czwartek, 17 listopada 2016

 

Stówa


Wysoki, przenikliwy dźwięk domofonu wyrwał Grześka ze snu o wpół do ósmej rano i od razu wprawił w zły nastrój. Zaspany zwlókł się z łóżka i wolnym, człapiącym krokiem podszedł do drzwi. Poprzedniego wieczoru wypił trochę za dużo, więc teraz zaczął męczyć go kac. Tym bardziej na usta cisnęły mu się siarczyste przekleństwa pod adresem nieoczekiwanego gościa.
- Kto tam?! – burknął opryskliwym tonem do słuchawki. Po drugiej stronie usłyszał zdyszany głos Marka, swojego najlepszego kumpla.
Marek mówił szybko, co chwilę łapiąc powietrze. W jego głosie słychać było mieszaninę strachu i podniecenia.
- Stary, sorry, że tak wcześnie zawracam ci głowę, ale mam poważne kłopoty. Wpuść mnie. Pogadamy na górze.
 Każdego innego Grzesiek przepędziłby na cztery wiatry, ale Marek zajmował w jego życiu szczególne miejsce. Znali się jeszcze od czasów szkolnych, a przez kilka ostatnich lat wszystkie wolne od pracy chwile spędzali w jedynej w ich miasteczku knajpie o wdzięcznej nazwie „Basieńka”. To właśnie w jego towarzystwie pił wczoraj do późnych godzin i teraz boleśnie odczuwał skutki tej libacji. Jeśli stary druh, z którym z niejednego pieca się chleb jadło wpadł w tarapaty, to trzeba przynajmniej go wysłuchać. Na pewno nie zamknie mu drzwi przed nosem.
- Wejdź – powiedział nieco ochryple i przycisnął guzik zwalniający blokadę zamka przy bramie wejściowej.
Zaraz też wyciągnął z barku butelkę „Krakusa” i dwa kieliszki, żeby należycie ugościć przyjaciela. Marek jednak odmówił.
- Śpieszę się, mam mało czasu – powiedział, gdy gospodarz próbował zaprosić go do stołu. – Posłuchaj, cholernie pilnie potrzebuję stu złotych. Oddam najpóźniej za tydzień, na bank, jak Boga kocham! Wiesz, że pracuję teraz na budowie u Walczaka. Powiem mu, żeby dał mi zaliczkę i od razu biegnę do ciebie. Daję słowo. Znasz mnie przecież.
- Co cię tak przycisnęło, jeśli wolno spytać? – Grzesiek nie miał ochoty rozstawać się nawet na krótko z tak pokaźną kwotą, dlatego starał się wybadać, na co jego kompan od kielicha potrzebuje tak pilnie tylu pieniędzy.
- Eh, dużo by gadać. Opowiem ci kiedyś w „Basieńce”, jak już wszystko się dobrze skończy. Stary, mi naprawdę teraz cholernie się śpieszy. Proszę cię, daj mi tę stówę, jak chcesz, a jak nie, to cześć i nie ma sprawy, ale myślę, że nie zostawisz kumpla w potrzebie. To jak będzie?
- Dlaczego nie pójdziesz od razu do Walczaka po zaliczkę? – Grzesiek próbował jeszcze negocjować.
- Teraz by mi nie dał. Za krótko u niego pracuję. Ale po całym tygodniu będzie można już o coś poprosić. Tyle, że ja nie mogę czekać do następnego tygodnia. Muszę mieć tę kasę dziś, natychmiast! Rozumiesz?!
Sprawa wyglądała na wyjątkowo poważną. Przez cały okres ich liczącej już ponad dziesięć lat znajomości Marek nigdy nie pożyczał od Grześka pieniędzy. W drugą stronę zresztą też nie. Razem pili, razem podrywali miejscowe dziewczyny, ale w sprawach finansowych zachowywali absolutną odrębność. Obaj zdawali sobie sprawę, że nic tak nie niszczy przyjaźni, jak wzajemne długi. Toteż fakt, że Marek zdecydował się naruszyć tę świętą zasadę, wskazywał na okoliczności rzeczywiście niezwykłe. Dlatego, chociaż żal mu było pozbywać się takiej gotówki, postanowił wspomóc przyjaciela w potrzebie.
- Tylko pamiętaj, - powiedział surowym tonem, wręczając koledze zielonkawy banknot z wizerunkiem zwycięzcy spod Grunwaldu – za tydzień chcę tę forsę widzieć z powrotem. Inaczej marny będzie twój los..
- Spokojna głowa – odpowiedział zadowolony z osiągnięcia swojego celu Marek – Walczak to solidny facet. Nie żeruje na pracownikach, jak inni. On też rozumie ludzi. Na pewno w przyszłym tygodniu da mi zaliczkę, jak go poproszę. Teraz lecę, bo naprawdę nie mam już czasu. Cześć.
Odebrał banknot i czym prędzej zbiegł z łoskotem po schodach.
Grzesiek rozbudził się na dobre. Nalał sobie wódki przygotowanej dla Marka i wychylił do dna. Trudno, kumpel nie chciał się poczęstować, to trzeba samemu wybić sobie tego klina. Próbował zgadnąć, na co Markowi tak pilnie potrzebne było sto złotych. W co się ten chłopak wpakował? Jeszcze wczoraj wieczorem, gdy razem siedzieli w „Basieńce”, o niczym nie wspominał. Żadne sensowne wytłumaczenie nie przychodziło mu jednak do głowy. W końcu zrezygnował z tego jałowego intelektualnego wysiłku i ponownie położył się na łóżku.
Jemu dziś nie śpieszyło się nigdzie. Nie miał obecnie żadnej pracy. Obaj z Markiem pracowali przeważnie „na zmianę”. Nie należeli do ludzi pracowitych. Zajęcia szukali zazwyczaj dopiero wtedy, gdy kieszenie zaczynały świecić pustkami. Zazwyczaj podłapywali jakieś fuchy na czarno, żeby zbytnio nie brudzić sobie rąk dokumentami, no i nie płacić podatków. Grzesiek właśnie kilka dni temu skończył taką fuchę, odebrał zapłatę, więc chwilowo był przy forsie. Markowi z kolei kasa się kończyła, więc od przedwczoraj on zaczął pracować.
Jak tylko zaczęło się ściemniać Grzesiek udał się swoim zwyczajem do „Basieńki”. Spodziewał się spotkać tam Marka. O tej porze powinien już zejść z roboty i wpaść „na jednego”. Tym razem jednak kompan w restauracji się nie pojawił. Grzesiek czekał aż do zamknięcia lokalu, dzwonił kilkakrotnie, za każdym razem słysząc po drugiej stronie bezbarwny głos komputera informujący, że „abonent jest czasowo niedostępny”. Około dziewiątej zdecydował się odwiedzić kolegę w jego mieszkaniu. Gdy po kilkunastu próbach użycia domofonu nie doczekał się odpowiedzi, zaniepokoił się na dobre. Zaczęły budzić się w nim podejrzenia, że ten niby wypróbowany druh, z którym znali się jak łyse konie, jednak wystawił go do wiatru. Pożyczył kasę i zniknął z nią gdzieś bez śladu. Wzbierała w nim złość na Marka i na samego siebie, że tak łatwo dał się wyprowadzić w pole.
Nazajutrz udał się na skraj miasta, gdzie miejscowy potentat branży odzieżowej budował nowy dom w prezencie ślubnym dla swojej najstarszej latorośli.
- Marek? – odpowiedział zagadnięty właściciel zabudowywanej posesji. – Owszem, pracował tu, ale tylko dwa dni. Wczoraj już się nie zjawił. Zdziwiło mnie to, bo wydawało się, że zależy mu na tej robocie. A co, do „Basieńki” też nie przyszedł? Ty chyba powinieneś najlepiej wiedzieć, co on porabia. Trzymacie się przecież razem od niepamiętnych czasów.
- Właśnie w tym rzecz, że nie wiem. – W głosie Grześka można było wyczuć wzbierający gniew. – Od wczoraj przepadł jak kamień w wodę. Martwię się o niego.
- Eh, da sobie radę. Dziecko nie jest. Może pojechał na wieś do swoich rodziców, zapił tam i zapomniał wrócić. Jak wytrzeźwieje to się znajdzie, ale u mnie już sobie nie popracuje. Ja wszystko rozumiem, ale takiego bumelanctwa nie będę tolerował.
Grzesiek burknął pod nosem: „Do widzenia” i odszedł z narastającym uczuciem wściekłości. Ostatnie słowa Walczaka pozbawiły go nadziei na szybkie odzyskanie pożyczonych stu złotych. Ponadto nie był wcale pewien, czy wersja wydarzeń zasugerowana przez niedawnego pracodawcę jego kolegi była prawdziwa. Marek zerwał kontakty ze swoimi rodzicami jako osiemnastolatek, gdy usunięto go z ogólniaka za zbyt dużą liczbę nieusprawiedliwionych nieobecności. Podobno ojciec zrobił mu z tego powodu straszną awanturę. W całej wsi było ich słychać. Następnego dnia Marek spakował swoje manatki, przyjechał do miasta, wynajął kawalerkę na poddaszu w starej kamienicy bez wygód, byle jak najtaniej i więcej się w rodzinnych stronach nie pokazał. Od tamtego też czasu zaczęła się jego przyjaźń z Grześkiem, bo właśnie u niego przenocował kilka pierwszych dni, zanim znalazł sobie odpowiednie lokum.
Trudno było sobie wyobrazić, że akurat teraz zatęsknił za swoimi rodzicami i postanowił pozostać u nich przez dwa dni, ryzykując utratę ledwie co znalezionej pracy. Bardziej prawdopodobne wydawało się, że uciekł gdzieś z pożyczonymi pieniędzmi. Tylko po jaką cholerę to zrobił? Na ile wystarczy mu ta stówa. Co dalej zamierza robić. Przecież po takim numerze nie ma co się tu w ogóle pokazywać. Już on, Grzesiek, zadba, żeby mu odpowiednio umilić życie.
Po powrocie do domu, nie mógł sobie znaleźć miejsca. Chodził po pokoju tam i z powrotem, cały czas rozmyślając o tym, co właściwie mogło się zdarzyć i przeklinając w duchu nielojalność kolegi oraz własną łatwowierność.
Niespodziewany dzwonek domofonu przywrócił go nagle do rzeczywistości. „Może to Marek?” – pomyślał i poszedł czym prędzej otworzyć. Głos po drugiej stronie słuchawki nie był jednak głosem jego długoletniego przyjaciela.
- Policja – usłyszał w odpowiedzi na swoje zapytanie: - Chcielibyśmy zadać panu kilka pytań.
„Czego, u licha może chcieć ode mnie policja? – przemknęło mu przez głowę – Przecież niczego nie ukradłem, z nikim się nie pobiłem, nie mam samochodu, żeby naruszyć jakiś przepis drogowy. O co może im chodzić. Jednak zdawał sobie sprawę, że z władzą lepiej nie zadzierać, więc posłusznie otworzył.
Funkcjonariusze najpierw wypytywali szczegółowo o Marka – kiedy ostatni raz go widział, o czym rozmawiali itp. Dopiero na końcu, gdy zorientowali się, że przesłuchiwany wie niewiele na interesujący ich temat, sami wyjaśnili, co ich tu sprowadziło. To, co Grzesiek usłyszał, dosłownie ścięło go z nóg. Kilka godzin temu, przy drodze wojewódzkiej nr 372, około stu kilometrów od miasta znaleziono zwłoki Marka obok rozbitego motocykla. We krwi miał prawie jeden promil alkoholu. Wczoraj przed północą właściciel tego motocykla, mieszkaniec jednej z miejscowości w sąsiednim powiecie zgłosił jego kradzież.
Nie ulegało wątpliwości, że nagła śmierć Marka miała ścisły związek z pożyczonymi dzień wcześniej pieniędzmi. Pewnie wplątał się w jakąś aferę, ktoś żądał od niego kasy. Może stówa nie wystarczyła? Na więcej nie miał co liczyć, więc postanowił uciec. Tak, czy inaczej, wszystko wskazywało na to, że, nawet gdyby nie zginął w wypadku, prawdopodobieństwo odzyskania przez Grześka swoich pieniędzy było nader mizerne. Teraz zaś zmalało do zera. Poczuł się oszukany przez przyjaciela i postanowił, że nigdy mu tego nie wybaczy.
Na pogrzebie się nie pojawił. Nie chciał żegnać się z kimś, kto go tak niegodziwie potraktował. Od tego czasu stał się markotny i mało rozmowny. Przestał odwiedzać „Basieńkę”, zbyt wiele złych wspomnień przywoływało teraz to miejsce. Wódkę kupował tylko w najbliższym sklepie, przynosił do domu i pił do lustra. Zawsze przy tym przeklinając wiarołomnego kumpla. Nikt mu w tym nie przeszkadzał. Od śmierci matki mieszkał sam. Ojciec zmarł na zawał, gdy był jeszcze w podstawówce. Własnej rodziny nie założył i nie miał takiego zamiaru. Zdawał sobie sprawę, że żona, jaka by nie była, nie pozwoli na codzienne wizyty w knajpie, będzie nalegała na podjęcie stałej pracy i przynoszenie pieniędzy do domu, a taka stabilizacja zdecydowanie nie leżała w jego naturze. Marek podzielał w pełni jego poglądy na życie i to ich przez wiele lat łączyło aż do momentu zaciągnięcia tej feralnej pożyczki.
Policja po kilku tygodniach umorzyła śledztwo w sprawie kradzieży motocykla i śmierci Marka. Nie znaleziono żadnych dowodów czyjejkolwiek współwiny w tych zdarzeniach, a wobec śmierci ich jedynego sprawcy dalsze postępowanie nie miało racji bytu. Tajemnicę tego, co naprawdę zdarzyło się między wizytą u Grześka, a wypadkiem na drodze nr 372, Marek zabrał ze sobą do grobu. Mieszkańcy miasteczka przez pewien czas żywo o tym dyskutowali, w miarę upływu czasu cała sprawa zacierała się jednak stopniowo w ich pamięci wypierana przez codzienne troski. Tylko jeden Grzesiek ciągle nie mógł przeboleć bezpowrotnie utraconych stu złotych.
Pewnego popołudnia, gdy dopiero co wrócił z kolejnej dorywczej pracy i siedział w pustym mieszkaniu nad butelką „Extra Żytniej”, przy jego drzwiach zadźwięczał domofon. Zdziwił się bardzo. Z nikim się przecież nie umawiał, nie miał znajomych, którzy mogliby chcieć złożyć mu wizytę. Owszem, bywały czasy, kiedy zapraszał do siebie jedną czy drugą poznaną na mieście dziewczynę, bo choć żenić się nie zamierzał, to w roli wstrzemięźliwego celibatariusza też sobie siebie nie wyobrażał, ale nie teraz, nie po śmierci Marka. Od tamtego zdarzenia zamknął się w sobie i chyba ostatnimi osobami, które do niego dzwoniły byli ci policjanci, którzy chcieli go wtedy przesłuchać. Nie miał zamiaru otwierać, ale kiedy dzwonek powtórzył się trzeci raz, podniósł się niechętnie z krzesła i podszedł do drzwi.
- Przepraszam, czy pan Grzegorz Tomaniak? – Usłyszał w słuchawce nieznajomy głos starszego człowieka.
- Tak, to ja – odpowiedział Grzesiek – o co chodzi?
- Jestem ojcem Marka Krawczyka, pańskiego kolegi – przedstawił się przybysz. – Mam sprawę do pana. Czy moglibyśmy porozmawiać?
Grzesiek był zaskoczony. Czego może od niego chcieć ojciec tego oszusta i złodzieja (inaczej teraz nie potrafił myśleć o Marku)? Czyżby chciał, podobnie jak jego syn, wyłudzić od niego jakieś pieniądze? Z pewnością nie da się na nic naciągnąć. Jak tylko stary wspomni o pożyczce, przepędzi go na cztery wiatry. Najchętniej w ogóle by go nie wpuszczał, ale ciekawość, co też sprawiło, że ten człowiek zadał sobie tyle trudu, żeby odnaleźć kolegę swojego syna i odbyć prawie godzinną podróż autobusem, w celu złożenia mu wizyty, przeważyła.
- Proszę – powiedział i przycisnął guzik otwierający bramę.
Po chwili w drzwiach jego mieszkania stanął siwowłosy mężczyzna o nieco przygarbionej sylwetce i twarzy pooranej zmarszczkami. W żylastych, spracowanych dłoniach ściskał stuzłotowy banknot.
- Mój syn przyśnił mi się wczorajszej nocy – zaczął powoli i trochę niepewnie swoją wypowiedź – podobno przed śmiercią pożyczył od pana sto złotych i nie zdążył oddać, a pan ciągle nie może mu tego wybaczyć. Czy to prawda?
- Zgadza się – odpowiedział Grzesiek, niedowierzając własnym uszom.
- Jemu jest bardzo ciężko na tamtym świecie, z tego powodu – ciągnął dalej niespodziewany gość – Poprosił mnie, żebym oddał panu jego dług, bo dopiero wtedy on będzie mógł tam zaznać spokoju. Przynoszę panu te pieniądze. Proszę, niech pan wybaczy mojemu synowi i nie myśli o nim źle. On naprawdę chciał je panu oddać, tylko nie zdążył. To nie był zły chłopak, chociaż trochę pogubił się w życiu.
- Skąd pan wiedział, gdzie ja mieszkam? – zapytał Grzesiek, któremu dosłownie zakręciło się w głowie od tego, co usłyszał.
- Syn mi powiedział. W tym śnie podał mi dokładny pana adres. Jak się obudziłem to zaraz go sobie zapisałem. Na początku trochę się bałem, czy to aby nie jakieś tam senne majaki, ale w końcu pomyślałem sobie: wola zmarłego – rzecz święta. Wybrałem się na najbliższy autobus i przyjechałem. Proszę, oto pańska własność – wyciągnął w kierunku Grześka rękę ze stuzłotowym banknotem.
Grzesiek poczuł się, jakby ktoś walnął go kijem baseballowym między oczy. Czy to możliwe, żeby Marek z tamtego świata zatroszczył się o oddanie mu pieniędzy? Do tej pory nie zastanawiał się nigdy nad sprawami życia pozagrobowego. Nie uważał się za wierzącego. Kościół zwykle omijał szerokim łukiem. Owszem, w podstawówce i gimnazjum chodził na lekcje religii, ale zapamiętał z nich jedynie, że należy kochać papieża-Polaka i że nie wolno przerywać ciąży. O życiu po śmierci, o tym, co się tam najbardziej liczy, nie przypomina sobie, żeby cokolwiek mu mówiono. Więc nie skradziony motocykl, nie to, że pił przez całe życie, że porzucił rodzinny dom, nawet nie te wszystkie dziewczyny, które zaliczył i chwalił się tym na prawo i lewo, tylko te pożyczone sto złotych ciążyło mu najbardziej. Widocznie wszyscy inni mu wybaczyli, tylko on – najbliższy przyjaciel – nie potrafił. To znaczy, że w przyszłym życiu najważniejsze jest przebaczenie ze strony ludzi, których tu na ziemi się skrzywdziło.
W tym momencie przypomniał sobie Beatę. To była dziewczyna z pobliskiej wsi, którą poderwał jakieś pięć lat temu. On traktował tę znajomość jak przelotny romans bez znaczenia, ona liczyła na coś znacznie więcej. Pewnego razu, gdy zamierzał już zakończyć tę przygodę, zadzwoniła do niego i oznajmiła, że jest w ciąży. Wyśmiał ją. Powiedział, że tylko idiotki nie potrafią się należycie zabezpieczyć, jego to nie obchodzi, żadnej kasy na dziecko od niego nie wyłudzi, a nawet jak pójdzie do sądu po alimenty, to i tak ich nie dostanie, bo on przecież nigdzie oficjalnie nie pracuje. Dwa dni później miasto obiegła wiadomość, że Beata nie żyje. Podobno wypiła całą butelkę płynu do WC. Przepaliło ją na wylot, nie było żadnych szans na ratunek. Czy po wypiciu żrącego płynu miała jeszcze czas, żeby przebaczyć mu, że umiera z jego powodu? A jeśli nie? Jeśli do ostatniej chwili przeklinała go za to, jak ją potraktował? Czy kiedyś będzie mu z tego powodu ciężko tak, jak teraz Markowi? Kogo wtedy pośle i dokąd, żeby prosić o przebaczenie?
- Panie Krawczyk – powiedział po chwili namysłu – niech pan zatrzyma sobie te pieniądze. Panu na pewno przydadzą się bardziej niż mnie. A Markowi, jak znów się panu przyśni, niech pan powie, że się na niego nie gniewam. Nie będę już więcej źle o nim myślał, obiecuję panu.
- Bardzo dziękuję. Z całego serca panu dziękuję. Niech Bóg panu wynagrodzi. – Ojciec Marka ukłonił się kilkukrotnie, Schował do kieszeni trzymany w rękach banknot i pośpiesznie opuścił mieszkanie Grześka.
Gospodarz zamknął za nim drzwi. Wrócił do pokoju i ciężko opadł na kanapę. Gdyby jeszcze godzinę temu ktoś powiedział mu, że tak łatwo zrezygnuje z należnych sobie pieniędzy, puknąłby się w czoło, ale po tym, co usłyszał od tego człowieka nie mógł postąpić inaczej. „Tak, ludziom trzeba wybaczać, wszystko wybaczać, zawsze wybaczać – powtarzał sobie bez przerwy – wtedy może nam też będzie wybaczone. Czy Beata usłyszy, jak będę ją teraz prosił o wybaczenie? Muszę w to wierzyć, muszę, inaczej strach będzie umierać!”
Od tego czasu niemal każdego dnia można spotkać Grześka w kościele na wieczornym nabożeństwie. Staje zwykle w przedsionku, żeby nie rzucać się ludziom w oczy i modli się – za duszę Marka i o to, żeby Beata z zaświatów wybaczyła mu wyrządzoną jej niegdyś krzywdę.


czwartek, 10 listopada 2016

Nocna rozmowa


Nad miastem panował gęsty mrok. Zegar na wieży ratuszowej już dawno wybił północ i nawet ludzie o sowim usposobieniu zaczynali układać się do snu. Na ulicach było kompletnie pusto i z każdą chwilą coraz mniej świateł w oknach robiło konkurencję ulicznym latarniom. Tylko gdzieniegdzie za szybą widniała żółtawa poświata świadcząca o tym, że mieszkający tam człowiek albo cierpi na bezsenność, albo ma przed sobą pracowity dzień i musi poczynić wiele przygotowań, aby móc podjąć czekające go od świtu zadania.
Za jedną z takich szyb, w niewielkim pokoju na ostatnim piętrze starej, przedwojennej kamienicy siedział Literat pochylony nad tradycyjną, ręczną maszyną do pisania. Miał wprawdzie w domu komputer z zainstalowaną najnowszą wersją powszechnie używanego edytora tekstu, ale gdy zależało mu na stworzeniu prawdziwego arcydzieła, zdecydowanie wolał tę wysłużoną, lecz ciągle sprawną maszynę z koszem czcionek, taśmą barwiącą i wałkiem do papieru. Twierdził, że takie staroświeckie urządzenie znacznie lepiej pomaga mu odnaleźć natchnienie niż elektroniczne wytwory współczesnej techniki.
Od dłuższego czasu pracował nad nową powieścią melodramatyczną, a ponieważ zależało mu na jak najszybszym oddaniu jej do wydawcy, więc już nie wiadomo który dzień z rzędu ślęczał nad swoją maszyną do późnej nocy. Teraz zrobił chwilę przerwy w pisaniu, żeby zastanowić się, jak możliwie najlepiej opisać scenę, w której główna bohaterka z zazdrości zabija swojego narzeczonego. Zamyślił się głęboko, szukając odpowiednich słów.
Nagle z tej medytacji wyrwał go dobrze znany odgłos czcionek uderzających o papier nawinięty na wałek maszyny do pisania. Spojrzał i ze zdumieniem zobaczył, że maszyna pisze sama. Klawisze, jakby uderzane niewidzialnymi palcami, uginały się, wypychając z kosza odpowiadające im czcionki, a te pozostawiały na papierze swoje ślady w postaci liter, słów i całych zdań. Choć ciągle jeszcze nie dowierzał własnym oczom, to jednak po chwili ciekawość wzięła górę, nachylił się i zaczął czytać tekst wychodzący spod niewidzialnej ręki.
- Nie każ mi zabijać Maćka! Nie chcę tego! Nie jestem morderczynią! Poza tym kocham go i nie wierzę, że naprawdę mnie zdradził. To ty wymyśliłeś to wszystko. Poplątałeś nasze losy tylko po to, żeby się nami pobawić. Ale ja się na to nie zgadzam i Maciek na pewno też. Masz zmienić tę historię, rozumiesz!
Literat przetarł oczy. Pomyślał, że to jakiś dziwny sen. Uszczypnął się nawet kilka razy, mając nadzieję, że się obudzi. Ale nie. Był zupełnie pewien, że jest na jawie, a mimo to litery wystukane przed chwilą przez jego maszynę nie zniknęły. „Gdybym pisał na komputerze, mógłbym jednym ruchem ręki skasować te gryzmoły – pomyślał – a tak będzie trzeba wyrzucić całą kartkę i napisać wszystko od nowa. Szkoda pracy”. Jednak sam fakt pojawienia się tego tekstu zaintrygował go. Skoro bohaterka jego powieści postanowiła nawiązać z nim rozmowę, to może warto ją kontynuować. „To będzie sprawdzian, czy mam do czynienia z rzeczywistością, czy tylko z jakimś złudzeniem” – pomyślał. Nachylił się nad maszyną i zaczął pisać.
- Przykro mi, ale plan powieści jest taki, że Maciek cię zdradza, a ty go z zazdrości zabijasz. Tak od początku to wymyśliłem i nie zamierzam tego zmieniać. To ja stworzyłem was oboje i wasze losy są w całości ode mnie zależne, czy ci się to podoba, czy nie.
Oderwał ręce od klawiatury i wyprostował się czekając na odpowiedź. Jeśli maszyna znów zacznie pisać sama, będzie to znaczyło, że nawiązał kontakt ze stworzoną przez siebie postacią, jeśli nie – uzna ten epizod za złudzenie wynikłe z przemęczenia. Wyrzuci zepsutą kartkę, położy się spać, a jutro napisze wszystko od nowa tak, jak chciał.
- Nie zmusisz mnie, żebym go zabiła! – Klawisze maszyny ponownie zaczęły same się poruszać. – Jestem wolna i za nic nie zrobię czegoś, co sprzeciwia się mojej naturze!
A więc to jednak prawda. Postać z książki najwyraźniej buntowała się przeciwko wyznaczonej jej roli. Nie może się na to zgodzić! To on jest panem tej powieści i wszystkie postacie muszą być mu posłuszne, inaczej cały świat stanie na głowie. Trzeba jej odpowiedzieć tak, żeby odechciało jej się podobnych protestów.
- Uważaj, bo mogę rzeczywiście zmienić koncepcję i to Maciek zabije ciebie. Czy to by ci bardziej odpowiadało?
- On na pewno tego nie zrobi! Kocha mnie i nie przyjdzie mu do głowy, żeby mnie skrzywdzić!
- Czy sądzisz, że będzie tak samo skłonny do buntu przeciw swemu twórcy, jak ty? Mam co do tego uzasadnione wątpliwości.
- To prawda, jest trochę bardziej uległy ode mnie. Taką stworzyłeś mu naturę. Ale do zbrodni się nie posunie, nawet na twoje polecenie. Przekonasz się!
- No cóż, nie pozostaje mi nic innego, jak sprawdzić to doświadczalnie. Napiszę jeszcze raz ten fragment, ale w taki sposób, że ty będziesz ofiarą, a Maciek zabójcą. Zobaczymy, co z tego wyniknie.
Wykręcił kartkę z maszyny, zmiął ją i wyrzucił do kosza. Wkręcił nową i zaczął pisać. Jednak, gdy doszedł do momentu, kiedy Maciek miał podjąć decyzję o zabiciu swojej narzeczonej, maszyna dziwnie się zacięła. Klawisze zablokowały się gdzieś od środka i żaden nie chciał zareagować na coraz silniejsze uderzenia palców Literata. Zaklął w duchu. „Szlag by to trafił! Nie dość, że już prawie druga w nocy, jutro po południu mam dostarczyć tekst wydawcy, to jeszcze sprzęt mi się psuje. Trudno, ten ostatni fragment napiszę na komputerze, chociaż nie lubię.”
Wstał i podszedł do drugiego biurka, żeby włączyć komputer. Wtedy maszyna nagle znów zaczęła pisać sama.
- A widzisz?! Nie mówiłam, że nie uda ci się go zmusić, żeby mnie zabił? On mnie kocha i nie chce tego zrobić. Napisz inną powieść, ze szczęśliwym zakończeniem.
A więc to dalszy ciąg buntu, tym razem obojga bohaterów. Trzeba ich jakoś uspokoić, żeby zaniechali sprzeciwu i pozwolili dokończyć już tak daleko posunięte dzieło. Usiadł ponownie przy maszynie i wystukał odpowiedź.
- To byłoby śmiertelnie nudne. Prawdziwa powieść musi obfitować w sytuacje dramatyczne. Inaczej nikt jej nie będzie chciał czytać.
- Ci twoi czytelnicy są chyba nienormalni, skoro fascynuje ich czyjeś nieszczęście. Po co w ogóle dla nich piszesz? Czy nie lepiej tworzyć dobre historie?
- Czytelnicy są jacy są, a ja muszę zarobić na swoje utrzymanie, dlatego piszę to, co im się podoba. Chyba to rozumiesz? Ty i Maciek też musicie w waszym świecie na siebie zarabiać.
- Tak jest, bo ty tak opisałeś nasz świat. Nie potrafiłeś stworzyć świata, w którym nie trzeba na siebie zarabiać, bo sam jesteś w to zarabianie uwikłany. Wiesz, zaczynam wątpić, czy ty w ogóle istniejesz. To niemożliwe, żebyś nie chciał, stwarzać bohaterów szczęśliwych, a nie takich, którzy się wzajemnie zdradzają i zabijają.
- Skoro, jak twierdzisz, nie istnieję, to z kim, do licha, rozmawiasz od prawie pół godziny? Zastanów się, co mówisz.
- Nie wiem, z kim rozmawiam. Może z własnymi myślami? Może to, jacy jesteśmy jest projekcją naszego wnętrza, jakimś głęboko ukrytym ja, które ujawnia się stopniowo w różnych życiowych sytuacjach?
- Ach, więc jednak przyznajesz, że w twoim „ukrytym wnętrzu” rodzą się myśli o zabiciu narzeczonego. Skoro to nie ja każę ci go zabić, bo ja przecież nie istnieję, to znaczy, że sama o tym myślisz. Jednak nie jest to tak do końca wbrew twojej naturze, jak twierdziłaś na początku. Skończ, więc, proszę, z tą paplaniną o szczęściu i miłości i pozwól mi dokończyć powieść tak, jak ją zaplanowałem. Wydawca czeka.
- No dobrze, istniejesz, ale jesteś zły i nie chcę mieć z tobą nic wspólnego. Nie będę robiła tego, co ty wymyśliłeś. Nienawidzę cię!
- Ośmielam się zauważyć, że gdyby nie ja to ciebie i Maćka w ogóle by nie było. Życzyłbym sobie odrobinę wdzięczności za powołanie do istnienia.
- I co nam przyjdzie z tego istnienia, skoro przewidziałeś dla nas taki okropny los. Byłoby lepiej, gdybyś nas wcale nie napisał.
- Nie sądzę, żebyś naprawdę wolała rozpłynąć się w niebycie, niż żyć, choćby jako zabójczyni swojego narzeczonego. Ja, w każdym razie mam zobowiązania wobec wydawcy i nie zamierzam rezygnować z dokończenia tej powieści, czy ci się to podoba, czy nie.
Siedział przez dłuższą chwilę spodziewając się jakiejś odpowiedzi, ale maszyna nie drgnęła. „Widocznie odechciało jej się buntować. Dałem jej do zrozumienia, że wcale nie jest taka idealna jak myślała. Ja w końcu wiem lepiej, do czego ona jest zdolna, przecież sam ją stworzyłem. Ale teraz jestem już zbyt zmęczony. Położę się spać, a jutro dokończę ten rozdział.”
Nazajutrz wstał wcześnie i zaraz po śniadaniu usiadł przy swojej maszynie i napisał brakujący fragment powieści, w którym, zgodnie z jego wolą i oczekiwaniem czytelników, główna bohaterka zabija z zazdrości narzeczonego, a następnie z rozpaczy targa się na własne życie.
Właśnie poskładał wszystkie kartki, zapakował do teczki i zamierzał udać się do biura wydawcy, gdy u jego drzwi zadźwięczał dzwonek. „Kto, do diabła, odwiedza mnie o tej porze?! – pomyślał z irytacją. – Przecież z nikim się nie umawiałem. Pewnie znów jakiś domokrążca.” Podszedł jednak do drzwi i otworzył. Naprzeciw niego stało dwoje młodych ludzi o wyglądzie dokładnie takim, jaki mieli bohaterowie ukończonej przed chwilą powieści. Odzież na wysokości ich serc była rozdarta i zakrwawiona.
Literat zaniemówił. Stał przez chwilę z szeroko otwartymi ustami, jakby nagle zabrakło mu powietrza.

- Co się tak dziwisz? – odezwała się w końcu dziewczyna. – Przecież to normalne, że po śmierci trafia się do swojego stwórcy. Chcemy u ciebie zamieszkać. Na zawsze.

środa, 28 września 2016

Równowaga


Artur stał na peronie nowoczesnego dworca kolejowego. Lubił tu przebywać. Zbudowany z ogromnym rozmachem obiekt z dziesięcioma peronami i dwudziestoma torami oraz olbrzymią halą, pełniącą funkcję nie tylko miejsca obsługi podróżnych, lecz także największej w mieście galerii handlowo-gastronomicznej, budził niezmiennie jego zachwyt. Każdego dnia dziesiątki pociągów w dwunastu kierunkach odjeżdżały stąd i przyjeżdżały, wysypując ze swych wnętrz mrowie pasażerów. Przychodził tu nieraz, nawet jeśli nie wybierał się w podróż. Po prostu to miejsce miało dla niego wyjątkową magię. Urodził się i wychował w tym wielkim mieście, którego ów dworzec był szczególnie chlubną wizytówką. Beton, stal, aluminium, szkło i asfalt to było jego naturalne środowisko. Odczuwał dumę, gdy przemierzał szerokie, wielopasmowe ulice, przy których stały kilkudziesięciopiętrowe biurowce, i uświadamiał sobie, że za ich przeszklonymi ścianami tysiące ludzi w nienagannie skrojonych garniturach i garsonkach, ze wzrokiem utkwionym w monitory komputerów, codziennie wykuwa swój osobisty i zbiorowy sukces. Odczuwał satysfakcję z tego, że wkrótce dołączy do ich grona.
Przed kilkoma dniami obronił pracę magisterską na prestiżowej uczelni i z dyplomem w kieszeni udawał się na zasłużone wakacje, po których podejmie pracę w jednej z największych korporacji w swoim mieście. Będzie się piął po szczeblach kariery, każdego dnia wykazywał swoją ponadprzeciętną przydatność dla firmy, z roku na rok zarabiał więcej pieniędzy, aż będzie go stać na zaciągnięcie kredytu hipotecznego i wtedy przyjdzie czas na ułożenie sobie życia osobistego. To wszystko przyszłość. Teraz będzie wypoczywał. Wyjeżdża do dobrze znanego turystom krajowym i zagranicznym kurortu. Zamieszka w eleganckim hotelu z basenem i siłownią. Będzie korzystał ze strzeżonej plaży wyposażonej w parasole i leżaki, a wieczory będzie spędzał w położonych przy nadbrzeżnym deptaku lokalach gastronomicznych, wokół których rozchodzi się zapach smażonych ryb, frytek i kawy, a gwar rozbawionego tłumu nie milknie do późnych godzin nocnych.
Wyjeżdżał sam. Przez pięć lat zajęty intensywną pracą nad zgłębianiem tajemnic nowoczesnego zarządzania i marketingu, nie miał czasu na szukanie towarzystwa. W głębi serca liczył, że właśnie podczas tych wakacji nawiąże jakąś ciekawą znajomość, spotka osobę myślącą podobnie jak on i będą się spotykać tak długo, aż oboje osiągną satysfakcjonujący ich poziom materialnej stabilizacji, a wtedy założą trwały związek i wydadzą na świat potomstwo, któremu zapewnią start w dorosłe życie podobny do tego, jaki jemu zapewnili rodzice.
Pora podstawienia pociągu, który miał go zawieźć do wypoczynkowego raju wielkomiejskich korpoludków, zbliżała się wielkimi krokami. Peron zaczął zapełniać się ludźmi różnego pokroju. Można było dostrzec zakochane pary, całe rodzinki obarczone licznymi i wielkimi bagażami, zgrane i dość hałaśliwe paczki szkolnej młodzieży, ubranej byle jak i dźwigającej podróżny ekwipunek w starych, mocno zużytych plecakach, a także samotnych podróżnych, takich jak Artur, tyle że przeważnie od niego starszych.
Jego uwagę przykuła młoda dziewczyna o długich czarnych włosach, śniadej cerze i nieprzeciętnie zgrabnej sylwetce. Była sama, choć swoim ubiorem, a przede wszystkim dużym, wystającym ponad głowę plecakiem, najbardziej pasowałaby do jednej z tych młodzieżowych paczek, od których Artur starał się trzymać z daleka. Dla niego byli to ludzie bez ambicji, niemający celu w życiu, nieprzykładający się do pracy, zadowalający się tanią rozrywką.
Dziewczyna stała trochę na uboczu, w miejscu oddalonym od gęstniejącego z każdą chwilą tłumu podróżnych. Rozmawiała z kimś przez telefon komórkowy i widać było, że jest tą rozmową bardzo zdenerwowana. Wreszcie rozłączyła się i z wyrazem rezygnacji na twarzy wcisnęła telefon do kieszeni szortów. Ściągnęła plecak z ramion, rzuciła go gniewnie na idealnie wyszlifowane płyty peronu i usiadła na nim z impetem.
Artur przyglądał się jej z zainteresowaniem. Podróżowała z plecakiem i była ubrana w ciuchy, jakich żadna z jego koleżanek z uczelni nigdy by na siebie nie włożyła, ale jednocześnie miała w sobie coś intrygującego, co nie pozwalało zakwalifikować jej jako typowej przedstawicielki nizin społecznych, z którą nie warto byłoby nawiązywać nawet przelotnego kontaktu. Poczuł chęć porozmawiania z nią. Może mógłby w czymś pomóc? Ktoś, z kim się przed chwilą rozłączyła, z całą pewnością zawiódł ją w jakiejś ważnej sprawie. Miał ochotę spróbować ją jakoś pocieszyć, chociaż trochę się wahał. Co będzie, jeśli uzna go za persona non grata i odeśle do wszystkich diabłów? No właśnie, co wtedy? Nic. Po prostu zostawi ją i pójdzie w swoją stronę. Nie zna jej ani ona jego, pewnie ich drogi nigdy więcej się nie skrzyżują, więc nawet nie zrobi mu się przykro. No, może troszeczkę. Poza tym wcale nie musi być od razu tak źle. Nie przekona się, jeśli nie spróbuje. Przełamując resztki oporu, ruszył w kierunku nieznajomej. 
— Pomóc ci w czymś? — zapytał trochę nieśmiało, stając naprzeciw dziewczyny.
— Nie trzeba, poradzę sobie — odburknęła. — A ty co, na wesele się wybierasz? — dodała po chwili, lustrując go wzrokiem od stóp do głów.
— Nie, na wakacje, do Wielkiego Kurortu — odpowiedział nieco zbity z tropu.
— Phi — parsknęła pogardliwie — tam jest śmiertelnie nudno! Betonowe hotele i standardowe knajpy, jak w każdym mieście. Nawet morza się za bardzo nie czuje. Mnie ciągnie do natury. Tylko całkowicie odrywając się od cywilizacji, można naprawdę wypocząć.
— I sama jedziesz do tej natury?
— Niestety tak — westchnęła ciężko. — Miałam jechać z kimś, ale… — machnęła ręką z rezygnacją. — Szkoda gadać! Zastanawiam się zresztą, czy w ogóle jechać. Ten ktoś ma połowę niezbędnych rzeczy. Bez nich ani rusz. Poza tym głupio tak w pojedynkę. Chyba wrócę do domu i spędzę całe wakacje w tym cholernym mieście. Jestem wściekła, ale co zrobić.
Artur poczuł, że oto trafia mu się w życiu okazja jedna na milion. Może nie tylko zawrzeć znajomość znacznie bardziej interesującą od tej, na jaką mógłby liczyć w Wielkim Kurorcie, ale doświadczyć czegoś do tej pory zupełnie sobie nieznanego. Nagle obudziła się w nim jakaś dziwna tęsknota, której nigdy wcześniej nie doświadczył.
— Słuchaj — powiedział do zbierającej się już do odejścia dziewczyny — a może ja pojechałbym razem z tobą na te wakacje z naturą? Szkoda tak od razu kapitulować, skoro marzyłaś o tym przez cały rok. Co ty na to?
Nieznajoma przyjrzała mu się uważnie.
— W takim ubraniu i z tą walizeczką na kółkach nie miałbyś tam czego szukać. Poza tym, nie wyglądasz na kogoś, kto potrafiłby rozpalić ognisko albo odróżnić borówkę od wilczej jagody. Nie mam ochoty robić za niańkę!
— Zapewniam cię, że dam sobie radę. — Głos Artura stał się niemal zapalczywy. — Szybko się uczę i lubię podejmować nowe wyzwania.
— Mówisz jak na rozmowie o pracę. — Dziewczyna zaśmiała się pogardliwie. — Czyżbyś cytował swoje CV?
Ta złośliwość zabolała Artura. Jego rozmówczyni najwyraźniej go lekceważyła. On podszedł do niej z jak najlepszymi intencjami, chciał ją pocieszyć, tymczasem ona potraktowała go jak nieopierzonego smarkacza.
— Nie to nie! — Starał się nadać swojemu głosowi taki ton, który nie pozostawiałby wątpliwości, że czuje się obrażony. — Wracaj do domu, siedź przez całe lato w mieście, nudź się jak mops i narzekaj, że ludzie są okropni i nikt nie chciał ci towarzyszyć w wyprawie na łono natury. Tylko przy tym narzekaniu nie zapomnij, że był taki jeden, co chciał, ale ty nie chciałaś.
— Musiałbyś wymienić całe swoje wyposażenie. Pozbyć się tej walizki, a wziąć plecak, zaopatrzyć się w śpiwór, karimatę, zupełnie inne ciuchy, buty, w ogóle wszystko inne. Kiedy zamierzasz to zrobić? Nasz pociąg odjeżdża za piętnaście minut. Nawet w najbardziej ekspresowym tempie się nie wyrobisz. Poza tym nie mamy namiotu. Miał go przynieść ten, na kogo czekałam, a jak miałabym jechać z tobą, potrzebne będą dwa.
— Przecież nie wysiądziemy z pociągu od razu w leśnej głuszy. — Artur poczuł, że ryba połknęła haczyk i postanowił nie dać za wygraną. — Tam, gdzie dojedziemy, na pewno będą jakieś sklepy, kupimy na miejscu wszystko, co potrzebne. Namioty pewnie da się gdzieś wypożyczyć, a walizkę mogę po prostu odesłać pocztą do domu.
— Naprawdę chciałbyś się aż tak wykosztować? — spytała z niedowierzaniem dziewczyna.
— Dla mnie to nie problem. Dostałem sporo kasy od starszych za skończenie studiów z wyróżnieniem. Jak nie zapłacę za hotel i wyżywienie w Wielkim Kurorcie, to mogę spokojnie wydać te pieniądze na zakup rzeczy potrzebnych tam, gdzie ty się wybierasz. To jak, zgadzasz się, czy nadal masz jakieś „ale”?
Ciemnowłosa miłośniczka natury zamyśliła się. Perspektywa spędzenia dwóch tygodni na odludziu z kimś, kogo zupełnie nie zna, nie wydawała się pociągająca. Z drugiej strony na przesiedzenie całych wakacji w dusznym mieście w otoczeniu betonowych bloków też nie miała ochoty. Ostatecznie ten obcy chłopak, który się tak niespodziewanie napatoczył, nie wygląda na kogoś, kto mógłby wyrządzić jej krzywdę, prędzej na fajtłapę, którego trzeba będzie prowadzić za rączkę, żeby sobie w lesie kuku nie zrobił. Taka wizja też działała na nią zniechęcająco, ale skoro tak się zapalił, że w jednej chwili zdecydował się porzucić swoje własne wakacyjne plany, to może nie będzie tak źle. Ostatecznie, zawsze lepiej żałować, że się coś zrobiło, niż że się nie zrobiło, choć się miało okazję.
— Zgoda — powiedziała po namyśle bez entuzjazmu w głosie. — Zaryzykuję, ale obiecaj, że nie będziesz narzekał, że ci niewygodnie, zimno albo że komary gryzą. Takie są uroki życia wśród przyrody i trzeba się z nimi pogodzić, inaczej lepiej sobie głowy nie zawracać.
— Nie będę narzekał, słowo honoru! — zapewnił uradowany Artur.
Uznał, że właśnie nadszedł właściwy moment, aby się przedstawić. Do tej pory rozmawiali ze sobą, nie znając nawet swoich imion. Teraz, kiedy sprawa wspólnego wyjazdu została wreszcie uzgodniona, najwyższy czas tę lukę uzupełnić.
— Mam na imię Artur, a ty?
— Inga — odpowiedziała dziewczyna i wyciągnęła do niego rękę.
Pociąg, który miał ich zawieźć w tereny nieskażone cywilizacją, właśnie wtoczył się na wyznaczony tor, więc oboje ruszyli w jego kierunku. Okazało się, że miejsca mieli wyznaczone, szczęśliwie, w tym samym wagonie, chociaż w różnych przedziałach. To nie stanowiło jednak problemu. Miejsce obok Ingi było przecież zarezerwowane dla jej nieobecnego partnera, który zawiódł w ostatniej chwili. Nic nie stało na przeszkodzie, żeby zostało zajęte przez Artura, niezależnie od wskazania na jego bilecie.
Zanim się spostrzegli, sześć godzin podróży minęło. Artur zdążył w tym czasie znaleźć w internecie wypożyczalnię namiotów położoną najbliżej celu ich podróży. Zamówił dwie „jedynki” na czternaście dni i polecił dostarczyć je na stację kolejową w mieście, w którym mieli wysiadać, na godzinę planowego przyjazdu ich pociągu. Próbował też wypytywać Ingę o szczegóły ich wspólnego wypoczynku. Odpowiadała oszczędnie. Starała się być tajemnicza, co trochę go niepokoiło. Był nawet moment, że zaczął żałować swojej podjętej pod wpływem chwilowego impulsu decyzji, ale wycofać się teraz byłoby głupio i niehonorowo, więc cały czas robił dobrą minę do tej niezbyt przewidywalnej gry.
Na dworcu w mieście położonym jakieś pięćdziesiąt kilometrów przed Wielkim Kurortem czekał już na nich kurier z zamówionymi namiotami. Zostawili je, podobnie jak pozostałe bagaże, w przechowalni, żeby nie utrudniały im niezbędnych zakupów. Po niespełna dwóch godzinach Artur był już całkowicie wyposażony. Kupował wszystko pod dyktando Ingi, nie próbując nawet pytać, do czego poszczególne przedmioty będą potrzebne. Miał teraz plecak, śpiwór, karimatę, dwie pary sportowych butów, kalosze, menażkę, kubek metalowy, latarkę, saperkę, kurtkę przeciwdeszczową i jeszcze parę innych drobiazgów. Za wszystko zapłacił trzy czwarte swojej nagrody za wyniki osiągnięte na studiach i trochę go to zdeprymowało, ale nowo poznanej koleżance starał się tego w żaden sposób nie okazywać.
Po powrocie na dworzec przepakował część rzeczy osobistych z walizki do plecaka, w toalecie przebrał się w nowo zakupione ubranie, adekwatne do warunków, w jakich będzie teraz spędzał wakacje, to, które miał na sobie, umieścił w walizce, okleił ją taśmą i zaniósł na pocztę. Do wnętrza włożył jeszcze kartkę z napisem: „Zmieniłem plany. Będę wypoczywał na łonie natury. Wszystko jest w porządku. Nie martwcie się. Artur”. To po to, żeby uspokoić rodziców, u których nagłe pojawienie się walizki syna przesłanej pocztą mogło wzbudzić rozmaite niepożądane podejrzenia. Na szczęście najbliższa placówka pocztowa mieściła się po drugiej stronie ulicy, naprzeciwko dworca.
Gdy przesyłka została nadana, Inga przynagliła Artura.
— Chodźmy! Za dwie godziny zrobi się ciemno, a przed nami długa droga. Teraz już wyłącznie na piechotę.
Szli najpierw ulicami niewielkiego miasta, zabudowanymi głównie niskimi, jednorodzinnymi domami, później niezbyt szeroką asfaltową szosą wijącą się wśród pól i łąk, wreszcie skręcili na nieutwardzoną drogę, która zaprowadziła ich do lasu. Przez las szli jeszcze jakieś dwa kilometry. Arturowi, nienawykłemu do wędrówek z obciążeniem, szelki od plecaka boleśnie wpijały się w ramiona, pod stopami wyczuwał każdy, nawet najmniejszy kamyk, ale nic nie mówił. Obiecał przecież, że nie będzie narzekał. Głupio byłoby złamać tę obietnicę już pierwszego dnia. Starał się też za wszelką cenę dotrzymywać kroku Indze, która szła dziarsko, jakby w ogóle nie dźwigała żadnego ciężaru.
Słońce chyliło się już nisko nad horyzontem i coraz słabszym, czerwonym światłem przenikało przez korony drzew, gdy znaleźli się na polanie nad brzegiem niewielkiego, całkowicie ukrytego w lesie jeziora. Zejście do wody było w tym miejscu płaskie, niezarośnięte szuwarami. Na skraju polany znajdował się wchodzący kilkanaście metrów w głąb jeziora, mniej więcej na dwa metry szeroki, drewniany pomost, do którego przycumowana była mała, wiosłowa łódka.
— Tu będzie nasz biwak — oznajmiła Inga, zdejmując plecak z ramion. — Musimy rozbić namioty i rozpalić ognisko zanim zapadnie mrok. Pośpiesz się.
— Czy w tym miejscu wolno legalnie biwakować? — wyraził swoje wątpliwości Artur.
— Mamy zgodę leśniczego. Przyjeżdżaliśmy tu co roku od kilku lat. Dziś jest już za późno, ale jutro z samego rana pójdziemy do leśniczówki i powiadomimy o swoim przyjeździe. Nie bój się. Wszystko jest legalne i oficjalne. Nie narażałabym cię na płacenie mandatów i włóczenie po sądach, siebie zresztą też nie.
Artur rozejrzał się bezradnie po okolicy.
—  A co będzie z higieną? — zapytał niepewnie. — Rozumiesz, toaleta, kąpiel i tak dalej.
—  Kąpać się będziemy w jeziorze, z minimalną ilością mydła, żeby nie zapaskudzić wody, naczynia będziemy szorować piaskiem z dna, a co do toalety, to do tego właśnie służą saperki. Idzie się w las, jak najdalej od obozowiska, wykopuje dołek, robi, co trzeba, a potem zasypuje. Śmieci, te, które się rozkładają, też będziemy zakopywać. Plastiki wrzucamy do worka i zanosimy do śmietnika przy leśniczówce. To nie jest daleko.
Inga udzielała tych wszystkich wyjaśnień, cały czas krzątając się koło swojego namiotu, dlatego zirytowało ją, gdy zorientowała się, że Artur cały czas stoi i nie bardzo wie, za co się zabrać.
— Nie gap się! Bierz się do roboty! Po ciemku nie będzie ci łatwiej — zgromiła go.
Artur poczuł się dotknięty tą uwagą, ale jedyne, co mu teraz pozostało, to postarać się udowodnić, że na nią nie zasłużył i zająć się rozkładaniem namiotu. Nigdy wcześniej tego nie robił, więc szło mu opornie i powoli. Inga przez ten czas nie tylko przygotowała sobie miejsce do spania, ale też naznosiła chrustu na ognisko i przyniosła wodę w metalowym garnku. Przyciągnęła też trzy dość długie żerdzie, dwie zakończone rozwidleniem z jednej strony i trzecią zupełnie prostą. Kiedy Artur uporał się już ze swoim namiotem, poleciła mu, żeby wbił te z rozwidleniami pionowo w ziemię w takiej odległości, żeby można było między nimi położyć tę trzecią jako poprzeczkę. Do wbijania miał mu posłużyć kamień, którego musi sobie poszukać nad brzegiem jeziora. Wszystkie te czynności zajęły mu tyle czasu, że było już zupełnie ciemno, gdy mogli zabrać się za rozpalenie ognia i przygotowanie pierwszego wakacyjnego posiłku.
— Czy to jest woda z jeziora? — zapytał Artur, wskazując ręką garnek, który Inga zawieszała właśnie na przygotowanej przez niego żerdzi.
— Spokojnie, niecałe sto metrów stąd płynie taki niewielki strumyk. Ma źródło w tym lesie i nie przepływa przez żadną miejscowość, gdzie mógłby zostać zanieczyszczony. Woda z niego jest zdatna do picia. Nawet lepsza od tej, którą masz w kranie. Dzisiaj jeszcze jemy to, co zabraliśmy z domu — ciągnęła Inga, gdy już usiedli przy ognisku z kanapkami w garści i kubkami herbaty zaparzonej na wodzie ze strumienia, która przed chwilą się zagotowała. — Od jutra będziemy się żywili głównie darami lasu i jeziora. Tylko sporadycznie będziemy coś dokupować w mieście.
— To chyba będzie dość monotonna dieta — zauważył Artur. — Co tu właściwie może być do jedzenia? Trochę jagód albo malin?
— W lesie jest znacznie więcej jadalnych roślin, niż ci się wydaje. Różne gatunki grzybów, owoce nie tylko takie, które sprzedają w mieście, do tego jeszcze nasiona dzikich zbóż. W jeziorze są ryby i raki. Zapewniam cię, będziesz miał dietę bardziej urozmaiconą niż w pięciogwiazdkowej restauracji.
— Co właściwie będziemy tutaj robić? Wydaje mi się, że to trochę nudne siedzieć dwa tygodnie na takim pustkowiu.
— Każdego dnia będzie tyle roboty, że nie będziesz miał kiedy pomyśleć o nudzie. Nudno to może być w takim Wielkim Kurorcie. Ileż można leżeć na tej samej plaży, łazić po tym samym deptaku, a wieczorami chodzić na dyskoteki z taką samą muzyką? Tu jest muzyka, jakiej w żadnym klubie nie usłyszysz, wsłuchaj się tylko.
Na chwilę zamilkli oboje. Rzeczywiście. Dokoła pełno było odgłosów ptasiego śpiewu, stukania dzięciołów, rechotu żab, trzasku płonących gałązek. Na to wszystko nakładał się delikatny plusk wody i szelest liści poruszanych łagodnymi podmuchami wiatru. Artur uświadomił sobie, że nigdy dotąd czegoś podobnego nie doświadczył i że jest w tym coś zachwycającego. Ta mieszanina dźwięków wydawanych przez przyrodę była nieporównywalna z niczym, co mogli stworzyć najlepsi nawet kompozytorzy. Będzie mu brakowało tej pełnej tajemniczości muzyki, kiedy wróci do domu w wielkim mieście. Był wdzięczny Indze, że zgodziła się go ze sobą zabrać, i dumny z siebie, że odważył się jej to zaproponować.
— Teraz idę się wykąpać — oznajmiła jego towarzyszka, gdy skończyli kolację, posprzątali i ugasili ognisko. — Tylko nie próbuj mnie podglądać! Ani dziś, ani nigdy! Jak się zorientuję, że to robisz, dostaniesz po gębie i wynocha z biwaku! Zapewniam cię, że nie żartuję. Zresztą, chyba się już przekonałeś, że jestem do tego zdolna.
Artur nie miał ochoty obrywać po gębie ani przedwcześnie wracać do domu. Jednak pokusa przyjrzenia się tej pięknej i niezwykłej dziewczynie, z którą żadna z dotychczas poznanych koleżanek nie mogła się równać, była zbyt silna, żeby się jej przeciwstawić. Wszedł do swojego namiotu, dyskretnie odsunął klapkę zasłaniającą małe, zabezpieczone siatką okienko i patrzył, jak Inga podchodzi do brzegu owinięta ręcznikiem, odrzuca go i powoli wchodzi do wody. Chciwie chłonął każdy szczegół jej nagiego, jędrnego ciała, raz po raz kryjącego się, to znów wynurzającego ponad taflę jeziora, oświetlonego słabym blaskiem księżyca. Czuł, jak ogarnia go niesłychana rozkosz. Wiele by dał, żeby to widowisko trwało jak najdłużej, ale Inga po zaledwie kilku minutach wyszła z wody, owinęła się ponownie ręcznikiem i zaczęła iść w stronę namiotu. Artur przezornie odsunął się od okienka.
— Teraz możesz iść ty! — zakrzyknęła dziewczyna z wnętrza swojego namiotu. — Tylko pamiętaj, mało mydła!
Artur rozebrał się dopiero nad brzegiem. Czuł w sobie silny opór przed kąpaniem się w zimnej wodzie. Owszem, w mieście często bywał na basenie, ale tam woda zawsze była lekko podgrzana, powietrze wewnątrz hali też miało zazwyczaj wyższą temperaturę niż ta, która panowała w lesie kilka godzin po zachodzie słońca. Cóż miał jednak robić? Nie znajdzie tu teraz gorącego prysznica. Zachciało mu się natury, to ma. Ku jego zaskoczeniu woda w jeziorze była cieplejsza od unoszącego się nad nią powietrza. To sprawiło, że kontakt z nią wydał mu się przyjemny i pozwolił zapomnieć o wcześniejszych niepokojach. Po wyjściu na brzeg znów odczuł przenikliwe zimno. Wytarł się szybko, ubrał w dres mający służyć mu za piżamę, wrócił do namiotu, otulił śpiworem i zapadł w swój pierwszy w życiu sen na łonie natury.
Obudził się wcześnie. Na dworze było już widno, ale słońce zawieszone nisko nad horyzontem nie było jeszcze widoczne spoza ściany lasu. Powietrze było rześkie, a trawa dokoła wilgotna od porannej rosy. Nad jeziorem unosiła się gęsta mgła. Świeże powietrze odurzyło go. Zaczął głęboko oddychać, napawając się zapachami, które dotychczas były mu zupełnie obce. Rozglądał się na wszystkie strony, wpatrywał intensywnie w każde drzewo i każde źdźbło trawy, jakby wciąż nie mógł uwierzyć, że spędza wakacje na tym dzikim pustkowiu, a nie w eleganckim hotelu w Wielkim Kurorcie. Gdy już nadelektował się widokiem i wonią porannej zieleni, wrócił do namiotu i sięgnął po telefon, żeby sprawdzić godzinę. No tak, rozładował się przez noc. I co z tego, że ma przy sobie ładowarkę. Gniazdka elektrycznego tu nie uświadczy. Może w tej leśniczówce, w której mają się dziś zameldować?
Ponieważ Inga cały czas spała w najlepsze, postanowił zaimponować jej i nazbierać w lesie czegoś do jedzenia. Już ruszył przed siebie, zamierzając zanurzyć się w gęstwinie drzew i krzewów, gdy nagle uświadomił sobie, że nie bardzo wie, co właściwie ma zbierać. Uwaga uczyniona wczoraj na dworcu przez jego nową koleżankę, że wygląda na kogoś, kto nie potrafi odróżnić borówki od wilczej jagody, nie była daleka od prawdy. Jeszcze nazbiera jakiegoś świństwa i się skompromituje. Lepiej poczekać na konkretne instrukcje. Nie widząc dla siebie w tej chwili żadnego sensownego zajęcia, wrócił do namiotu i ponownie się położył.
Obudziło go wołanie Ingi, która stała przy wejściu do jego namiotu i dłonią zwiniętą w pięść uderzała w burtę. Słońce było już całkiem wysoko nad horyzontem. Dzień zapowiadał się gorący. Na niebie nie było widać najmniejszego nawet obłoku.
— Wstawaj, śpiochu! Najwyższy czas zameldować się w leśniczówce. Jak zdążymy na porę śniadania, to żona leśniczego nas poczęstuje. To ostatnia okazja zjeść coś gotowego, później będziemy sobie radzili sami.
Słowo „śniadanie” sprawiło, że Artura natychmiast opuściły resztki senności i w ciągu minuty wyszedł przed namiot. W dłoni miał telefon komórkowy i ładowarkę.
— To ci się nie przyda. — Inga popatrzyła znacząco na trzymane przez niego przedmioty. — Tu i tak nie ma zasięgu. Ja swoją komórkę wyłączyłam i schowałam na dno plecaka. Tobie radzę to samo.
— Ale przynajmniej będę mógł sprawdzić, która godzina. — Bronił jeszcze swojego zamiaru Artur.
— Śpieszy ci się dokądś? Tutaj dzień zaczyna się z chwilą, kiedy się obudzisz i kończy, jak kładziesz się spać. Żołądek sam przypomina o porze posiłków. Pomiar czasu nie jest do niczego potrzebny. Przekonasz się.
Leśniczówka oddalona była od ich obozowiska o niecały kilometr. Prowadziła do niej wąska ścieżka wijąca się między gęsto rosnącymi drzewami. Ich cień skutecznie chronił przed narastającym z każdą minutą lipcowym upałem i sprawiał, że szło się zupełnie przyjemnie, chociaż trzeba było uważać na wystające z obu stron uschnięte gałęzie i rosnące po bokach pokrzywy, które sięgały niekiedy nawet do połowy torsu. Mieli ze sobą plecaki, gdyż Inga uznała, że w drodze powrotnej przyda się nazbierać czegoś na popołudniowy posiłek.
Po około dziesięciu minutach dotarli na miejsce. Była to niewielka zagroda otoczona płotem z żerdzi. W jej środku stał drewniany, jednopiętrowy dom ze spadzistym dachem pokrytym gontem i wysuniętym nieco do przodu półokrągłym gankiem wspartym na czterech słupach. Czerwona tabliczka z godłem państwa przymocowana do bocznej ściany informowała, że mieści się tu siedziba miejscowego leśnictwa. Naprzeciwko, tuż przy ogrodzeniu znajdowały się niskie zabudowania gospodarcze. Z jednego z nich dochodziło porykiwanie krowy. Po podwórku kręciło się kilkanaście kur o rudobrązowym upierzeniu. Za domem znajdował się ogródek z przywiązanymi do podpórek krzewami pomidorów oraz grządkami innych warzyw, których na oko Artur nie potrafił rozpoznać. Widział je bowiem dotychczas wyłącznie w postaci gotowej do spożycia na regałach w wielkomiejskich supermarketach.
Duży czarny wilczur, uwiązany do budy solidnym żelaznym łańcuchem, na widok zbliżających się obcych zaczął głośno ujadać. Gdy Inga zawołała go po imieniu, zmienił ton swego szczekania na bardziej przyjazny i pojednawczo zamachał ogonem.
Leśniczy przywitał gości serdecznie i zaprosił do środka. Nie omieszkał zwrócić uwagi na zmianę, jaka dokonała się w towarzystwie Ingi.
— Widzę, że panienka z nowym kolegą. Coś się wydarzyło od zeszłego roku? — zapytał zaraz po słowach powitania.
Inga zarumieniła się i spuściła wzrok. Artur pomyślał, że po raz pierwszy od czasu, kiedy ją poznał na dworcu, robiła wrażenie zbitej z tropu i nie wiedziała, co odpowiedzieć.
— Tak jakoś się złożyło — wybąkała niepewnie.
Leśniczy dostrzegł swój nietakt i szybko zmienił temat rozmowy. Zapewnił, że pogoda zapowiada się wyśmienita i nie powinni być niepokojeni przez gwałtowne wichury czy burze. Chociaż deszczu na pewno nie unikną, ale to dobrze, bo zbyt długa susza sprawiłaby, że musiałby zarządzić zakaz wstępu do lasu, a wtedy oni też musieliby go opuścić. Szkoda by było. Lepiej niech trochę popada.
Weszli do niewielkiego pomieszczenia biurowego mieszczącego się w domu tuż obok otoczonego gankiem wejścia. Tam dopełnili formalności związanych z uzyskaniem prawa do biwakowania na terenie lasu. Inga poprosiła jeszcze o klucz od kłódki spinającej łańcuch, którym przycumowana była do pomostu łódź w pobliżu ich namiotów.
Żona leśniczego wydoiła właśnie krowę i wniosła do domu dziesięciolitrowe wiadro pełne świeżego mleka. Zaczerpnęła trochę dużą metalową chochlą, przelała do dwóch kubków i poczęstowała gości. Artur nigdy nie pił mleka innego niż przetworzone w zakładach mleczarskich i zapakowane w kartony z wydrukowanym na wierzchu terminem przydatności do spożycia. W pierwszej chwili zawahał się, czy w ogóle powinien pić taki nieskontrolowany przez organa sanitarne napój.
— Czy tam nie ma bak… — zaczął, ale solidna sójka w bok w wykonaniu Ingi uświadomiła mu, że jego wątpliwości są nie na miejscu, więc natychmiast zamilkł, nie dokończywszy swego pytania. Podziękował i napił się.
Musiał przyznać, że mleko z półek hipermarketów nawet nie umywało się smakiem do tego płynu, który wypełniał podany przez gospodynię kubek. Również śniadanie złożone z chleba z masłem, twarogu i pomidorów z przydomowego ogródka smakowało wybornie. Zaczął się zastanawiać, dlaczego takie pyszności nie są po prostu dostępne w powszechnej sprzedaży. Komu przeszkadza, żeby właśnie takie produkty trafiały na rynek zamiast pozbawionych smaku albo sztucznie doprawianych wytworów przemysłu spożywczego?
W drodze powrotnej Inga w pewnym momencie zboczyła nieco ze ścieżki, nachyliła się i zerwała żółtawozielony kłos trawy rosnącej gęsto pomiędzy drzewami.
— Popatrz — powiedziała do Artura, podsuwając mu przed oczy zerwaną roślinę —  to dzikie zboże. Nasi przodkowie, zanim nauczyli się hodować znane obecnie odmiany pszenicy i żyta, żywili się właśnie ziarnami takich zbóż. Dzięki nim przetrwaliśmy jako gatunek. Nazbieraj tego jak najwięcej. Zrobimy sobie kaszę na wieczorny posiłek.
Artur w głębi ducha był zafascynowany Ingą. Po cichu wiązał z jej osobą nieśmiałe, ale bardzo konkretne nadzieje. Bał się skompromitować w jej oczach, dlatego postanowił nie okazywać żadnego sprzeciwu, tylko posłusznie zabrać się do zrywania kłosów.
Kolejne dni upływały mu na nauce łowienia ryb, przyrządzania posiłków ze wszystkiego, co znajdzie się pod ręką, i wielu innych umiejętności przydatnych w życiu na łonie dzikiej natury. Artur udowodnił, że jego zapewnienia o szybkim uczeniu się nie były gołosłowne. Faktycznie najczęściej dwa razy nie trzeba mu było pokazywać, jak się coś robi. Nie znaczy to, że nie miał żadnych wpadek. Największą zaliczył, gdy wraz z Ingą wybrali się na grzybobranie. Dziewczyna pouczyła go pokrótce, jakich grzybów należy unikać i z siatkami w dłoniach zanurzyli się w las. Gdy po trzech godzinach spotkali się na polanie koło swoich namiotów i Artur z dumą zaprezentował pękatą siatkę, Inga popatrzyła na niego z politowaniem i uśmiechnęła się pobłażliwie:
— Nazbierałeś psich grzybów — powiedziała, nie kryjąc rozbawienia. — Nie chciałabym być na miejscu twojego żołądka, gdybyś spróbował je zjeść. Przyjrzyj się, jak wyglądają te jadalne, i nazbieraj takich samych.
Artur ze złością wysypał zawartość swojej siatki na ziemię i ponownie wyruszył do lasu. Tym razem łup był skromniejszy, ale za to wszystkie zebrane przez niego okazy nadawały się do przyrządzenia na kolację. Czuł się wniebowzięty, gdy Inga go pochwaliła.
O nudzie w obozowisku rzeczywiście nie mogło być mowy. Codzienne wyprawy po dary przyrody, przygotowywanie z nich posiłków, czasem wizyty w leśniczówce dla zakupienia świeżych jarzyn, rzadziej wypady do miasta po pieczywo — wszystko to pochłaniało tyle czasu, że na bierny wypoczynek i oddawanie się słodkiemu lenistwu nie było miejsca. Arturowi, który z początku nie wyobrażał sobie takiego życia, w ogóle to nie przeszkadzało. Przeciwnie, odkrywane z każdym dniem nowe tajemnice natury wciągały go coraz mocniej i już po tygodniu dziwił się, jak mógł do tej pory spędzać wakacje w inny sposób.
Z Ingą rozmawiali niewiele. Najczęściej o tym, co było do zrobienia i innych bieżących sprawach. Dziewczyna nie miała ochoty na zwierzenia, a Artur nie miał śmiałości zachęcać jej do tego. Zdawał sobie sprawę, że ciągle boli ją nagłe rozstanie z kimś, kto towarzyszył jej w tych wyprawach w poprzednich latach i bał się rozdrapania tej świeżej rany. Jednak potrzeba bliższego poznania przypadkowo spotkanej towarzyszki wakacyjnych przygód była na tyle silna, że w końcu przełamał się.
Pewnego wieczoru, już pod koniec wspólnego biwakowania, gdy siedzieli przy ognisku po skończonej obiadokolacji zapytał niepewnie:
— Inga, co ty robisz na co dzień, tam, w mieście?
Dziewczyna westchnęła ciężko.
— Sama nie wiem, co właściwie robię. Miasto jest okropne, mieszkam w nim z konieczności i zamierzam uciec stamtąd, jak tylko będę mogła.
— Studiujesz coś? — Artur starał się ukonkretnić treść swojego poprzedniego pytania.
— Tak, filozofię. Właśnie mam przed sobą ostatni rok studiów.
— Filozofię?! Gdzie zamierzasz szukać pracy po takim kierunku? Co będziesz robić po tych studiach?
— To nieistotne. Zarabiać na życie można w różny sposób. Mogę szyć, gotować, nawet sprzątać. Zresztą im mniej skomplikowana praca, tym lepiej. Nie będzie absorbowała myślenia. W wolnym czasie zamierzam pisać. Dzielić się z ludźmi tym, co siedzi w mojej głowie. Przekonywać ich, że warto znów zwrócić się ku przyrodzie, że nieustanna pogoń za postępem i otaczanie się wytworami przemysłu prowadzi donikąd. Nie staniemy się szczęśliwsi, jeśli będziemy mieli coraz szybsze samochody, coraz doskonalsze komputery, telefony itd. O tym chcę ludziom mówić. Niekoniecznie zarabiając na tym pieniądze. Zresztą wydaje mi się, że nie będę potrzebowała ich aż tak wiele.
Słysząc te słowa, Artur poczuł się nieswojo. Przecież całe jego dotychczasowe myślenie nastawione było właśnie na nieustanne nadążanie za postępem i robienie korporacyjnej kariery, której głównym wyrazem miały być wyższe z każdym rokiem zarobki. Uznał, że powinien wystąpić w obronie cywilizacji. Był jej dzieckiem i nie mógł tak łatwo pogodzić się z negacją tego, w czym wyrósł i się wychował.
— Ośmielam się zauważyć — zaczął z wyraźną nutą przekory w głosie — że te namioty, karimaty i inne akcesoria, dzięki którym możemy rozkoszować się urokami natury, też zostały wyprodukowane w fabrykach przy pomocy tak nielubianych przez ciebie nowoczesnych technologii. Przyjechaliśmy tu, jak by nie było, pociągiem, wytworem cywilizacji, a telefon komórkowy też masz przy sobie, chociaż tutaj go nie używasz.
—  Zgoda — przerwała mu Inga — nie da się zupełnie odciąć od cywilizacji, skoro już jest, ale pomyśl tylko, do czego może prowadzić to jej nieustanne rozwijanie. Przecież w końcu kiedyś nie będzie z czego wytwarzać kolejnych produktów, budować bloków, nie będzie miejsca na wytyczanie nowych autostrad i szlaków kolejowych. Co wtedy zrobią ludzie? Popełnią z rozpaczy zbiorowe samobójstwo? Uciekną na inną planetę, odległą o parę milionów lat świetlnych?
Artur nadal próbował bronić swojego stanowiska.
— Wszystko zaczęło się od rozniecenia ognia i wynalazku koła. W ten sposób odróżniliśmy się od świata zwierząt. Komputery i samoloty to też narzędzia, takie same, jak maczuga i siekiera, tylko trochę bardziej precyzyjne. Nie możesz mieć pretensji do ludzi, że w ciągu wieków doskonalili swoje wyroby i ułatwiali sobie życie. Czy to coś złego?
— Zastanów się, czy życie przez te wszystkie wynalazki stało się naprawdę łatwiejsze. Czy rozwiązano jakiś istotny problem społeczny? Wydaje mi się, że wręcz przeciwnie. Skoro coś nie przynosi oczekiwanych rezultatów, to należy tego zaniechać.
Artur nie mógł nie przyznać racji temu, co mówiła Inga, ale jednocześnie nie chciał uznać własnej porażki, dlatego postanowił użyć argumentu najmocniejszego, na który jego rozmówczyni na pewno nie znajdzie riposty.
— Przyjechałaś tu, bo miałaś na to ochotę — odparował z dużą pewnością siebie w głosie — nikt cię nie zmusił ani ci nie zabronił. Zgodziłaś się mnie zabrać, bo tak chciałaś, równie dobrze mogłabyś mi odmówić. Gdybyś żyła w takim społeczeństwie, które w całości jest mocno związane z naturą, to zaraz po pierwszej miesiączce ojciec wydałby cię za mąż za kogoś, kogo sam upatrzyłby sobie na zięcia i byłabyś jego własnością. Musiałabyś rodzić mu dzieci i zabiegać o jego dobre samopoczucie. Właśnie cywilizacji, rozwojowi przemysłu i wielkich miast zawdzięczasz to, że możesz sama decydować o swoim losie.
— Pod tym względem masz rację — przyznała Inga — ale jednocześnie ta sama cywilizacja, która przyniosła wyzwolenie kobietom, wszystkich, niezależnie od płci, pozbawia wolności w wielu innych obszarach. Zmusza do ciągłego pośpiechu, reguluje coraz drobniejsze detale naszego życia. Niedługo nawet kichanie będzie podlegało jakimś przepisom prawa. Poza tym nawet nie dostrzegamy, jak stopniowo stajemy się uzależnieni od tego, co dyktują nam producenci. Nie chcę powrotu do dawnego patriarchalizmu, ale tym nowym zniewoleniom też trzeba położyć kres. Świat nie może pędzić przed siebie z coraz większą prędkością, bo w końcu się rozbije. Konieczne jest samoograniczenie. Trzeba znaleźć jakąś równowagę. Wierzę, że to jest możliwe, tylko trzeba zacząć o tym myśleć. Do tego zamierzam namawiać ludzi. Ciebie też do tego namawiam. Nie wiem wprawdzie, czym zamierzasz się zajmować w przyszłości, ale może uznasz, że moja propozycja nie jest całkiem bez sensu.
Ostatnie słowa mile zaskoczyły Artura. Inga najwyraźniej proponowała mu dłuższą współpracę, a więc w jej oczach nie był już kimś, kto nie potrafi odróżnić borówki od wilczej jagody, lecz potencjalnym partnerem w dziele uwalniania świata od technologicznej zagłady. I chociaż nie bardzo widział siebie w takiej roli, to pozyskanie sympatii tej dziewczyny uznał za grę wartą świeczki i postanowił ją kontynuować.
— Do tej pory myślałem o zatrudnieniu się w jednej z wielkich korporacji, wspinaniu się tam po szczeblach kariery, może dojściu do stanowiska dyrektora generalnego, ale po tym, co od ciebie usłyszałem, zaczynam mieć wątpliwości.
— I bardzo słusznie. Praca w korporacji zabije w tobie wszelką niezależność. Staniesz się niewolnikiem wskaźników. Będziesz żył w ciągłym stresie. W końcu, żeby się uchronić przed zwariowaniem, zaczniesz zażywać psychotropy. Skądś to znam! — Inga westchnęła ciężko. — W pewnym momencie przyjdą młodsi, lepiej zorientowani w najnowszych rozwiązaniach. Wykopią cię i nikt nie stanie w twojej obronie. Zostaniesz na marginesie, jak wyciśnięta do cna, nikomu niepotrzebna cytryna. Dochodzenie do szczytu jest udziałem naprawdę nielicznych. Zresztą ze szczytu też można spaść. Radzę ci, porzuć swoje zamiary i zajmij się czymś, co cię nie zniszczy. Przekonasz się, że nie trzeba zarabiać kroci, żeby żyć. Przemyśl to, koniecznie!
— Dlaczego tak ci zależy, żebym akurat ja nie zmarnował sobie życia? Przecież znasz mnie zaledwie od paru dni i poza tymi wakacjami w leśnej głuszy nic nas nie łączy. Co cię może obchodzić, czy kiedyś spadnę ze szczytu czy nie?
— Z tobą teraz rozmawiam i akurat ciebie mogę przed tym przestrzec. Innych też bym przestrzegała, gdybym mogła. A poza tym… — Inga zawahała się na moment, jakby nie była pewna, czy powinna dokończyć to zdanie . — Poza tym polubiłam cię i nie chciałabym, żeby po wyjeździe stąd nasza znajomość nagle znikła, jak płomień świecy, którą ktoś zdmuchnie.
— Poważnie!? — Artur nie mógł uwierzyć własnym uszom. — Uważasz, że moglibyśmy się ze sobą zaprzyjaźnić, a może… może nawet pokochać?
— Uważam, że tak. — Inga zwróciła się w jego stronę i po raz pierwszy od spotkania na peronie popatrzyła mu prosto w oczy. — Spodobałeś mi się. I nie żałuję, że zgodziłam się zabrać ciebie na ten biwak, chociaż to był szalony pomysł. Ale właśnie takie szaleństwa nadają życiu smak. Nigdy nie bój się być szalony. Na pewno nie będziesz tego żałował.
— A ten ktoś, na kogo czekałaś na dworcu? — Artur chciał wyjaśnić swoją nową sytuację do końca.
— Myślę, że to już definitywnie zakończona historia. Zresztą nie tylko dlatego, że w ostatniej chwili zostawił mnie na lodzie. Ale nie mówmy o tym. Przynajmniej nie teraz.
Tej nocy i wszystkich następnych do końca biwaku namiot Artura pozostał pusty. Wprawdzie jedynka była trochę przyciasna dla dwojga osób, ale to tylko sprzyjało pogłębianiu bliskości. Kolejne dni upływały szybko. Zbyt szybko w odczuciu Artura. Teraz chciałby, żeby takie życie na odludziu, polegające na zbieraniu darów lasu, łowieniu ryb i przyrządzaniu kolejnych prostych posiłków, trwało wiecznie.
W dniu powrotu, przed opuszczeniem pociągu wymienili adresy, telefony, maile i obiecali sobie solennie pozostawać w stałym kontakcie. Na najbliższe spotkanie umówili się jeszcze tego samego wieczoru.

Gdy Artur wyszedł z budynku dworca, nowoczesne biurowce ze szkła, aluminium i betonu nie robiły już na nim takiego wrażenia jak dawniej. Wydawały się szare i ciężkie. Także hałas ulicy nieprzyjemnie kontrastował z dotychczasową leśną ciszą mąconą tylko śpiewem ptaków i szelestem liści. „Jak mogłem wcześniej się tym zachwycać?” — myślał z autoironią. W uszach ciągle dźwięczały mu słowa Ingi: „Nie można pędzić w nieskończoność. (…) Trzeba znaleźć równowagę. Wierzę, że to jest możliwe.” Czy rzeczywiście jest? Czy on, Artur, jest gotów tej równowagi szukać? W tej chwili był pewien, że tak. Będzie szukał równowagi między techniką a naturą, między postępem a tym, co w człowieku pierwotne. Temu szukaniu chce poświęcić swoje życie. Jeśli tylko się uda, będzie szukał tej równowagi u boku Ingi.

sobota, 16 kwietnia 2016

To mój najnowszy utwór

Cena


Symplicjusz, mocno już posunięty w latach mistrz alchemii oraz białej i czarnej magii, powolnym krokiem, podpierając się sękatym, nieokorowanym kosturem, schodził krętymi kamiennymi schodami do położonej głęboko pod podłogą jego domu niewielkiej piwnicy, gdzie w metalowej klatce czekał na niego Ratulus – szczur hodowany od roku jako zwierzę doświadczalne w badaniu, które, o ile tylko zakończy się pomyślnie, miało stać się ukoronowaniem całego jego twórczego i niezwykle pracowitego życia.
Od dnia, w którym kupił Ratulusa od kupca z dalekiego kraju, poił go przygotowanym przez siebie eliksirem nieśmiertelności. Przez wiele lat nad nim pracował. Przez jego piwniczkę przewinęło się mnóstwo różnych zwierząt, które jednak padały po osiągnięciu naturalnego dla nich wieku. Po każdym takim niepowodzeniu zmieniał skład eliksiru, modyfikował sposób mieszania oraz wypowiadane w czasie tej czynności zaklęcia i podejmował kolejną próbę.
Ratulus dawał największą, jak do tej pory, nadzieję, że upragniony cel zostanie wreszcie osiągnięty. W chwili zakupu nie był on już młodzieniaszkiem, jak na stworzenie tego gatunku. Według wszelkich znaków na niebie i ziemi powinien pożyć jeszcze najwyżej kilka miesięcy. Tymczasem niedawno minął rok od jego zakupu, a biało-szary gryzoń nie przejawiał w najmniejszym stopniu chęci rozstawania się z tym światem. Biegał żwawo po klatce, uporczywie szukając jakiejś większej szczeliny, przez którą mógłby się wydostać na wolność.
Tego dnia znawca magii schodził do swojej piwnicy z uczuciem lęku, jaki już dawno mu nie towarzyszył przy wykonywaniu alchemicznych badań. Wczoraj uznał, że nadszedł czas, aby sprawdzić, czy podawany Ratulusowi eliksir rzeczywiście uczynił go istotą nieśmiertelną. W tym celu domieszał mu do pokarmu trutkę, jaką zwykle serwuje się szczurom buszującym po spiżarniach i śmietnikach. Teraz szedł sprawdzić efekt swojego eksperymentu. Co będzie, jeśli okaże się, że zrobił to za wcześnie? Szkoda by było sympatycznego zwierzaka, a poza tym trzeba by cały eksperyment zacząć od początku. To nie było łatwe. Do sporządzania eliksiru Symplicjusz wykorzystywał wyjątkowo rzadko spotykane kamienie szlachetne, które ścierał na drobny proszek i mieszał z wywarami z różnych ziół o magicznych właściwościach. Zapas tych kamieni był już na wyczerpaniu, a przecież, po stwierdzeniu skuteczności preparatu na kolejnym zwierzęciu, będzie musiał sam poddać się podobnej kuracji, żeby stwierdzić, czy na ludzi będzie on działał tak samo. Stary alchemik nie był na tyle bogaty, żeby móc się w takie kamienie zaopatrzyć u handlarzy. Aby je zdobyć, będzie musiał udać się na trudną wyprawę w góry i tam przez co najmniej rok wytrwale rozkopywać przykrywającą skały cienką warstwę ziemi w poszukiwaniu nielicznych lśniących charakterystycznym czerwonozłotym połyskiem okruszyn, często nie większych od pestki wiśni. Zaś dla sporządzenia odpowiedniej ilości eliksiru będzie ich potrzebował co najmniej dwa funty. Tymczasem siły już go opuszczają. Z trudem pokonuje tych kilkanaście krętych schodów prowadzących do piwnicy, a co tu mówić o penetrowaniu górskich zboczy. Czy w ogóle będzie w stanie dokończyć swoje dzieło?
Na szczęście Ratulus przywitał go energicznym poszturchiwaniem pyskiem prętów klatki i wesołym popiskiwaniem. A więc udało się. Trutka nie wyrządziła mu żadnej szkody, pomimo że zastosowana dawka zdolna była wyprawić na tamten świat nie jednego, ale całe stado szczurów.
Teraz trzeba było wykonać jeszcze jeden eksperyment. Na samą myśl o jego przeprowadzeniu staremu uczonemu cierpła skóra. Jeśli eliksir nie został wystarczająco dopracowany i nie posiada takich właściwości, jakich spodziewał się jego twórca, ten ruchliwy i miły w dotyku gryzoń wyda w jego rękach ostatnie tchnienie, a on będzie musiał postarać się o następne zwierzę i podjąć trudną wyprawę w góry. Jednak bez tego kroku nigdy się nie przekona, co właściwie stworzył. Wyprawa po kamienie i tak go czeka – dla pozyskania surowca na wypróbowanie działania specyfiku na samym sobie. „Muszę to zrobić, muszę, dla dobra nauki, dla dobra ludzkości” – powtarzał sobie w duchu.
Otworzył klatkę, ostrożnie wyjął z niej wyrywającego się ku wolności szczurka, przytrzymał mocno w dłoni lewej ręki, aby mu się nie wymknął, prawą sięgnął po nóż, który miał przygotowany w kieszeni swojej tuniki, zamknął oczy, żeby nie patrzeć na to, co za chwilę uczyni i mocnym pchnięciem zatopił stalowe ostrze w miękkim futrze. Ratulus nie znieruchomiał. Przeciwnie, jeszcze intensywniej niż dotychczas próbował oswobodzić się z dłoni swojego żywiciela i pozwiedzać nieznane dotąd zakamarki piwnicy. Symplicjusz otworzył oczy. Wokół wbitego noża nie pojawiła się krew. Po jego wyciągnięciu rana natychmiast się zasklepiła, nie pozostawiając żadnego śladu. Staremu mistrzowi oczy zalśniły radością. Teraz był pewien swojego sukcesu. Eliksir nie tylko pozwolił oprzeć się działaniu trucizny, ale też uczynił jego podopiecznego odpornym na mechaniczne urazy. Ratulus stał się nieśmiertelny i niezniszczalny zarazem. Nadszedł czas, żeby podobną kurację zaserwować sobie. Jeśli okaże się równie skuteczna, będzie można ogłosić wszystkim ludziom, że nie muszą już bać się starości, chorób, pożarów, dzikich zwierząt ani napaści nieprzyjaciół. Żadna z tych plag nie wyrządzi im już krzywdy. Wystarczy tylko wypić odpowiednią ilość eliksiru, który on będzie odtąd przyrządzał dla wszystkich chętnych.
Upłynęły kolejne dwa lata, w czasie których Symplicjusz najpierw poszukiwał w górach drogocennych kamieni, następnie przyrządzał z nich eliksir, a później raczył się nim codziennie, oczekując efektu identycznego jak ten, który udało się uzyskać u Ratulusa. Skrzętnie przy tym zapisywał spożywane ilości cudownego płynu, aby precyzyjnie ustalić dawkę niezbędną do uzyskania nieśmiertelności i niezniszczalności przez człowieka.
Wreszcie nadszedł dzień, gdy po przebudzeniu poczuł się, jakby ubyło mu co najmniej pięćdziesiąt lat. Nie czuł bólu w krzyżu ani w kolanach. Kręte schody prowadzące do piwnicy pokonał bez podpierania się kosturem. Wyszedł na podwórko na wpół nagi i, mimo, że była to już późna jesień, nie odczuł w ogóle chłodu. Tego dnia, zamiast eliksiru, wypił cały dzban przygotowanego wcześniej na taką okoliczność wywaru z wilczych jagód. Już kilkadziesiąt kropel wystarczyłoby, żeby człowiek jego postury padł martwy po parunastu minutach. On jednak czuł się tak, jakby napił się po prostu czystej wody. Był już niemal zupełnie pewien, że osiągnął swój cel. Ostatni test jednak należało koniecznie wykonać, aby pozbyć się wszelkich wątpliwości. Jeśli okaże się przedwczesny, będzie ostatnią czynnością w życiu starego mistrza, a stworzony przez niego eliksir nigdy nie ujrzy światła dziennego. Nie miał żadnego ucznia ani następcy, który mógłby kontynuować jego dzieło.
Pokonując lęk, sięgnął po nóż i, podobnie, jak przed dwoma laty w ciele Ratulusa, teraz zatopił go we własnej piersi. Poczuł, jak ostrze przenika jego ciało, ale nie sprawiło mu to żadnego bólu, krew nie wytrysnęła z otwartej rany. Ta zresztą, tak samo, jak wówczas, zniknęła bez śladu natychmiast po usunięciu ostrego narzędzia. Mistrz był przeszczęśliwy. On jest już nieśmiertelny. Najwyższy czas podzielić się tym darem z innymi ludźmi.
No tak. Tylko skąd wziąć tyle kamieni szlachetnych niezbędnych do wytworzenia eliksiru, żeby starczyło go na całoroczną kurację dla wszystkich potrzebujących. Jeśli będzie sam je zbierał, to zajmie mu to, pomimo faktu, że siły i zdrowie wróciły mu jak za młodu, wiele długich lat. W tym czasie umrze mnóstwo ludzi nie doczekawszy swojej kolejki. Jedyne wyjście to zlecić chętnym na pozbycie się widma nieuchronnej śmierci, aby sami nazbierali odpowiednią ilość kamieni i przynieśli mu je. To będzie jedyna cena, jakiej zażąda. Ostatecznie nie ma w tym nic złego, że dla uzyskania tak wielkiego daru będą musieli włożyć trochę wysiłku. Tak będzie nawet sprawiedliwie.
W najbliższy dzień targowy wybrał się do miasta. Poszedł tam ubrany zdecydowanie zbyt lekko, jak na tę porę roku. Chciał już samym wyglądem zwrócić uwagę słuchaczy na cudowną zmianę, jaka się w nim dokonała, a jaka może być również ich udziałem. Stanął pośrodku rynku na wysokiej beczce przeznaczonej do kiszenia kapusty, którą pożyczył od jednego z handlarzy, uderzył kilkakrotnie młotkiem w dużą metalową pokrywkę od kociołka na wodę i, upewniwszy się, że wzbudził wystarczające zainteresowanie, zaczął przemawiać.
Obwieścił zgromadzonym nowinę o dokonanym wynalazku. Zademonstrował jego działanie, gimnastykując się, podnosząc bez wysiłku ciężkie skrzynie z owocami i warzywami, wbijając sobie nóż w ciało i opalając je pochodnią. Na koniec oznajmił, że każdy może doświadczyć takiej samej przemiany i cieszyć się nieskończenie długim życiem bez chorób, udręk starości i obawy, że zginie z czyjejś ręki lub w wyniku nieszczęśliwego zrządzenia losu. Musi tylko przynieść mu około dwóch funtów górskich oczek (tak nazywano owe szlachetne kamienie będące głównym składnikiem eliksiru), on wyprodukuje z nich napój, który następnie popijany małymi dawkami przez cały rok uczyni każdego, kto podda się tej kuracji nieśmiertelnym i niezniszczalnym tak jak on. Rzecz jasna, wysocy i tędzy będą potrzebowali tych kamieni więcej, niscy i szczupli – mniej, ale rozpiętość nie powinna być większa niż cztery uncje, chyba, że ktoś byłby wyjątkowym karłem albo wyjątkowym olbrzymem. Dzieciom może wystarczyć mniejsza ilość. Za każdym razem trzeba będzie ustalić ją indywidualnie.
Symplicjusz znany był w całej okolicy jako człowiek wyjątkowo stateczny i poważny. Z pewnością nie robiłby i nie mówił tego wszystkiego, gdyby były to tylko kuglarskie sztuczki. Toteż, zaraz po zakończeniu jego przemowy, targowisko zaczęło nagle pustoszeć. Nie tylko kupujący, ale także kupcy w pośpiechu opuszczali swoje kramy, nie dbając o pozostawiony w nich towar, co było rzeczą dotychczas niewyobrażalną. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że uzbieranie dwóch funtów kamieni tak rzadko spotykanych, jak górskie oczka, będzie zadaniem niezwykle trudnym. W ogóle dla wszystkich może nie wystarczyć. Należało się pośpieszyć. Nie dać innym się ubiec. Nie zostać na szarym końcu. Następnego dnia zarówno miasto, jak i okoliczne wioski zupełnie się wyludniły. Kto żyw wyruszył ku górom na poszukiwanie cennego surowca mającego zapewnić wieczne życie wolne od chorób i zagrożeń. Wszystkie drogi prowadzące ku masywnym górskim szczytom zapełniły się piechurami, jeźdźcami oraz wozami wszelkiego rodzaju.
Pierwsze ofiary padły już podczas tej wędrówki. Ludzie rozpychali się, tratowali wzajemnie. Nawet dla najbliższych krewnych nie było litości. Każdy żywił obawę, że właśnie dla niego może zabraknąć życiodajnych kamieni. Wystarczy tylko wspomnieć, że nawet skromny naszyjnik z górskich oczek potrafił u wytwórców biżuterii kosztować tyle, co dobry koń, aby wyobrazić sobie, ile trzeba się będzie naszukać, aby nazbierać dwa funty takich cudeniek. Lepiej od razu pozbyć się konkurencji. Przecież nigdy dotąd nie mieli okazji walczyć o tak wysoką stawkę.
Prawdziwe jatki zaczęły się jednak dopiero, gdy cała ta ludzka rzesza dotarła do gór. Jeśli komuś udało się znaleźć choć parę czerwonozłotych kamyków, nie mógł czuć się bezpieczny. Fakt ten bywał prędzej czy później dostrzeżony przez innych poszukiwaczy, a wtedy wszelkie hamulce moralne znikały. Z każdym dniem górskie zbocza coraz obficiej spływały krwią. Trupy stawały się żerem dla kruków i sępów, bo nikomu nie było w głowie zajmowanie się ich grzebaniem.
Bezpardonowa wojna wszystkich ze wszystkimi trwała aż do momentu, gdy ostatni z eksploratorów, zbierając między umarłymi to, co udało im się znaleźć lub zrabować, padł z wycieńczenia. Nie dbał bowiem o pożywienie ani wypoczynek starając się jak najszybciej zgromadzić potrzebne dwa funty kamieni, a do tej ilości ciągle mu sporo brakowało.
Symplicjusz na próżno czekał w swoim domu na uboczu miasta na pierwszego przybysza, którego będzie mógł obdarzyć nieśmiertelnością. Nie odwiedzał w tym czasie miasta. Dzięki eliksirowi nie odczuwał w ogóle głodu, więc nie musiał zaopatrywać się w żywność na targu, a do samotnego życia przywykł od dawna i teraz też nie szukał towarzystwa. W końcu jednak zniecierpliwiony brakiem zainteresowania dla swego wynalazku postanowił sprawdzić, co jest przyczyną tak długiej nieobecności zainteresowanych. Mijał kompletnie opustoszałe miasto. Na rynku, gdzie jeszcze nie tak dawno obwieścił ludziom swoje odkrycie, w niepilnowanych kramach gniły pozostawione owoce, warzywa i inne produkty. Po ulicach biegały wygłodniałe i zdziczałe psy. Gdy na jednej z dróg prowadzących w góry ujrzał pierwsze ludzkie ciała ponadgryzane przez padlinożerną zwierzynę, ogarnął go niepokój, ale jeszcze miał nadzieję, że to tylko przypadkowe ofiary pośpiechu wędrowców, choć dziwne było, że nikt nie zajął się ich pochówkiem. Dopiero po dotarciu do pierwszych zboczy zrozumiał, co naprawdę się stało. Ogarnęła go złość – na tych ludzi i na samego siebie. Jak mógł nie przewidzieć, że tak właśnie się to skończy. Wróciwszy do swojego domu wylał na ziemię resztki eliksiru, jakie zostały mu jeszcze po jego własnej kuracji. Podarł na strzępy i spalił wszystkie zapiski dotyczące jego sporządzania.

- Wyznaczyłem ludziom zbyt wysoką cenę za możliwość wiecznego życia – pomyślał z goryczą. – Nie zdołali udźwignąć jej ciężaru. Teraz trzeba będzie opracować recepturę eliksiru, który odwróci skutki działania tego wynalezionego ostatnio. Nie warto być nieśmiertelnym w wymarłej krainie.

piątek, 8 stycznia 2016

Rozśmieszyć Pana Boga


Gdy Marta świętowała uroczyście dzień, w którym przekroczyła próg dorosłości, była absolutnie pewna, że wie, jak będzie wyglądało jej dalsze życie. Plany na przyszłość miała klarowne i w pełni zgodne z zasadami, które od wczesnego dzieciństwa wpajano jej w domu rodzinnym, gdzie wierność Bogu, Honorowi i Ojczyźnie była uznawana za wartość najwyższą, nad którą nie zawiera się żadnych kompromisów nigdy i z nikim, choćby nawet chodziło o życie. Zatem za rok matura zdana na co najmniej osiemdziesiąt procent, później studia pedagogiczne na katolickiej uczelni w mieście położonym najbliżej miejsca jej zamieszkania, praca w charakterze katechetki, małżeństwo – obowiązkowo sakramentalne, co najmniej trójka dzieci, całkowite poświęcenie się ich wychowaniu, tak jak uczyniła to jej mama, powrót do pracy katechetki, o ile to będzie możliwe, wreszcie zasłużona emerytura w otoczeniu gromadki wnucząt. Tak to miało wyglądać i w dniu swych osiemnastych urodzin Marta była przekonana, że nie ma na świecie takiej siły, która mogłaby te plany pokrzyżować.
Punkt pierwszy został spełniony nawet z nawiązką. Na świadectwie maturalnym przy wszystkich przedmiotach zarówno w części ustnej jak i pisemnej widniały liczby punktów wyższe od dziewięćdziesięciu. Droga na studia pedagogiczne była zatem szeroko otwarta. Wszystko wskazywało na to, że kolejne punkty planu potoczą się równie gładko i zapewne tak by było, gdyby nie pewne zdarzenie, do którego doszło już na ostatnim roku studiów, kiedy to wyjątkowo uzdolniona i pracowita studentka pieczołowicie przygotowywała swoją pracę magisterską.
Pracowitość pracowitością, ale odrobina czasu wolnego i godziwej rozrywki też się człowiekowi należy, choćby dla umysłowej higieny. W celu zapewnienia sobie relaksu w pewien lutowy wieczór, tuż po zaliczeniu przedostatniej sesji, Marta wybrała się na bal karnawałowy do uczelnianego klubu. Towarzystwo, jak przystało na placówkę, której kanclerzem był sam arcybiskup, bawiło się kulturalnie, powściągliwie i na trzeźwo. O żadnych ekscesach nie było mowy. Leszek poprosił ją do tańca na samym początku zabawy. Potem jeszcze kilkakrotnie razem tańczyli, aż wreszcie na dobre zagościł przy jej stoliku. Nie miała nic przeciwko temu. Mężczyzna był od niej starszy o parę lat, chociaż studiował na młodszym roku. Te studia to był jego drugi fakultet. Wcześniej skończył prawo na uniwersytecie i z tym kierunkiem wiązał swoją zawodową przyszłość. Filozofię, którą studiował obecnie, traktował jako dodatkowy element osobistego rozwoju. Po dłuższej rozmowie przy herbacie i soku pomarańczowym Marta zorientowała się, że jej taneczny partner myśli poważnie o życiu i uznała, że warto w tę znajomość nieco zainwestować. Ostatecznie czas nauki powoli dobiega końca, więc może to jest właśnie dobra okazja, aby poczynić pierwsze kroki ku realizacji kolejnego etapu życiowego planu? Z chęcią przyjęła zaproszenie na następne spotkanie.
Nie włączył się jej żaden sygnał ostrzegawczy, gdy podczas jednej z kolejnych randek, po mniej więcej trzech tygodniach znajomości Leszek zaprosił ją do swojego pokoju w akademiku i to dość późną porą. Przecież wszyscy studiujący na tej uczelni mają zaświadczenie od swoich proboszczów o tym, że są praktykującymi katolikami, mają te same, co ona przekonania, cóż może jej grozić ze strony takiego człowieka? Zgodziła się bez wahania. Na miejscu wypadki potoczyły się jakoś tak dziwnie szybko, że Marta zupełnie straciła nad nimi kontrolę. Siedzieli najpierw przy niewielkim stoliku i popijali herbatę. Alkoholu w żadnej postaci Marta nie piła, gdyż wkrótce po ukończeniu osiemnastu lat podpisała deklarację Krucjaty Wyzwolenia Człowieka zobowiązującą ją do całkowitej, dozgonnej abstynencji. Leszek wiedział o tym i odnosił się z szacunkiem do przyjętego przez nią wyrzeczenia. Później przenieśli się na kanapę. Leszek objął ją czule ramieniem. Zrobiło się tak dobrze i przyjemnie. Marta zapragnęła, aby trwało to jak najdłużej. Czuła, że nie chce, by cokolwiek stało na przeszkodzie między jego a jej ciałem. Guziki i zamki błyskawiczne w poszczególnych częściach ich garderoby porozpinali sobie wzajemnie, nie wiedząc kiedy, wreszcie dali się pochłonąć wspólnej, wszechogarniającej rozkoszy. Marta w tym czasie nie myślała o niczym i nic, nawet chwilowy ból, jakiego doznała na samym początku zbliżenia, nie zakłócało jej dobrego nastroju. Była po prostu szczęśliwa.
Otrzeźwienie pojawiło się, gdy o świcie opuściła akademik Leszka i udała się na swoją stancję, którą wynajmowała w innej części miasta. Miejsce radosnego uniesienia zajęło teraz uczucie palącego wstydu. Jak mogła tak łatwo dać się uwieść?! Ona, wieloletnia działaczka ruchu oazowego, wychowana w tak porządnej rodzinie. Jej mama z pewnością nigdy nie pozwoliła sobie na taką wpadkę. Dlaczego nie zaprotestowała od razu, gdy na kanapie objął ją po raz pierwszy? Jak można było tak się zapomnieć? No cóż, stało się, trzeba się będzie z tego wyspowiadać. Ale nie pójdzie z tym do swojego spowiednika, u którego regularnie od paru lat korzystała z sakramentu pojednania. Przecież do tej pory rozmawiali wyłącznie o drobnych potknięciach na prostej drodze jej duchowego wzrostu, a tu nagle taki grzech! Nie przejdzie jej przez gardło, żeby mu o tym powiedzieć. Zarówno tu, jak i w jej rodzinnym mieście jest dość księży. Znajdzie takiego, który jej w ogóle nie zna i jemu wyzna swój upadek. Nikomu innemu o tym nie powie. Zwłaszcza rodzicom. Wolała nie myśleć, jak przyjęliby wiadomość, że ich ukochana córka… Nie, to zupełnie nie wchodziło w rachubę. Z Leszkiem zerwie i zapomni, że kiedykolwiek go znała. Odtąd będzie dużo rozważniejsza przy zawieraniu znajomości z mężczyznami. Tylko jak się wytłumaczy przyszłemu mężowi, gdy dojdzie już do nocy poślubnej? „Boże, co ja zrobiłam, co ja zrobiłam?!” – powtarzała bezsilnie przez całą drogę.
Wyjęła z torebki telefon komórkowy i wykasowała numer Leszka z listy kontaktów. Postanowiła też najszybciej, jak to tylko możliwe, wymienić kartę z własnym numerem, żeby on nie mógł dodzwonić się do niej. Była pewna, że nie chce go więcej oglądać na oczy ani słyszeć jego głosu.
Swoje postanowienia spełniła jeszcze tego samego dnia. Znalazła kościół, w którym przed nieznanym księdzem oczyściła się z popełnionego cudzołóstwa, następnie kupiła nową kartę startową do telefonu i rozesłała znajomym oraz członkom rodziny smsy z informacją o zmianie numeru. Przyczynę tej zmiany pominęła dyskretnie milczeniem. Teraz mogła bez reszty zagłębić się w pisanie pracy magisterskiej, aby jak najszybciej zapomnieć o całej przygodzie. Przypomniała sobie o niej niespodziewanie czternaście dni później, gdy stwierdziła z niepokojem, że naturalna, comiesięczna kobieca przypadłość, której spodziewała się właśnie w tym czasie, jakoś dziwnie się opóźnia. „Czyżby tamten incydent z Leszkiem…?” – pomyślała i poczuła, jak skóra cierpnie jej na całym ciele od ogarniającego ją panicznego strachu. Nie zastanawiając się ani chwili pobiegła do apteki, żeby zaopatrzyć się w test mający potwierdzić lub wykluczyć najgorsze przypuszczenie, jakie zrodziło się w tym momencie w jej głowie. Dla większej pewności kupiła dwa zestawy. Pierwszy wykorzystała natychmiast, drugi wieczorem tuż przed pójściem spać. Oba dały wynik pozytywny. Nie było wątpliwości. Jedna chwila zauroczenia nie pozwoli o sobie zapomnieć. Teraz nie uniknie już rozmowy z rodzicami i ponownego spotkania z Leszkiem. To pierwsze było najgorsze. Jak oni to przyjmą? Jak zareagują? Jak w ogóle im to powiedzieć? Wolałaby tysiąc razy bardziej za karę zostać nadziana na widły przez rogatego sługę księcia ciemności i wrzucona do kotła z wrzącą smołą, niż popatrzeć w oczy rodzicom i mówić im o tym, co się zdarzyło. Chyba że… Przeraziła się myśli, która teraz zaświtała w jej głowie. To rozwiązałoby wszystkie problemy, ale przecież w ten sposób zaprzeczyłaby całej swojej dotychczasowej postawie. Owszem, boi się tego, co ją czeka, okropnie się boi, ale nie może przecież uwolnić się od tego lęku za taką cenę. Nie popełni tak straszliwej zbrodni.
Z pokorą przyjęła policzek wymierzony jej przez matkę na samym początku rozmowy, do której doszło w najbliższy weekend. Czuła, że zasłużyła na niego. Sama by siebie pewnie tak potraktowała, gdyby była na miejscu mamy. Trudniej było przyjąć słowa, które usłyszała chwilę później.
- Jak ty śmiałaś nam coś takiego zrobić!? – powiedział ojciec oskarżycielskim tonem, jakim zwykle przemawia prokurator, domagając się najwyższego wymiaru kary dla zbrodniarza. – W naszej rodzinie nigdy czegoś takiego nie było. Nie tak cię wychowywaliśmy. Jak teraz spojrzymy w oczy naszym najbliższym, wszystkim członkom naszej rodziny i znajomym? Co teraz zamierzasz zrobić, żeby wynagrodzić nam utratę dobrego imienia, na którą nas naraziłaś?
Marta milczała. Nie miała pojęcia, co takiego mogłaby zrobić, żeby uczynić zadość żądaniu ojca. Wiedziała, że zawiniła, było jej wstyd, ale jednocześnie wyczuwała, że nie potrafi do końca zaakceptować tego, co powiedział. Czy ona się w ogóle nie liczy? Czy jedyną rzeczą, jaka wynika z jej lekkomyślnego zachowania jest narażenie na szwank dobrego imienia rodziny?
- Tylko jedno może nas wszystkich uratować, – tym razem głos zabrała mama – musisz jak najprędzej wyjść za mąż za ojca tego dziecka. Ślub powinien się odbyć zanim twój brzuch stanie się widoczny. Potem najwyżej powie się, że dziecko było wcześniakiem. My załatwimy z księdzem proboszczem, żeby zwolnił was z obowiązku nauk przedślubnych. Twoja głowa w tym, żeby przekonać tego faceta do takiego rozwiązania. I nie obchodzi nas, jak sobie z tym poradzisz. Nawarzyłaś piwa, to teraz je wypij.
Rada mamy wydała się Marcie zupełnie rozsądna. Bolała jedynie przebijająca z niej, ta sama, co u taty troska wyłącznie o dobrą opinię. Czyżby to było w życiu najważniejsze? No tak, ale ona sama chciała przede wszystkim o to zadbać, kiedy liczyła, że uda się jej zachować całą sprawę w tajemnicy. Może to jednak normalne? Małżeństwo z Leszkiem wydało się jej rzeczywiście najlepszym rozwiązaniem i dla niej, i dla ich wspólnego dziecka. Chociaż nie minęła jej wściekłość na niego za to, co zrobił, ale wcześniej przecież dał się poznać z całkiem pozytywnej strony. W wyobraźni widywała go już u swojego boku na ślubnym kobiercu. Tyle, że miało to być dużo później i nie w takich okolicznościach, ale skoro już się tak zdarzyło… Żeby tylko chciał się zgodzić. Nie znała go przecież jeszcze od tej strony. Co będzie jak odmówi? Łatwo mamie powiedzieć „twoja w tym głowa, żeby go przekonać”. Przecież nie zaciągnie go siłą do ołtarza. Czy istnieje jakiś plan B na wypadek, gdyby próby nakłonienia Leszka do ślubu nie przyniosły rezultatu? Bała się zapytać o to mamy. Na razie wypada tylko modlić się, żeby wszystko poszło dobrze.
Leszek nowinę o tym, że został ojcem potraktował z całą powagą. Nie miał zamiaru wykręcać się od odpowiedzialności za utrzymanie i wychowanie swojego potomka. Zaakceptował też bez oporów pomysł związania się z Martą na stałe. Był tylko jeden szkopuł: ślub może być wyłącznie cywilny. Kościelny zawarł już raz dwa lata temu. Tamta kobieta porzuciła go po zaledwie kilku miesiącach dla jakiegoś znacznie bogatszego i podobno lepszego w łóżku kochanka, z którym wyjechała za granicę. On sam nie wie nawet dokąd. Właśnie po tym zdarzeniu zdecydował się na drugi kierunek studiów, żeby jakoś zapełnić pustkę, która powstała w jego życiu. W ubiegłym roku dostał zaocznie rozwód, ale kościelnego unieważnienia małżeństwa nie udało się załatwić, chociaż próbował. Oczywiście wie, że w takiej sytuacji nie powinien starać się wiązać z kobietami, ale nie potrafi żyć w samotności. Tęskni za rodziną i jest gotów wiele zrobić dla uszczęśliwienia osoby, która zechce z nim złączyć swoje życie. Na koniec wyraził nadzieję, że fakt, iż Marta spodziewa się jego dziecka, będzie w tym wypadku decydujący i sprawi, że jego marzenie wreszcie się urzeczywistni.
- W takim razie to, co mówiłam wcześniej zupełnie nie wchodzi w rachubę – powiedziała stanowczym głosem matka, gdy Marta poinformowała ją telefonicznie o przebiegu rozmowy z Leszkiem. – Zerwij natychmiast z tym rozwodnikiem. Do czasu porodu nie pokazuj się na oczy nikomu z rodziny ani znajomych. Jak będą się pytać, to powiemy, że wyjechałaś na zagraniczne stypendium. Dziecko zaraz po urodzeniu oddasz do adopcji i wrócisz jakby nigdy nic do domu. Najlepiej dla ciebie będzie, jeśli później wstąpisz do jakiegoś zakonu. Przecież żaden szanujący się mężczyzna nie zechce wziąć cię za żonę, jak się dowie, że nie jesteś już dziewicą, a z takim, któremu nie będzie to przeszkadzało, lepiej w ogóle się nie wiązać.
- Ale mamo… – Marta próbowała oponować przeciwko zaplanowanemu bez jej zgody dalszemu ciągowi jej życia, jednak nie została dopuszczona do głosu.
- Przemyśl sobie to, co ci powiedziałam – przerwała jej matka. – Jesteś chyba, mimo wszystko dość rozsądna, żeby uznać, że takie rozwiązanie będzie najlepsze. W każdym razie ja i tata żadnego innego sobie nie wyobrażamy, a już na pewno nie zgodzimy się, żebyś zmarnowała sobie życie u boku jakiegoś rozwodnika. Na rolę samotnej matki też ci nie pozwolimy. Panny z dzieckiem nigdy w naszej rodzinie nie było. I nie będzie! Mam nadzieję, że zrozumiałaś. Zadzwoń jutro i powiedz, czy udało ci się znaleźć jakieś miejsce, gdzie mogłabyś wyjechać na czas ciąży. Jakbyś miała z tym problem, to my ci pomożemy. Na razie kończę. Do usłyszenia.
Po odłożeniu telefonu Marta zamyśliła się. Czy z jej punktu widzenia to, co zaproponowała mama jest rzeczywiście najlepszym rozwiązaniem? Czy naprawdę chciałaby tak po prostu oddać to maleństwo, które teraz nosi w sobie w zupełnie obce ręce, byle tylko pozbyć się problemu? Owszem, zaraz po sprawdzeniu testu ciążowego był moment, kiedy brała taką, a nawet jeszcze gorszą, ewentualność pod uwagę, ale w tej chwili nie wyobraża już sobie tego. Poza tym Leszek już się dowiedział, że został ojcem. Czy on nie ma prawa nic powiedzieć na temat losu swojego dziecka? Gdyby sam nie chciał, mówił, że go to nie obchodzi, proponował pieniądze na aborcję lub coś w tym rodzaju, to co innego, ale on wręcz ucieszył się na wiadomość, że to dziecko istnieje. Czy można go tak po prostu pozbawić wpływu na dalsze życie jego potomka? Wreszcie, czy ma oszukiwać samego Boga, udając, że czuje powołanie zakonne? Nigdy nie wyobrażała sobie siebie w habicie. Jej wiara zawsze nastawiona była na spełnienie się w życiu rodzinnym. Czy ma ofiarować Bogu swoją czystość dlatego, że ją straciła? Z drugiej strony, czy stać ją na tak otwartą konfrontację z rodzicami? Czy da sobie radę bez ich wsparcia, jeśli nie przyjmie narzuconego jej planu? Przez całą noc nie zmrużyła oka, próbując roztrząsnąć dręczące ją wątpliwości. Ostatecznie nad ranem doszła do wniosku, że choć rodziców bardzo kocha, to nie może cały czas czuć się wyłącznie ich córką. Ma już przecież dwadzieścia cztery lata i najwyższy to czas, żeby sama podejmowała decyzje dotyczące swojego życia i sama brała za nie odpowiedzialność.
Zaraz po zajęciach na uczelni skontaktowała się z Leszkiem i oznajmiła, że zgadza się na ślub cywilny. Spytała tylko, czy nie zechciałby podjąć postanowienia, że wprawdzie będą razem wychowywać swoje wspólne dziecko, ale poza tym będą żyli jak brat z siostrą, żeby nie zamykać sobie drogi do sakramentów.
- Rozumiem cię, – powiedział poważnie Leszek – ale nie mogę zagwarantować, że wytrzymałbym w takim postanowieniu. To nie jest tak, jak się potocznie mówi, że facet myśli tylko o jednym. Gdyby o to chodziło, stać by mnie było na prostytutki, ale ja naprawdę potrzebuję bliskości. Mówiłem ci to już wczoraj. Wiesz, dlaczego doszło do naszego zbliżenia wtedy w akademiku? Bo bardzo mi tego brakowało. Od czasu, jak porzuciła mnie tamta kobieta, czuję się straszliwie samotny i bliskość, również ta cielesna, jest dla mnie ogromnie ważna. A chyba nie chodzi ci o to, żebyśmy przyjęli takie zobowiązanie, a później co pewien czas je łamali i za każdym razem spowiadali się z tego, jak z incydentalnych grzechów. Jeśli uznasz, że bez tego warunku nie możesz za mnie wyjść, to pogodzę się z tym. Tylko pomyśl też o naszym dziecku.
Marta rzeczywiście nie chciała zobowiązywać się do niczego na niby. Poza tym Leszek ma rację. Trzeba myśleć przede wszystkim o dziecku, a nie cały czas o sobie. To jego dobro powinno być teraz na pierwszym miejscu. Zresztą w propozycji mamy też wszystko było na niby: fałszywe stypendium, fałszywe powołanie. Nie, teraz tylko w jeden sposób może być naprawdę autentyczna.
- Dobrze – powiedziała po chwili namysłu – będziemy żyli jak mąż i żona. Robię to przede wszystkim dla niego, – tu znacząco poklepała się po brzuchu – ale zapewniam cię, że, skoro już się na to zdecydowałam, to nie dam ci odczuć żadnej oziębłości ani niechęci z mojej strony. Chodź. Jest dopiero druga. Jeszcze zdążymy złożyć wniosek w USC.
Gdy po dopełnieniu formalności wróciła na swoją stancję, uznała, że przyszedł czas, by o swoim postanowieniu poinformować rodziców. Lepiej nie czekać, aż mama sama zadzwoni i zapyta, co słychać. Nie miała odwagi powiedzieć wszystkiego wprost w bezpośredniej rozmowie. Wysłała mamie smsa. Odpowiedź nadeszła tą samą drogą po mniej więcej dwudziestu minutach z komórki ojca. Była zredagowana możliwie najbardziej lakonicznie, ale i tak została nadana w trzech odrębnych plikach. Nie mieściła się w pojemności „krótkiej wiadomości tekstowej”. Brzmiała tak:
„Nie rozumiemy twojej decyzji, nie akceptujemy jej i nie zamierzamy w żaden sposób wspierać. Nie licz na naszą obecność na twoim niby ślubie. Byłoby to zaprzeczeniem wszystkich wartości, które od pokoleń były cenione w naszej rodzinie i które również tobie, jak widać nieskutecznie, staraliśmy się wpoić. Ciągle jeszcze mamy nadzieję, że zmądrzejesz i wycofasz się z tego absurdalnego pomysłu, zanim będzie za późno.”
Wszystkie zaimki w drugiej osobie były napisane małymi literami, choć zazwyczaj ojciec przestrzega skrupulatnie zasad grzecznościowej ortografii. To najwyraźniej miało coś oznaczać. Zastanawiała się przez chwilę czy jakoś na tę wiadomość odpowiedzieć. Chciała coś wyjaśnić, wytłumaczyć, poszukać porozumienia. Ostatecznie uznała, że najlepiej będzie nic nie odpisywać. Jednego była pewna: nie zmądrzeje i nie wycofa wniosku złożonego zaledwie godzinę wcześniej w USC.
W przestronnej, wypełnionej krzesłami sali Pałacu Ślubów było tylko pięć osób: Marta, Leszek, dwoje ich kolegów w charakterze świadków i kierownik Urzędu pełniący funkcję mistrza ceremonii. Leszek wiedział, że ze strony Marty nikogo nie będzie i nie chcąc robić jej przykrości, ze swojej też nikogo nie zaprosił. Zresztą i tak nie byłoby to grono zbyt liczne. Był jedynakiem, synem dwojga jedynaków. Z dalszej rodziny żyła jeszcze babcia ze strony taty i dziadek ze strony mamy. Oboje w podeszłym wieku, mocno schorowani.
Marcie łamał się głos, gdy wypowiadała słowa: „…zobowiązuję się uczynić wszystko, aby zawarte przeze mnie małżeństwo było zgodne, szczęśliwe i trwałe.” Dlaczego nie może powiedzieć: „ślubuję, że cię nie opuszczę aż do śmierci”, jak to zawsze wyobrażała sobie, będąc jeszcze w wieku dojrzewania. Jak to wszystko się poplątało?! Ale składanej tu obietnicy na pewno dotrzyma. Tak, uczyni wszystko, a nawet jeszcze więcej, jeśli będzie trzeba, aby wypowiedziane w tej świeckiej ceremonii przyrzeczenie nie różniło się niczym od sakramentalnej przysięgi.
Po ślubie zamieszkali początkowo u Marty na stancji. Leszek zrezygnował ze studiowania filozofii i zatrudnił się w kancelarii prawnej zajmującej się windykacją odszkodowań od nazbyt skąpych ubezpieczycieli. Klientów było dużo, więc zarabiał nieźle. Gdy Marta obroniła pracę magisterską, wyprowadzili się do samodzielnego mieszkania w niewielkim miasteczku odległym o około dwadzieścia kilometrów od miasta, w którym się poznali. Na prowincji zawsze metry kwadratowe są tańsze i łatwiej dostępne, a kupiona na giełdzie używana škoda pozwalała Leszkowi docierać z domu do biura i z powrotem w czasie krótszym, niż gdyby poruszał się po dużym mieście komunikacją publiczną. Nie musieli nikomu tłumaczyć, po jakim są ślubie, dlatego nawet co pobożniejsi sąsiedzi traktowali ich życzliwie jako solidne i żyjące w zgodzie małżeństwo. Marta ze względu na swój stan po skończeniu studiów nie szukała pracy. Skupiła się całkowicie na przygotowaniu do coraz bliższego macierzyństwa.
Kuba urodził się pod koniec listopada. Był zdrowym dzieckiem. Nie miał żadnych wad rozwojowych, prawidłowo przybierał na wadze i nawet nie przeziębiał się zbyt często. Jego chrzest odbył się w styczniu po bardzo nieprzyjemnej rozmowie z miejscowym proboszczem, który miał poważne wątpliwości, czy dziecko z takiego związku w ogóle powinno być przyjmowane do grona członków Kościoła. Po wyjściu z kancelarii parafialnej Marta popłakała się i Leszek musiał długo ją pocieszać.
Na chrzcie Kuby, podobnie jak na ślubie jego rodziców, były oprócz księdza tylko cztery osoby. Chrzestnymi zostali ci sami koledzy, którzy wcześniej pełnili role świadków w USC. Marta rozesłała zaproszenia do całej swojej rodziny, ale pozostały bez odpowiedzi. Rodzice Leszka przesłali list z gratulacjami, ale wyjaśnili, że niestety we wskazanym na zaproszeniu dniu nie będą mogli zjawić się na miejscu.
Jeszcze trudniej było, gdy dwa lata później na świat przyszła siostrzyczka Kuby, Celinka. Wtedy proboszcz kategorycznie odmówił chrztu, twierdząc, że ze względów duszpasterskich nie może jednakowo traktować dzieci z małżeństw sakramentalnych i z nieformalnych związków. Ostatecznie Celinka została ochrzczona dopiero, gdy jako półtoraroczne dziecko poważnie się rozchorowała i trafiła na trzy tygodnie do szpitala. Kapelan szpitalny nie sprawdzał aktu ślubu rodziców.
Leszek sprawdził się w roli ojca znakomicie. Dużo czasu spędzał z dziećmi, bawił się z nimi i wychodził na spacery. Był zawsze czuły i troskliwy, ale potrafił być także wymagający. Dbał też o Martę i jej potrzeby. Chętnie dzielił z nią domowe obowiązki, robił zakupy, a gdy po osiągnięciu przez Celinkę wieku przedszkolnego postanowiła pójść do pracy (nie była to, oczywiście, praca katechetki, jaką sobie niegdyś wymarzyła, lecz szeregowej urzędniczki w Starostwie Powiatowym), w wymagających tego sytuacjach na zmianę z nią brał zwolnienia na opiekę nad dziećmi. Mimo tych wszystkich starań Marcie nie było łatwo. Nie jeden raz łzy napływały jej do oczu, gdy mały Kuba pytał w kościele, dlaczego mama i tata pod koniec nabożeństwa nie podchodzą razem z innymi ludźmi do ołtarza. Co miała mu powiedzieć? Ze pojawił się na świecie przez przypadek? Że dla jego dobra zamknęła sobie drogę do tego, co zawsze było dla niej i nadal jest tak bardzo cenne? Milczała. A Kuba dziwił się, że mama nic nie mówi, tylko płacze.
Prowadzili życie raczej mało towarzyskie. Nie chcieli wchodzić w zbyt bliskie relacje z ludźmi, żeby nie musieć tłumaczyć się ze swojej sytuacji. Rodzina Leszka była nader szczupła i do tego mieszkała dość daleko, dlatego tylko od czasu do czasu dochodziło do wzajemnych odwiedzin. Natomiast rodzina Marty odcięła się od niej zupełnie. Nikt do niej nie dzwonił, nie odbierał telefonów od niej, nie odpowiadał na świąteczne życzenia. Początkowo tylko kilkakrotnie udało się jej dodzwonić do starszego brata, który za każdym razem przypominał jej, że rodzice czekają, aż się opamięta i zerwie ten grzeszny związek. Nie miała ochoty tego słuchać, więc po pewnym czasie przestała go niepokoić swoimi telefonami.
Było późne kwietniowe popołudnie. Kuba kończył już wtedy naukę w drugiej klasie i przygotowywał się intensywnie do przyjęcia Pierwszej Komunii (znowu seria niemiłych rozmów z proboszczem). Celinka miała za pięć miesięcy zacząć swoją przygodę ze szkołą i przeżywała to bardzo mocno. Leszek wracał właśnie do domu z biura, w którym musiał dziś posiedzieć trochę dłużej niż zwykle. Śpieszył się, bo chciał jakoś uczcić z Martą kolejną rocznicę ich ślubu. Nie świętowali zazwyczaj w jakiś szczególny sposób tych rocznic, ale zawsze starał się w tym dniu być dla swojej żony miły bardziej niż zwykle i sprawić jej jakąś drobną przyjemność. Poza tym trzeba popisać trochę literek z Celinką i przepytać Kubę z katechizmu. Droga do miasta, w którym mieszkali, była prosta i raczej mało ruchliwa. Słońce stało jeszcze dość wysoko na niebie, w powietrzu żadnych zamgleń ograniczających widoczność, dlatego pozwolił sobie nieco mocniej przycisnąć pedał gazu.
Nie wiadomo, co przydarzyło się kierowcy wielkiego, trzydziestotonowego TIR-a jadącego z naprzeciwka, że wykonał taki manewr. Może pracował zbyt długo i zasnął za kierownicą? Może niespodziewanie zasłabł? W każdym razie nagle zjechał na lewy pas i zatarasował drogę tuż przed autem Leszka. Nie było żadnych szans na hamowanie czy wyminięcie.
Marta pobladła, gdy w drzwiach wejściowych, zamiast uśmiechniętego, gotowego ucałować ją na powitanie męża, zobaczyła policjanta z drogówki z poważną miną wręczającego jej dokumenty Leszka. Nie musiał nic wyjaśniać. Zrozumiała od razu. Długo nie mogła dojść do siebie. Dopiero po zażyciu sporej dawki środków uspokajających i wsparciu ze strony policyjnego psychologa odzyskała zdolność do zajęcia się sprawami, które teraz stały się najważniejsze. Proboszcz, przeważnie nieprzychylnie patrzący na ich cywilne małżeństwo, tym razem okazał zrozumienie i nie odmówił swojej obecności na cmentarzu. Resztę spraw związanych z pogrzebem powierzyła profesjonalnemu zakładowi. Koledzy z Leszka pracy obiecali dopilnować wypłaty odszkodowania z OC właściciela firmy przewozowej, do której należał TIR. Trzeba było jeszcze tylko zawiadomić zainteresowane osoby o terminie pogrzebu. Długo zastanawiała się, czy do grona tych osób zaliczyć własnych rodziców. Nie odzywali się do siebie przez tyle lat. Nie uznawali Leszka za swojego zięcia, więc pewnie jego śmierć nie przejmie ich zbytnio. Ale z drugiej strony pogrzeb to wyjątkowe wydarzenie. Wtedy nawet jawni wrogowie potrafią się ze sobą spotkać. Czy można, będąc prawdziwym chrześcijaninem, odmówić towarzyszenia w ostatniej drodze zmarłemu? Może to będzie właśnie okazja, żeby odbudować dawno temu zerwane więzi. Będzie przecież teraz, gdy została wdową z dwójką dzieci, potrzebowała wsparcia ze strony rodziny. Na wszelki wypadek sięgnęła po telefon Kuby, którego numer nie był znany rodzicom, bała się, że odrzucą połączenie, jeśli będą widzieli, że pochodzi od niej.
- To się świetnie składa! – zawołała z nieukrywanym entuzjazmem matka, gdy usłyszała, z jaką informacją dzwoni do niej wyrodna córka. – Będziesz nareszcie mogła uregulować swoją sytuację w Kościele i powrócić do normalnego życia. Może nawet….
Marta nie chciała słyszeć, co może nawet nastąpić później w mniemaniu jej rodzicielki. Znieruchomiała. O co właściwie chodzi? Czy radość z powodu śmierci człowieka naprawdę należy do zbioru tych wartości, na które nieustannie powoływali się rodzice?

- Nie, mamo, to się nie składa świetnie – przerwała jej wywód łamiącym się głosem i rozłączyła się. Aparat wyśliznął się z jej ręki i głucho stuknął o podłogę.