Dzień jak nie co dzień
Każdy dzień zaczyna się od rozchylenia powiek. To dziwne uczucie. Jeszcze
przed sekundą przeżywało się niesamowite przygody, było w miejscach i wśród
ludzi, których, delikatnie mówiąc, wolałoby się nie oglądać albo może przeciwnie,
chciałoby się oglądać jak najdłużej i jak najczęściej, a tu pyk: pokrywki
zasłaniające oczy unoszą się w górę i widzi się szafę pod ścianą naprzeciw
łóżka, kawałek podłogi i słabe światło ulicznej latarni z trudem przebijające
się przez półprzeźroczyste rolety.
Rzut okiem na stojący na nocnej szafce zegarek. Jaskrawoniebieskie diody
układają się w piątą czterdzieści pięć. Właściwie nie ma po co wstawać o takiej
porze. Leżeć też nie ma co. Sen już nie wróci, skoro sam się skończył tak po
prostu, bez interwencji budzika czy jakiegoś zaokiennego hałasu. Od takiego
leżenia na jawie tylko kości zaczną w końcu boleć. Lepiej sturlać się z łóżka,
koniecznie prawą nogą, żeby nie zepsuć sobie humoru na cały dzień. Obok Zośka
cały czas smacznie pochrapuje. Nie będę jej budził. Zawsze kładzie się spać
dużo później ode mnie. Czasem zastanawiam się, czy nie ma w tym jakiejś gry z
jej strony. Wprawdzie zapytana o to wprost stanowczo zaprzeczyła, ale kto ją
tam wie? Podobno nieprzenikniona jest dusza kobiety. Dawniej sama się
dopraszała tego i owego. Ostatnio jakby trochę wystygła. Cóż zrobić? Lat nam
nie ubywa.
Mózg, zupełnie o to nieproszony, robi pośpieszną analizę tego, co jest
dziś do zrobienia. Po śniadaniu będzie trzeba wybrać się na zakupy. Jest
piątek. Lodówka na weekend powinna zostać zapełniona. Nie ma nic smutniejszego
niż pusta lodówka w niedzielne popołudnie. Co potem? Potem trzeba będzie usiąść
przy laptopie i zapłacić wszystkie rachunki. Wczoraj pojawiła się na koncie
świeża emerytura. Czas uregulować stałe płatności.
Ma się to szczęście, że jest za co płacić. Co by to było, gdyby nie miało
się prądu, gazu, telefonu albo dostępu do sieci. Jak ludzie kiedyś żyli bez
tego wszystkiego? Owszem, pamiętam doskonale czasy, kiedy nie było przynajmniej
połowy tych atrybutów współczesnej cywilizacji i nie tylko się wtedy żyło, ale
nawet całkiem sobie to życie chwaliło. Znam takich, którzy werbalnie tęsknią za
tamtymi czasami, narzekają na dzisiejszą młodzież, że wzrok permanentnie
utkwiony w smartfonach, że dogadać się z nimi trudno. Co z tego, jak sami co
rusz chwalą się nowo pobranymi „apkami”, które ułatwiają im to czy tamto. Ja
„apek” za wiele nie posiadam, ale bez tych, które mam, trudno mi się obejść,
chociaż staram się nosa w aparacie nie zatapiać. W każdym razie dobrze jest
mieć poczucie, że mimo sześciu pełnych krzyżyków na karku i siódmego, który
właśnie się na niego wdrapuje, nadąża się za postępem, nie jest się cyfrowo
wykluczonym, a takie wykluczenie to dziś gorsza kara niż ostracyzm w
starożytnej Grecji. Tam taki nieszczęśnik przynajmniej wiedział, co przeskrobał
albo kto go w coś wrobił. Mógł poza tym z dużym prawdopodobieństwem powodzenia
próbować urządzić się w innym mieście.
Dzisiejsi wykluczeni są oderwani
od razu od całego świata. Mogą nie ruszać się z miejsca, nikt ich nie
wygoni ani nie będzie ścigał, bo są, a
jakby w ogóle nie istnieli. Istnieje tylko ten, kto ma konto na fejsie, adres
mailowy i smartfon w kieszeni. Takie to proste i takie oczywiste. Wszelkie
dywagacje dawnych filozofów o istocie i istnieniu bledną wobec tej elementarnej
prawdy naszych czasów. Tyle że za ten ponowoczesny atrybut istnienia trzeba
regularnie, co miesiąc płacić i właśnie dziś przypada mi w udziale ta wątpliwa
przyjemność.
Jak już lodówka będzie pełna i rachunki popłacone, to w zasadzie zacznie
się trwający aż do wieczora punkt programu pod tytułem: „czas wolny”. Około
drugiej po południu Zośka zawoła na obiad, nieco po szóstej na kolację, a poza
tym można będzie robić, co tylko się zechce. Żadnych terminów, żadnych pilnych
spraw, pełna swoboda. Właśnie ta pełna swoboda często mnie przeraża. To tak
ładnie brzmi: „mogę robić, co chcę”, ale co właściwie chcę? Czy jest jakieś
miejsce na aktywność dla człowieka takiego jak ja, który całe życie sumiennie
wykonywał zadania zlecone przez rodziców, przez nauczycieli, przez kierowników
w pracy, przez żonę, a głównym przedmiotem jego troski było nie narazić się na
gniew z powodu zawiedzionych oczekiwań?
Pewnie będzie tak, jak we wszystkie poprzednie dni: pokręcę się trochę po
domu, pospaceruję dokoła osiedla, coś poczytam, dopóki mnie nie znudzi, włączę
telewizor i po kilku minutach wyłączę z obrzydzeniem. Chyba się za mocno
postarzałem, ale tak się dziwnie składa, że nie mogę strawić tych obecnych
programów w telewizji. Takie to jakieś bezmyślne, ogłupiające, zero treści,
zero podstaw do zastanowienia. Dawniej to były audycje! Jak rozrywka, to można
było pękać ze śmiechu, jak coś na serio, to wyciskało łzy z oczu, a w każdym
przypadku dawało mnóstwo materiału do przemyśleń. Człowiek czuł się wewnętrznie
bogatszy po wyłączeniu odbiornika. A teraz? Rzeczy o niczym, bezkształtna papka
dla bezmózgowców. Niedobrze się robi przy oglądaniu czegoś takiego.
Zośka na pewno będzie chciała, żeby jej w czymś pomóc. Te jej prośby to z
jednej strony istne utrapienie, bo zaskakują swoją nieoczywistością i zmuszają
do zupełnie nierutynowych zachowań, z drugiej — jak nudne i jałowe byłoby
życie, gdyby piękniejsza połówka mojej dwuczłonowej od przeszło czterdziestu
lat osoby niczego ode mnie nie chciała. W sumie więc jestem jej wdzięczny za te
oczekiwania niestandardowe i kłopotliwe na pierwszy rzut oka.
Wczoraj na przykład zażądała ode mnie tonem stanowczym i nieznoszącym
sprzeciwu, żebym autorytatywnie rozstrzygnął, którą spośród pięćdziesięciu
kilku swoich sukienek powinna założyć na spotkanie Klubu Aktywnych Emerytek, w
którym członkostwo poczytuje sobie za szczególny powód do dumy. Takie spotkania
odbywają się raz w miesiącu i są uważane za wielkie święto przez wszystkie
uczestniczące w nim wytworne damy. To oczywiście nie była pierwsza tego rodzaju
prośba w naszym czterdziestoparoletnim pożyciu, ale zawsze, ilekroć się
pojawia, przyprawia mnie o zawrót głowy. Żebym choć w najmniejszym stopniu znał
się na kanonach damskiej elegancji! Zośka uważa jednak, że jako jej mąż
powinienem mieć zdanie na temat tego, w czym jej najbardziej do twarzy. Ja, nie
chcąc zasłużyć sobie na przyganę ze strony ukochanej kobiety, zapewniam ją, że
idealnie pasuje ta, którą akurat trzyma przed sobą. Ona wtedy wyciąga z szafy
następną: „a może jednak ta byłaby lepsza?”, pyta, jakby w ogóle nie słyszała,
co mówiłem wcześniej. W końcu zakłada czwartą albo piątą z kolei, zupełnie nie
zwracając uwagi na to, co mówię. Po co w ogóle pytała?
A gdyby nie pytała? Czy wtedy czułbym się lepiej? Coś w środku mi
podpowiada, że nie. Może gdyby nigdy nie pytała, to bym tego nie zauważył, ale
jakby nagle przestała pytać, uznałbym, że coś jest nie w porządku. Zacząłbym
się martwić. Tak to już jest. Człowiekowi coś doskwiera, a jak to w pewnym
momencie znika, to zaczyna brakować. Nie wiem, czy wszyscy tak mają, ale ja na
pewno.
Dość tych rozmyślań. Czas podnieść te swoje osiemdziesiąt kilo z łóżka i
zacząć życie. Stawy trochę jakby zardzewiały przez te osiem godzin nieużywania.
Z trudem się zginają, ale ja się im nie poddam. Muszą się zgnać. Nie będą mi tu
jakieś kości psuć szczęśliwie zaczynającego się poranka. Co ja wygaduję? Jaki
znów szczęśliwy poranek? Tak samo szczęśliwy, jak i nieszczęśliwy. Zwyczajny,
szarobury po prostu. Czy w ogóle istnieje coś takiego jak szczęście? To jakaś
mrzonka poetów, filozofów i teologów. Rzeczywistość składa się wyłącznie ze
zdarzeń, mniej lub bardziej pomyślnych, ale na ogół bezbarwnych i niejednoznacznych.
Szczęściem tego na pewno nazwać nie można.
Uff, udało się, jestem w pozycji pionowej. Teraz czas poczłapać do
łazienki, potem ubrać się i nastawić wodę na herbatę. Zośka coś pomrukuje i
obraca się na drugi bok. Widocznie jej powieki też szykują się już do
rozchylenia. Tym bardziej trzeba się pośpieszyć. Jak wstanie, zajmie łazienkę
na pół godziny, albo na jeszcze dłużej. Zależy czy wpadnie na pomysł
podkoloryzowania sobie włosów. Najgorzej jak w czasie takiej upiększającej
procedury człowiekowi pilnie się zachce. Niejeden raz wystawałem tak w przedpokoju,
przebierając nogami i pokrzykując, żeby prędzej wyszła, a ona ze środka
odkrzykiwała, że teraz akurat nie może, bo farba jej ścieknie po plecach i
zabrudzi podłogę. Na szczęście nigdy nie miałem problemów ze zwieraczami. Gdyby
było inaczej… Strach pomyśleć.
Czy wolałbym, żeby nie malowała włosów? Eh, te durne dylematy. Siódmy
krzyżyk włazi człowiekowi na kark, a tu ciągle myślenie o kobiecej urodzie, jak
pół wieku temu. Co mi tam, czy Zośce wystają siwe włosy spod tych ufarbowanych
czy nie. Znam przecież na pamięć każdy zakamarek jej ciała. Wiem zresztą, że
nie robi tego dla mnie, tylko dla tych swoich koleżanek z KAE. One jedna przed
drugą starają się grać nastolatki, jakby wierzyły, że czas da się oszukać. Z
drugiej strony miło jest popatrzeć na żonkę świeżo ufarbowaną. Jakoś tak
przyjemniej siedzieć wtedy razem przy stole.
Zośka wstaje w momencie, kiedy napełniam czajnik wodą. Słyszę, jak
drepcze do łazienki. Jej kroki można rozpoznać nawet w tłumie, jaki bywa na
głównej ulicy miasta w godzinach szczytu. Drobne, trochę jakby przyśpieszone,
zawsze mocno słyszalne, obojętnie czy jest w kapciach, czy w pantoflach na
wysokim obcasie. Ciekawe, czy potrafiłaby skradać się bezszelestnie na palcach,
gdyby musiała? Na szczęście nie musi.
Dziś nie farbuje włosów, więc pobyt w łazience trwa w miarę krótko. Po
zaledwie kilku minutach zagląda do kuchni ubrana w popielatą spódnicę i beżowy
sweterek, który całe wieki temu zrobiła sobie sama na drutach. Nie lubię jej w
tym stroju. Wygląda w nim jak taka szara mysz, co dopiero uciekła spod miotły.
Ale do chodzenia po domu podobno idealny. Pewnie, dla kogo tu się stroić? Dla
chłopa, z którym przeżyło się przeszło czterdziechę i nie ma obawy, że poleci
za inną, bo bliżej mu do zabiegów sanatoryjnych niż do amorów? Sam w domu noszę
byle jakie spodnie i sweter założony bezpośrednio na podkoszulek, więc
pretensji mieć nie mogę. Czasem tylko coś w środku zaboli, że koleżanki z klubu
ważniejsze od męża. Trudno.
Po powrocie z zakupów i zapłaceniu rachunków ni stąd ni zowąd dzwoni
nagle telefon. Na wyświetlaczu Witek. Trzeba to chyba białą kredą w czarnym
kominie zapisać, że sam z siebie się odezwał. Ani to Boże Narodzenie, ani
Wielkanoc. Czyżby nagle zabrakło mu forsy albo dopadł go jakiś kataklizm?
Innego powodu takiego ożywienia synowskich uczuć w okresie pozaświątecznym
nie potrafię sobie wyobrazić. Po szkole znalazł intratną robotę gdzieś w Reichu
i siedzi tam do tej pory. Początkowo dzwonił dość często, parę razy do roku
nawet przyjeżdżał, ale od kiedy związał się z jakąś tamtejszą lafiryndą, z
którą nawet ślubu nie wziął, zaczął odzywać się coraz rzadziej. Od paru lat
składa już tylko życzenia świąteczne, co podobno i tak dobrze o nim świadczy. Jak
to przez lata zminimalizowały się oczekiwania względem potomstwa! Dawniej
dziecko musiało trwać przy rodzicach aż do ich śmierci. Nawet założenie własnej
rodziny nie zwalniało go z tego obowiązku. Przynajmniej ja tak miałem, i Zośka
też. A teraz? Dobrze, że dwa razy do roku się odezwie. Co za czasy! Co za
obyczaje!
Przeciągam palcem zieloną słuchawkę do rogu ekranu.
— Cześć, tato — mówi nieco gardłowym głosem, jakby odzwyczaił się od
ojczystego języka. — Co u ciebie słychać? Jak zdrowie?
Zbyłem te rutynowe grzeczności zdawkowym „dziękuję, wszystko w porządku.
A co u ciebie?”
— No właśnie, dzwonię, bo chciałbym zapytać, czy nie mielibyście z
mamą ochoty wybrać się w drugiej połowie listopada na dwutygodniową wycieczkę
do Australii. Bo widzisz, wygrałem w konkursie radiowym taki voucher dla dwóch
osób, tylko sami nie możemy pojechać, bo Helga akurat w tym czasie będzie
rodzić. Wszystko jest w pełni opłacone. Jedynie na lotnisko do Frankfurtu
trzeba by przyjechać na własny koszt, ale my wam to sfinansujemy i powrót do
Polski tak samo. Nie musisz się martwić.
Jak tylko zorientowaliśmy się z Helgą, że sami nie będziemy mogli się wybrać, w
pierwszej kolejności pomyślałem o was. To by nawet nieźle pasowało. Wy, o ile
pamiętam, w listopadzie obchodzicie rocznicę ślubu. Zgadza się? No więc jak,
tato, wchodzisz w to?
Mógł całą tę tyradę wygłosić jednym tchem, bo mnie po pierwszych słowach
kompletnie zatkało. Nie dość, że propozycja jak z kosmosu, to jeszcze
przemycona między wierszami wiadomość, że zostaniemy z Zośką dziadkami.
Nareszcie, chciałoby się powiedzieć. Ale czy ten chłystek w ogóle
poinformowałby o tym, gdyby poród nie kolidował mu z wycieczką do
Australii? Przecież musiał o tym wiedzieć, kiedy składał życzenia wielkanocne.
Nawet się wtedy nie zająknął.
— Wiesz co — powiedziałem do słuchawki, kiedy wreszcie udało mi się
odzyskać głos — to niełatwo tak od razu się zdecydować. Będę musiał porozmawiać
z mamą, no i nie wiem, czy w naszym wieku damy radę. To przecież drugi koniec
świata.
— No co ty, tato! Tutaj ludzie starsi od was podróżują po wszystkich
kontynentach. Właściwie to głównie oni. Mają najwięcej czasu. Ale rozumiem cię.
Trzeba to obgadać. Zadzwonię pod wieczór, pa.
Połączenie zostało przerwane. Nie zdążyłem nic dodać ani objechać go za
to, że do tej pory krył się z nowiną o spodziewanym potomstwie.
Zośka właśnie weszła do kuchni i zaczęła kroić warzywa na dzisiejszy
obiad. Rytmiczny stukot noża o deskę rozlega się w całym mieszkaniu. To czas
święty. Przygotowania głównego posiłku dnia pod żadnym pozorem nie wolno
przerywać. Odkąd po ślubie zamieszkaliśmy na swoim, nigdy nie prosiła mnie,
żebym jej przy tej czynności towarzyszył. Nawet kiedy Witek był malutki,
zabierała kosz od wózka do kuchni i sama wszystko przygotowywała. W różnych
sprawach prosi, a nawet domaga się pomocy, ale przy gotowaniu obiadu nigdy.
Teraz jednak świerzbi mnie, żeby przekroczyć progi tej kulinarnej
świątyni i opowiedzieć Zośce o wszystkim, co usłyszałem od Witka. Trochę
się boję, walczę ze sobą, przełamuję się, naciskam klamkę.
— Wynocha stąd! — słyszę od
progu. — Jeszcze mi tu kudłów do garnka nastrącasz. — Zośka w białym czepku
kucharskim i szaroniebieskim fartuchu przepędza mnie, niby natrętnego owada,
wymachując przy tym wielkim nożem kuchennym.
Normalnie natychmiast bym się wycofał. Teraz jednak świadomość, że mam do
przekazania dwie niecodzienne nowiny dodaje mi odwagi.
— Witek dzwonił — mówię, przekrzykując jej żądania, żebym
natychmiast udał się dotrzymać towarzystwa rogatym osobnikom uzbrojonym w widły
zamieszkującym podobno głębokie czeluści gdzieś w okolicach środka ziemi. — Na
jesieni zostaniemy dziadkami. — Uznałem, że ta tylko mimochodem przemycona
nowina bardziej zaintryguje Zośkę niż perspektywa podróży na antypody.
— Najwyższy czas — kwituje krótko — a teraz mi nie przeszkadzaj!
Jeszcze się przez ciebie skaleczę i nie będzie miał kto dokończyć gotowania!
— Ale to nie wszystko. — Postanowiłem tym razem nie dać się tak
łatwo spławić. — Powiedział jeszcze coś bardzo ważnego, o czym pilnie chciałbym
z tobą pomówić.
Tym razem Zośka wykazuje zainteresowanie.
— O co chodzi? — pyta, odkładając nóż.
Wyłuszczam sprawę wycieczki do Australii, w której udział uniemożliwi
Witkowi planowany poród jego życiowej partnerki.
— Z głupim się widziałeś!? — moja żona we właściwy sobie sposób daje
do zrozumienia, że nie jest zainteresowana propozycją. — Zdajesz sobie sprawę,
ile rzeczy trzeba by nakupić przed taką wyprawą!? Skąd weźmiesz na to
pieniądze!? Wyjazd do Frankfurtu nam sfinansuje! Dobre sobie! A gdzie nowe
ubrania, nowe buty, nowe walizki!? Przed wyjazdem musiałabym sobie załatwić
wizytę u fryzjera, i to nie zwykłe podkręcenie włosów, tylko porządną ondulację.
Poza tym straciłabym listopadowe spotkanie w klubie. Od początku, jak tylko się
zapisałam, nie opuściłam ani jednego. Wszystkie koleżanki od razu zaczęłyby
pytać, co się ze mną dzieje. Nie, zdecydowanie się nie zgadzam.
— Jedna nieobecność po trzech latach działalności chyba by ci nie
zaszkodziła — zauważam nieśmiało.
— Nie o to chodzi, czy by zaszkodziła. Nie mam zamiaru odpowiadać na
setki pytań, co, jak, skąd taki pomysł, co widziałam. Rzuciłyby się na mnie jak
tygrysice, żądałyby pokazania zdjęć. Na co mi to wszystko. Tobie się wydaje, że
to nic takiego, bo siedzisz w domu jak ten kołek, z ludźmi się mało co
spotykasz, to chciałbyś przewieźć tyłek choćby i na koniec świata. Ale jak się
jest w jakiejś grupie, to nie można się wyróżniać. Żadna z dziewczyn z klubu
nie była nigdy nie tylko w Australii, ale nawet gdzieś dalej w Europie. Może
któraś w Czechach albo w Niemczech blisko granicy. Jak ja bym wtedy wyglądała
między nimi po takiej dalekiej wycieczce? Nie ma o czym gadać. Nie przeszkadzaj
mi, bo zupy nie ugotuję na czas.
Wychodzę. W głowie zaczynam układać sobie argumenty podważające to, co
powiedziała Zośka. Mam wielką ochotę na tę wycieczkę. Przyznaję, sam zostałem
zaskoczony taką propozycją, ale im więcej czasu mija od rozmowy z Witkiem, tym
bardziej nabieram przekonania, że właśnie czegoś równie szalonego brakowało mi
do tej pory w życiu. Chciałbym mieć przynajmniej jedną taką kolorową wstawkę w tej
ciągnącej się przez sześć dekad szarzyźnie codziennych obowiązków nigdy nie
spełnianych dość adekwatnie do wymagań, jakie mi stawiano.
Przy obiedzie podejmuję temat jeszcze raz.
— Tobie się chyba w głowie poprzewracało! — komentuje te próby moja
piękniejsza połówka. — Już ci mówiłam, ja bez nowych ciuchów nigdzie się nie
ruszę! Nawet na wczasy agro w Koziej Wólce! Jak świat ci się zachciało
zwiedzać, to włącz sobie Discovery! Oblecisz całą kulę ziemską w ciągu godziny!
Nie gadaj więcej o tym, bo krew mnie zalewa, jak słucham takich głupot!
Cóż było robić? Po odłożeniu na ociekacz ostatniego widelca biorę do ręki
telefon i wybieram numer Witka.
— Nic z tego, synku — zaczynam bez zbędnych wstępów — mama
zdecydowanie nie jest zainteresowana. Próbowałem ją przekonywać, ale żadne
argumenty do niej nie dotarły. Może ktoś z twoich znajomych wybierze się na tę
wycieczkę.
— Trudno, tato. Trochę mi przykro. Myślałem, że sprawię wam
przyjemność. Ale skoro uważasz, że całe życie musisz być posłuszny mamie, to
nic na to nie poradzę.
Rozłączam się bez jakichkolwiek kurtuazyjnych pożegnań. Ze złością rzucam
telefon na stół. Zaciskam zęby i pięści.
— Zośka! — wołam do żony, która zajęła się przeglądaniem jakiegoś
ilustrowanego czasopisma. — W poniedziałek idę do urzędu wyrobić sobie
paszport. Jak nadal nie będziesz miała ochoty jechać ze mną, to poszukam sobie
innego towarzystwa. Do listopada jeszcze trochę czasu.
Jej oczy niemal cale wychodzą z orbit. Usta otwiera szeroko, jakby nie
mogła złapać oddechu. Jest tak zaskoczona, że nie potrafi wykrztusić z siebie
słowa. Robi mi się jej żal. Ale zdania nie zmienię. Teraz albo nigdy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz