piątek, 28 października 2022

Makatka

 

 

Makatka

 

Towarzyszyła życiu Jacka właściwie od zawsze. Wisiała nad jego łóżeczkiem, gdy był jeszcze szkrabem z trudem przyswajającym sobie trudną sztukę chodzenia i mowy. Pozostawała na tej samej ścianie przez cały czas jego dorastania i także później, w wieku dojrzałym. Wpatrywał się w nią po przebudzeniu i przed zaśnięciem. Mijały lata, a ona niezmiennie budziła jego zachwyt. Jeleń panujący niepodzielnie na jej centralnym planie wyglądał jak żywy. On wprawdzie nigdy nie widział żywego jelenia, ale nie miał wątpliwości, że ten jaskrawopomarańczowy kolor jego sierści ostro kontrastujący z równie jaskrawą zielenią trawy, nie jest niczym innym, jak kwintesencją życia wyrażoną w malarskim arcydziele. Do tego bardzo precyzyjnie zarysowane kształty zwierzęcia oraz niezwykle bogate rozgałęzienia jego poroża kazały wierzyć, że jest to dzieło mistrza nad mistrzami, który tylko ze względu na jakąś wyjątkową nieprzychylność losu nie został uwieczniony w kronikach historii sztuki. Całości dopełniało idealnie czarne tło, jakby ów wybitny artysta malował swoje dzieło w głębokiej nocy na polanie oświetlonej wyjątkowo silnym jupiterem.

Wszyscy odwiedzający dom wyrażali swój jednogłośny zachwyt nad tym obrazkiem, co utwierdzało malca w przekonaniu, że takie właśnie są powszechnie przyjęte kanony piękna. To przeświadczenie stało się w nim tak silne, tak nierozerwalnie złączone z miłością do rodzinnego domu, że gotów był bronić go jak największej świętości i bezwzględnie stawić czoła każdemu, kto ośmieliłby się tę prawdę zakwestionować.

— Ten bohomaz to chyba starzy ci powiesili, a ty nie masz odwagi go wyrzucić – stwierdził raz kolega z klasy, który przyszedł, żeby wspólnie pouczyć się matematyki przed zapowiedzianą klasówką. – Ja bym nie wytrzymał z czymś takim na ścianie. Przecież oczy bolą, jak się na to patrzy.

O dalszym rozwiązywaniu zadań nie mogło już być mowy. Jacek nigdy więcej nie odezwał się do tego kolegi w żadnej sprawie. W ten sam sposób stracił jeszcze kilku innych znajomych, a nawet pierwszą dziewczynę, co bolało go najbardziej, bo był w niej zakochany do szaleństwa. Trudno było mu jednak umawiać się na randki z kimś, kto kwestionuje estetyczną wartość czegoś, co towarzyszyło mu przez całe życie i zostało uznane za część jego tożsamości.

Zdania nie zmienił nawet wtedy, gdy nauczycielka plastyki w ósmej klasie wyraziła swoją krytyczną opinię nie o jego makatce wprawdzie, ale ogólnie o tego typu twórczości. Uznał wtedy, że „pani się nie zna”, a w ogóle to „nie to, co ładne, tylko co się komu podoba”, a jemu najbardziej podoba się pomarańczowy jeleń na zielonej trawie i na czarnym tle. Bolało go jednak, że w tym swoim poglądzie jest niemal całkowicie odosobniony. Podzielali go wyłącznie członkowie jego rodziny, sąsiedzi i niektórzy znajomi rodziców. Wszystko to byli ludzie bez szkół, wykonujący na co dzień proste, fizyczne prace. Postanowił zostać jednym z nich.

Po skończeniu szkoły podstawowej wybrał zawodówkę, mimo że wychowawczyni doradzała mu technikum. Teraz nie bał się już zapraszać kolegów do swojego domu. Wprawdzie niekoniecznie wyrażali oni zachwyt nad ozdobą ściany nad jego łóżkiem, ale przynajmniej jej nie krytykowali. Ożenił się z dziewczyną podzielającą jego zauroczenie pomarańczowym jeleniem na ścianie. Makatkę zabrał do ich nowego, wspólnego mieszkania. Teraz wisiała nad małżeńskim łożem obok ślubnej fotografii. Nie trzeba było więcej o niej myśleć. Wrosła w krajobraz domu i jej obecność była tak oczywista jak codzienne poranne wstawanie, trzy posiłki i wieczorne kładzenie się spać.

Przypomniał o niej dopiero syn Jacka, kiedy był w pierwszej klasie liceum. Oczywiście przez piętnaście lat swojego życia nieraz widział malarskie arcydzieło w sypialni rodziców, ale dopiero wtedy, podczas wiosennych porządków powiedział ni stąd ni zowąd:

— Tato, ten kiczowaty obrazek można by wyrzucić. Jest wyblakły, przykurzony i w dodatku te kolory takie koszmarne. Nie mam pojęcia jak ty i mama możecie codziennie na to patrzeć.

Jacek poczerwieniał na twarzy, pięści mu się odruchowo zacisnęły, chociaż nie był z natury gwałtowny.

— To… to niemożliwe, żebyś ty… - zaczął mówić nerwowo, lekko jąkając się przy tym – ty myślał tak samo, jak ci wszyscy mądrale, co to mają niby wyrobiony gust i gardzą takimi jak ja! Ty się od nich nie różnisz! Ty… ty też mną gardzisz!

— Tato, uspokój się. – Syn próbował załagodzić nieoczekiwany wybuch. – Przecież to tylko obrazek…

— To nie jest TYLKO obrazek! – przerwał mu ojciec. – To jest całe moje życie! On był ze mną od samego urodzenia. Namalował go mój wujek. Ty go nie znasz, ale to był wspaniały człowiek. Ja nie pozwolę nikomu tego tknąć ani mówić o tym obraźliwie, bo dla mnie to jest prawdziwe dzieło sztuki, z którym te wszystkie nowoczesne bazgroły nie mogą się równać.

— No dobrze tato, nie będę już więcej wspominał o tym obrazku, skoro jest dla ciebie taki ważny. Nie wiedziałem, że tak bardzo ci na nim zależy.

— Mówisz teraz tak, bo chcesz mnie uspokoić, ale myślisz to samo, co powiedziałeś na początku. Ty nie jesteś taki jak ja. Ty mną pogardzasz. Nie wyprzesz się tego.

— Tato, naprawdę tobą nie pogardzam. Przecież można chyba mieć różne gusta.

— To nie tak. Wy, licealiści i ludzie po różnych szkołach, uważacie swoje gusta za lepsze, bardziej wyrobione, pokpiwacie sobie z nas, którym podoba się to, co proste i naturalne. A wujek, jak to malował, to wkładał w to całą duszę i… i dla mnie to jest właśnie wielka sztuka, nawet jakby tysiąc profesorów od malarstwa mówiło co innego.

— Może nie mówmy już o tym. – Syn postanowił w miarę polubownie zakończyć dyskusję, która zdawała się prowadzić na niebezpieczne manowce. – Roboty jeszcze mamy dużo. Szkoda czasu.

Jacek nic nie odpowiedział i rzeczywiście obaj zabrali się do dalszego robienia porządków. O makatce więcej nie wspomnieli, ale stosunki ojca z synem od tamtego dnia uległy ochłodzeniu. Stały się bardziej oficjalne, kurtuazyjne, pełne nienaturalnego w domowych warunkach dystansu.

Po wielu latach, gdy Jacek złożony ciężką chorobą leżał w szpitalu i zdawał sobie sprawę, że zbliża się już moment jego rozstania z tym światem, syn odwiedził go w któreś sobotnie popołudnie. Po przywitaniu wyjął z teczki złożone na cztery części czarne, prostokątne płótno.

— Przyniosłem ci twoją makatkę, tato – powiedział czule, wręczając ojcu prezent. – Jest naprawdę piękna. Nieważne, co mówią zawodowi artyści. Ja ją pokochałem, bo kocham ciebie, a ty kochasz ją. To w zupełności wystarczy.

Schorowany człowiek rozłożył drżącymi rękoma przyniesione płótno. Po jego obu policzkach popłynęły łzy. Nie miał dość sił, żeby trzymać makatkę odpowiednio wysoko i móc na nią patrzeć. Z pomocą syna ułożył ją na szpitalnej poduszce i przytulił do niej głowę. Szykujący się do godowego ryku pomarańczowy jeleń zdawał się do niego uśmiechać.