi. Jeśli tak, to powinno tam trafi całe pokolenie naszych najukochańszych przodków. Oni za swojego życia mieli raj, my mamy piekło. Czas zamienić się miejscami.