Pan Marek stoi na
przystanku tramwajowym i nerwowo spogląda na zegarek. Za pół godziny powinien
być w siedzibie Stowarzyszenia. Tymczasem tramwaj, który według rozkładu miał
przyjechać pięć minut temu, ciągle jest niewidoczny nawet daleko na horyzoncie.
Jeśli nie dotrze na czas, prawie setka ludzi czekających na niego poczuje się
rozczarowana. Niektórzy może wyjdą, stwierdziwszy, że jak wszystko zacznie się
z opóźnieniem to oni nie zdążą zrealizować następnego punktu swojego
porządku dnia.
Czy coś stracą? Trudno
powiedzieć. Nic za udział w tym spotkaniu nie zapłacili. Jego treść jest być
może ciekawa, ale w rankingu interesujących zdarzeń oferowanych ludzkości przez
współczesny świat nie zajmuje z pewnością miejsca nawet w pierwszej dziesiątce.
Może w pierwszej setce?
Czy pan Marek coś straci,
spóźniając się? Raczej niewiele. Za poprowadzenie tego wydarzenia nie
przysługuje mu żadne honorarium, więc nikt nie będzie mógł mu go pomniejszyć
ani odebrać.
W ogóle finansowo całe
przedsięwzięcie jest wyjątkowo oszczędne. Stowarzyszenie bezpłatnie udostępniło
salę, która i tak całymi miesiącami stoi pusta. Prelegent, który ma opowiadać o
wpływie zdrowego odżywiania na sprawność mózgu u ludzi w wieku, który znakomita
większość audytorium już osiągnęła albo się do niego zbliża, zgodził się
wystąpić pro bono. Właściwie jedynym kosztem jest zakup ciastek, herbaty i
kawy, którymi uczestnicy mają być częstowani w czasie przerwy. Być może
wizerunek pana Marka ucierpi nieco w oczach prelegenta i słuchaczy, jeśli
będą musieli na niego czekać. Tylko czy to taka wielka ujma? Z prelegentem
prawdopodobnie drugi raz się nie spotka, a audytorium nie ma wyjścia. Jeśli
obrazi się na prowadzącego klub, nikt inny go nie zastąpi. Stowarzyszenie długo
szukało „jelenia”, który za darmo zgodziłby się realizować ten projekt, a po
pięciu latach prawdopodobieństwo znalezienia następcy jest jeszcze mniejsze.
Mimo to pan Marek
niecierpliwi się z powodu wciąż nienadjeżdżającego tramwaju i ogarnia go
złość. Nie lubi się spóźniać. W ogóle nie lubi zawodzić nikogo i w żadnej
sprawie. Jest przekonany, że taką ma naturę. W rzeczywistości dawno temu, w
czasach, do których jego pamięć nie sięga, przekonano go skutecznie, że wszyscy
ludzie na świecie są od niego ważniejsi i jego powinnością jest drobiazgowo
spełniać ich oczekiwania.
Tramwaj w końcu
nadjeżdża. Jest zatłoczony i kolejni pasażerowie z wielkim trudem wciskają się
do środka. Pan Marek stoi ściśnięty jak sardynka na środkowym pomoście, martwiąc
każdym zatrzymaniem na skrzyżowaniu, każdym przedłużającym się postojem na
przystankach. Wie już, że nie zdąży na czas. Będzie musiał przepraszać
zebranych za spóźnienie. Taki wstyd! Czy jego perfekcyjna dusza w ogóle to
przeżyje?
Odległość między
przystankiem, na którym wysiadł, a siedzibą Stowarzyszenia pokonuje biegiem.
Zziajany wpada na salę konferencyjną. Przeciera oczy ze zdumienia. Prelegent
jeszcze nie dotarł. Porusza się własnym samochodem, a korki na ulicach są
większe niż na torach tramwajowych. Z przewidywanej setki słuchaczy obecnych
jest nie więcej niż dwadzieścia osób. Prawie nikt nie siedzi na krześle w
oczekiwaniu na mający się zacząć wykład. Ludzie stoją w małych grupkach głównie
wokół stołu z kawą, herbatą i ciastkami przeznaczonymi na przerwę. Dzbanki i
taca są już prawie puste, chociaż nic się jeszcze nie zaczęło. Ten brak
zaciekawienia tematyką proponowanych spotkań zawsze irytował pana Marka. Najeść
się, napić i czym prędzej zmykać do domu. Oto cała filozofia tych przyziemnych,
pozbawionych refleksyjności ludzi. „Dlaczego ja się dla nich tak trudzę?”,
zastanawia się po raz nie wiadomo który od czasu, kiedy objął funkcję
koordynatora projektu.
Prelegent w końcu się
zjawia. Z uśmiechem przeprasza za spóźnienie. Nie widać po nim, żeby czuł się z
tego powodu zażenowany. Ot, wypadek przy pracy. Zdarza się, nic wielkiego. Mówi
krócej niż było w planie, bo czas nagli, a on ma na dziś przewidziane jeszcze
jedne zajęcia. Tam nie może się spóźnić. To nie będzie wykład pro bono. Kto
płaci, ten ma prawo wymagać. Na zakończenie prosi słuchaczy o pytania. Cisza.
Na jego twarzy maluje się wyraz ulgi, którego nawet nie stara się ukryć.
Towarzystwo powoli
rozchodzi się, zostawiając garść okruchów na stoliku kawowym i mnóstwo pustych
plastikowych kubków, dużo więcej niż było uczestników spotkania. Panu Markowi
robi się strasznie przykro, i to wcale nie dlatego, że teraz na nim ciąży
obowiązek posprzątania tego całego bałaganu. Ma ochotę rzucić to wszystko,
skończyć raz na zawsze z tak zwaną działalnością społeczną i zająć się
wyłącznie pilnowaniem własnego zdrowia, tak jak wszyscy ci, którzy przed chwilą
opuścili salę. Wie, że tego nie zrobi, chociaż zdaje sobie sprawę, że przeżyje
jeszcze niejedno rozczarowanie podobne do dzisiejszego. Dokąd pójdzie, jeśli
nie tutaj? Komu będzie potrzebny, jeśli nie tym ludziom wykazującym tak mizerne
zainteresowanie wszystkimi jego staraniami? Bez nich straciłby zupełnie
motywację do codziennego wstawania, mycia zębów, golenia się i zakładania
czystej koszuli. Jest przecież najmniej znaczącym człowiekiem na ziemi, a tych
dwadzieścia parę osób, które pofatygowały się dziś, żeby zjeść zakupione przez
niego ciastka i napić się przygotowanej na jego prośbę kawy i herbaty nadaje
sens całemu jego życiu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz