Marcin nie miał ochoty na tę wyprawę. Długo
tłumaczył, że po wczorajszej wichurze spacer
po lesie raczej nie będzie ani przyjemny, ani bezpieczny, ale „stary” (tak go w
myślach nazywał, chociaż oficjalnie zwracał się do niego zawsze per „panie
Franciszku”) uparł się. Z nieustępliwością powtarzał, że całym sobą czuje
potrzebę bycia dziś w tym lesie i nie obchodzą go żadne zagrożenia czy
wątpliwości opiekuna.
Nie widząc żadnej możliwości przełamania tego
oślego uporu, Marcin w końcu dał za wygraną. Założywszy sobie i starszemu panu
buty stosowne do wędrówki po terenie mokrym od ulewnego deszczu, jaki
poprzedniego dnia nawiedził okolicę, wyszedł ze swoim podopiecznym na spacer.
Obiektywnie rzecz biorąc, do lasu nie było daleko
— najwyżej pół kilometra polną drogą zaczynającą się tuż obok domu, w którym
mieszkał pan Franciszek — jednak dla człowieka, któremu dawno stuknął dziewiąty
krzyżyk (ba, na grzbiet powoli zaczął wchodzić dziesiąty!), była to wyprawa
porównywalna z przemierzaniem dżungli przez trapera. W dodatku dziś droga pełna
była kałuż rozlanych na całą jej szerokość, a gdzie indziej grząskiego błota.
Pokonanie tego naturalnego toru przeszkód zajęło wędrowcom ponad pół godziny.
Gdy wreszcie dotarli do lasu, nie dane im było
wejść w głąb zbyt daleko — po kilkudziesięciu krokach drogę zatarasowała im
długa na kilkanaście metrów sosna, złamana nisko przy ziemi. Po lewej stronie
rosły gęste krzaki głogu, po prawej leżało inne złamane drzewo, które upadło
prostopadle do sosny tak, że ich korony splotły się ze sobą, tworząc istną
barykadę z gałęzi. Nawet dla kogoś młodego i wysportowanego pokonanie tych
utrudnień stanowiłoby nie lada wyzwanie — dla tak wiekowego seniora i zaledwie
o dwadzieścia pięć lat młodszego opiekuna była to zapora absolutnie
nieprzekraczalna.
— Wiedziałem, że tak będzie! — odezwał się
zrzędliwie Marcin. — Mówiłem, że po wczorajszej nawałnicy pełno tu będzie połamanych
drzew! Pewnie nawet za miesiąc tego nie uprzątną!
— Nie szkodzi. I tak cieszę się, że tu
jesteśmy.
Pan Franciszek przysiadł na leżącej w poprzek
drogi sośnie.
— Wichura wichurą, a las pachnie tak samo… i ptaki
tak samo śpiewają, chociaż pewnie niejednemu wczorajsza zawierucha zniszczyła
gniazdo. A mimo to śpiewają! Równie radośnie jak wczoraj, przedwczoraj i przed przedwczoraj.
Można się od nich uczyć, jak z pogodnym czołem przetrwać każde
nieszczęście.
Staruszek z zachwytem wciągnął kilka haustów
świeżego powietrza przesyconego zapachem igliwia i wilgotnej ziemi. Jego
opiekun też przysiadł na zwalonym pniu sosny.
— Jak to
właściwie jest z tymi drzewami? — podjął rozmowę. — Jedne się łamią, a in-ne
stoją, chociaż na wszystkie tak samo dmuchało, a wcześniej wszystkie rosły na
tej samej ziemi, w tych samych warunkach.
— Z drzewami jak z ludźmi — uśmiechnął się pan
Franciszek. — Razem się chowają, te same nauki pobierają od tych samych
rodziców i nauczycieli, a przyjdzie na nich jednakowe nieszczęście i jeden od
razu szuka sznura i mocnej gałęzi, a drugi zaprze się i nie tylko poradzi sobie
z kłopotami, ale jeszcze mocniejszy ze wszystkiego wyjdzie i twardszy, niż był
wcześniej. Znałem kiedyś takiego…
— Ale skąd to się właściwie bierze? — Marcin
wszedł podopiecznemu w słowo, nie chcąc, by staruszek zaczął snuć wspomnienia,
które mogły trwać godzinami. — Choćby ta sosna. Dwa metry dalej rośnie druga.
Tak samo gruby pień, wysokość też zdaje się podobna. Ta leży, a tamta stoi. Jak
to wytłumaczyć?
— Może tylko pozornie są takie same? Może
jedna była bardziej przyschnięta, albo jakieś robaki ją toczyły? Bóg jeden
raczy wiedzieć, dlaczego ktoś jest mocniejszy, a ktoś słabszy. Tak po prostu jest i nie ma co gadać. A
czasami i tak bywa, że ktoś na oko słaby, wiotki, kruchy jak jakaś marna
osika, więcej wytrzyma od tego, co to niby silny jak dąb. W lesie też tak
jest. Wiotkie drzewa lepiej znoszą huragany niż te mocne i twarde, bo potrafią
się nagiąć, ustąpić trochę pod naporem, a potem znów się wyprostować. Tak, tak,
to duża sztuka umieć w odpowiednim momencie się ugiąć, nie iść w zaparte, ale
swój pion zachować. Od tych niby słabych drzew warto się tego uczyć.
— Co racja, to racja!
Marcin rozejrzał się dookoła. Po obu stronach
drogi między drzewami i krzewami rozciągał się zielony dywan.
— Choćby taka trawa — dodał — niska, niepozorna, a
największy huragan najwyżej trochę nią pokołysze, a krzywdy żadnej nie zrobi.
Wydaje się, że to ona jest ze wszystkich roślin najmocniejsza.
— To też tylko pozory — skwitował jego refleksję
pan Franciszek. — Wiatr trawie krzywdy nie zrobi, to prawda, ale niech no tylko
pojawi się ogień… w parę sekund obróci ją w popiół! A drzewa? Nawet jeśli je mocno
osmali, to przynajmniej kikuty zostaną. Widziałem kiedyś takie drzewo: z jednej
strony zwęglone od ognia, a z drugiej jeszcze się zieleniło. Ogień, to jest
ostateczna próba mocy. Ty nie miałeś okazji go zaznać, ale moje pokolenie
przeszło przez ogień i dlatego jest tak zahartowane. Co tam wichury, huragany!
Przetrwać płomienie, które wszystko pożerają, oto prawdziwy hart ducha! Trawie
go brakuje.
— Ale powiedział pan wcześniej, że to sztuka umieć
w porę się nagiąć…
— Rzeczywiście, tak powiedziałem, ale naginać się
zawsze, nawet przy najmniejszym podmuchu, to
nie roztropność, to czyste tchórzostwo! Nie staraj się być silny i
twardy jak dąb, bo prędzej czy później przyjdzie taki wicher, który cię złamie.
Nie bądź też wiotki jak trawa, bo prędko uschniesz i byle niedopałek z
papierosa cię zniszczy. Bądź jak osika, która wie, kiedy trzeba się nagiąć, a kiedy
nie ustą…
Staruszek urwał
w pół słowa. Twarz mu posiniała, usta zaczęły z trudem łapać oddech,
oczy niemal wyszły z orbit i nabiegły krwią. Marcin przeraził się nie na żarty.
— Panie Franciszku, co się z panem dzieje!? Wzywam
pogotowie!
Wyciągnął z kieszeni telefon, ale podopieczny
powstrzymał go gestem dłoni.
— Nie trzeba — wydyszał z wielkim trudem. —
To nic strasznego, to tylko śmierć, najpiękniejsza, jaką mogłem sobie wymarzyć.
Wśród drzew, wśród ptaków…
Miękko zsunął się z pnia sosny i upadł twarzą w
błoto.
Marcin chwycił go za przegub lewej ręki. Starał
się namacać puls, ale go nie wyczuł. Przez dłuższą chwilę stał zszokowany i
zupełnie bezradny. Pierwszy raz w swoim wcale niekrótkim życiu tak blisko
zetknął się ze śmiercią. Odprowadził już na cmentarz wielu członków swojej
rodziny i przyjaciół, ale jeszcze nikt nigdy nie skonał na jego oczach.
To nie był dla niego ktoś szczególnie bliski. Marcinowi
po prostu nudziło się na emeryturze,
więc postanowił popracować trochę społecznie i prawie rok temu miejscowy PCPR przydzielił go jako wolontariusza do asysty panu
Franciszkowi. Podopieczny nie wymagał profesjonalnej pielęgnacji, tylko
pomocy w niektórych czynnościach życiowych, a że Marcinowi (mimo też już podeszłego
wieku) zdrowie dopisywało, ani on, ani urzędnicy z opieki społecznej nie
widzieli przeszkód do podjęcia przez niego tego rodzaju pracy.
Przez dziesięć miesięcy zdążył się jednak zżyć ze
staruszkiem na tyle, że w tym momencie poczuł, jakby właśnie stracił kogoś
bardzo ważnego, kto po wyczerpaniu się rodzinnych zobowiązań nadawał sens jego
życiu. Mimo że ostatni raz w kościele był na chrzcinach swojej najmłodszej
latorośli, przeżegnał się nabożnie i zaczął odmawiać wszystkie zapamiętane z
dawnych czasów modlitwy…
Po wypowiedzeniu ostatniego „amen” zaczął się zastanawiać,
co ma teraz zrobić. Pan Franciszek nie należał do tęgich ani rosłych mężczyzn,
ale swoje pięćdziesiąt parę kilo jednak ważył. O zaniesieniu go do miasta na
rękach nie mogło być mowy. Ciągnąć zwłok po ziemi też nie zamierzał. To
uwłaczałoby godności zmarłego, a wysiłek i tak byłby zbyt wielki jak na jego siedemdziesiątkę
na karku.
Sięgnął po telefon, ale zawahał się. Do kogo
właściwie zadzwonić? Pogotowie? Oni zmarłymi się nie zajmują. Zakład
pogrzebowy? Tam nie ma terenowych pojazdów, które bez przeszkód pokonałyby tę
błotnistą drogę. Zresztą, żeby mogli cokolwiek zrobić z ciałem, po-trzebowaliby
najpierw lekarskiego stwierdzenia zgonu. Policja? Jeszcze zaczną go
przesłuchiwać… a może nawet postawią zarzut nieudzielenia pomocy? Na stare lata
brakowało mu tylko włóczenia się po sądach i udowadniania swojej niewinności!
— Do diabła! O czym ja myślę?! — oprzytomniał
nagle i w duchu skarcił sam siebie. Do czego był teraz podobny? Chyba do trawy,
którą lada iskra może zamienić w popiół.
Odblokował ekran i bez wahania wybrał 112.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz