Równowaga
Artur stał na peronie nowoczesnego dworca kolejowego. Lubił
tu przebywać. Zbudowany z ogromnym rozmachem obiekt z dziesięcioma peronami i
dwudziestoma torami oraz olbrzymią halą, pełniącą funkcję nie tylko miejsca
obsługi podróżnych, lecz także największej w mieście galerii
handlowo-gastronomicznej, budził niezmiennie jego zachwyt. Każdego dnia dziesiątki
pociągów w dwunastu kierunkach odjeżdżały stąd i przyjeżdżały, wysypując ze swych
wnętrz mrowie pasażerów. Przychodził tu nieraz, nawet jeśli nie wybierał się w
podróż. Po prostu to miejsce miało dla niego wyjątkową magię. Urodził się i
wychował w tym wielkim mieście, którego ów dworzec był szczególnie chlubną
wizytówką. Beton, stal, aluminium, szkło i asfalt to było jego naturalne
środowisko. Odczuwał dumę, gdy przemierzał szerokie, wielopasmowe ulice, przy
których stały kilkudziesięciopiętrowe biurowce, i uświadamiał sobie, że za ich
przeszklonymi ścianami tysiące ludzi w nienagannie skrojonych garniturach i
garsonkach, ze wzrokiem utkwionym w monitory komputerów, codziennie wykuwa
swój osobisty i zbiorowy sukces. Odczuwał satysfakcję z tego, że wkrótce
dołączy do ich grona.
Przed kilkoma dniami obronił pracę magisterską na prestiżowej
uczelni i z dyplomem w kieszeni udawał się na zasłużone wakacje, po których
podejmie pracę w jednej z największych korporacji w swoim mieście. Będzie
się piął po szczeblach kariery, każdego dnia wykazywał swoją ponadprzeciętną
przydatność dla firmy, z roku na rok zarabiał więcej pieniędzy, aż będzie go
stać na zaciągnięcie kredytu hipotecznego i wtedy przyjdzie czas na ułożenie
sobie życia osobistego. To wszystko przyszłość. Teraz będzie wypoczywał.
Wyjeżdża do dobrze znanego turystom krajowym i zagranicznym kurortu. Zamieszka
w eleganckim hotelu z basenem i siłownią. Będzie korzystał ze strzeżonej plaży
wyposażonej w parasole i leżaki, a wieczory będzie spędzał w położonych przy
nadbrzeżnym deptaku lokalach gastronomicznych, wokół których rozchodzi się
zapach smażonych ryb, frytek i kawy, a gwar rozbawionego tłumu nie milknie do
późnych godzin nocnych.
Wyjeżdżał sam. Przez pięć lat zajęty intensywną pracą nad
zgłębianiem tajemnic nowoczesnego zarządzania i marketingu, nie miał czasu na szukanie
towarzystwa. W głębi serca liczył, że właśnie podczas tych wakacji nawiąże
jakąś ciekawą znajomość, spotka osobę myślącą podobnie jak on i będą się
spotykać tak długo, aż oboje osiągną satysfakcjonujący ich poziom materialnej
stabilizacji, a wtedy założą trwały związek i wydadzą na świat potomstwo,
któremu zapewnią start w dorosłe życie podobny do tego, jaki jemu zapewnili
rodzice.
Pora podstawienia pociągu, który miał go zawieźć do
wypoczynkowego raju wielkomiejskich korpoludków, zbliżała się wielkimi krokami.
Peron zaczął zapełniać się ludźmi różnego pokroju. Można było dostrzec
zakochane pary, całe rodzinki obarczone licznymi i wielkimi bagażami, zgrane i
dość hałaśliwe paczki szkolnej młodzieży, ubranej byle jak i dźwigającej
podróżny ekwipunek w starych, mocno zużytych plecakach, a także samotnych
podróżnych, takich jak Artur, tyle że przeważnie od niego starszych.
Jego uwagę przykuła młoda dziewczyna o długich czarnych
włosach, śniadej cerze i nieprzeciętnie zgrabnej sylwetce. Była sama, choć
swoim ubiorem, a przede wszystkim dużym, wystającym ponad głowę plecakiem,
najbardziej pasowałaby do jednej z tych młodzieżowych paczek, od których Artur
starał się trzymać z daleka. Dla niego byli to ludzie bez ambicji, niemający
celu w życiu, nieprzykładający się do pracy, zadowalający się tanią rozrywką.
Dziewczyna stała trochę na uboczu, w miejscu oddalonym od
gęstniejącego z każdą chwilą tłumu podróżnych. Rozmawiała z kimś przez telefon
komórkowy i widać było, że jest tą rozmową bardzo zdenerwowana. Wreszcie rozłączyła
się i z wyrazem rezygnacji na twarzy wcisnęła telefon do kieszeni szortów.
Ściągnęła plecak z ramion, rzuciła go gniewnie na idealnie wyszlifowane płyty
peronu i usiadła na nim z impetem.
Artur przyglądał się jej z zainteresowaniem. Podróżowała z
plecakiem i była ubrana w ciuchy, jakich żadna z jego koleżanek z uczelni
nigdy by na siebie nie włożyła, ale jednocześnie miała w sobie coś
intrygującego, co nie pozwalało zakwalifikować jej jako typowej
przedstawicielki nizin społecznych, z którą nie warto byłoby nawiązywać nawet
przelotnego kontaktu. Poczuł chęć porozmawiania z nią. Może mógłby w czymś
pomóc? Ktoś, z kim się przed chwilą rozłączyła, z całą pewnością zawiódł ją w jakiejś
ważnej sprawie. Miał ochotę spróbować ją jakoś pocieszyć, chociaż trochę się
wahał. Co będzie, jeśli uzna go za persona non grata i odeśle do wszystkich
diabłów? No właśnie, co wtedy? Nic. Po prostu zostawi ją i pójdzie w swoją
stronę. Nie zna jej ani ona jego, pewnie ich drogi nigdy więcej się nie
skrzyżują, więc nawet nie zrobi mu się przykro. No, może troszeczkę. Poza tym
wcale nie musi być od razu tak źle. Nie przekona się, jeśli nie spróbuje.
Przełamując resztki oporu, ruszył w kierunku nieznajomej.
— Pomóc ci w czymś? — zapytał trochę nieśmiało, stając
naprzeciw dziewczyny.
— Nie trzeba, poradzę sobie — odburknęła. — A ty co, na
wesele się wybierasz? — dodała po chwili, lustrując go wzrokiem od stóp do
głów.
— Nie, na wakacje, do Wielkiego Kurortu — odpowiedział
nieco zbity z tropu.
— Phi — parsknęła pogardliwie — tam jest śmiertelnie
nudno! Betonowe hotele i standardowe knajpy, jak w każdym mieście. Nawet
morza się za bardzo nie czuje. Mnie ciągnie do natury. Tylko całkowicie
odrywając się od cywilizacji, można naprawdę wypocząć.
— I sama jedziesz do tej natury?
— Niestety tak — westchnęła ciężko. — Miałam jechać z
kimś, ale… — machnęła ręką z rezygnacją. — Szkoda gadać! Zastanawiam się
zresztą, czy w ogóle jechać. Ten ktoś ma połowę niezbędnych rzeczy. Bez nich ani
rusz. Poza tym głupio tak w pojedynkę. Chyba wrócę do domu i spędzę całe
wakacje w tym cholernym mieście. Jestem wściekła, ale co zrobić.
Artur poczuł, że oto trafia mu się w życiu okazja jedna na
milion. Może nie tylko zawrzeć znajomość znacznie bardziej interesującą od tej,
na jaką mógłby liczyć w Wielkim Kurorcie, ale doświadczyć czegoś do tej pory
zupełnie sobie nieznanego. Nagle obudziła się w nim jakaś dziwna tęsknota,
której nigdy wcześniej nie doświadczył.
— Słuchaj — powiedział do zbierającej się już do
odejścia dziewczyny — a może ja pojechałbym razem z tobą na te wakacje z naturą?
Szkoda tak od razu kapitulować, skoro marzyłaś o tym przez cały rok. Co ty na
to?
Nieznajoma przyjrzała mu się uważnie.
— W takim ubraniu i z tą walizeczką na kółkach nie
miałbyś tam czego szukać. Poza tym, nie wyglądasz na kogoś, kto potrafiłby
rozpalić ognisko albo odróżnić borówkę od wilczej jagody. Nie mam ochoty robić
za niańkę!
— Zapewniam cię, że dam sobie radę. — Głos Artura stał
się niemal zapalczywy. — Szybko się uczę i lubię podejmować nowe wyzwania.
— Mówisz jak na rozmowie o pracę. — Dziewczyna zaśmiała
się pogardliwie. — Czyżbyś cytował swoje CV?
Ta złośliwość zabolała Artura. Jego rozmówczyni najwyraźniej
go lekceważyła. On podszedł do niej z jak najlepszymi intencjami, chciał ją
pocieszyć, tymczasem ona potraktowała go jak nieopierzonego smarkacza.
— Nie to nie! — Starał się nadać swojemu głosowi taki
ton, który nie pozostawiałby wątpliwości, że czuje się obrażony. — Wracaj do
domu, siedź przez całe lato w mieście, nudź się jak mops i narzekaj, że ludzie
są okropni i nikt nie chciał ci towarzyszyć w wyprawie na łono natury.
Tylko przy tym narzekaniu nie zapomnij, że był taki jeden, co chciał, ale ty
nie chciałaś.
— Musiałbyś wymienić całe swoje wyposażenie. Pozbyć się
tej walizki, a wziąć plecak, zaopatrzyć się w śpiwór, karimatę, zupełnie inne
ciuchy, buty, w ogóle wszystko inne. Kiedy zamierzasz to zrobić? Nasz pociąg
odjeżdża za piętnaście minut. Nawet w najbardziej ekspresowym tempie się nie
wyrobisz. Poza tym nie mamy namiotu. Miał go przynieść ten, na kogo czekałam,
a jak miałabym jechać z tobą, potrzebne będą dwa.
— Przecież nie wysiądziemy z pociągu od razu w leśnej
głuszy. — Artur poczuł, że ryba połknęła haczyk i postanowił nie dać za
wygraną. — Tam, gdzie dojedziemy, na pewno będą jakieś sklepy, kupimy na
miejscu wszystko, co potrzebne. Namioty pewnie da się gdzieś wypożyczyć, a
walizkę mogę po prostu odesłać pocztą do domu.
— Naprawdę chciałbyś się aż tak wykosztować? — spytała
z niedowierzaniem dziewczyna.
— Dla mnie to nie problem. Dostałem sporo kasy od starszych
za skończenie studiów z wyróżnieniem. Jak nie zapłacę za hotel i
wyżywienie w Wielkim Kurorcie, to mogę spokojnie wydać te pieniądze na zakup
rzeczy potrzebnych tam, gdzie ty się wybierasz. To jak, zgadzasz się, czy
nadal masz jakieś „ale”?
Ciemnowłosa miłośniczka natury zamyśliła się. Perspektywa
spędzenia dwóch tygodni na odludziu z kimś, kogo zupełnie nie zna, nie wydawała
się pociągająca. Z drugiej strony na przesiedzenie całych wakacji w dusznym
mieście w otoczeniu betonowych bloków też nie miała ochoty. Ostatecznie ten
obcy chłopak, który się tak niespodziewanie napatoczył, nie wygląda na kogoś,
kto mógłby wyrządzić jej krzywdę, prędzej na fajtłapę, którego trzeba będzie
prowadzić za rączkę, żeby sobie w lesie kuku nie zrobił. Taka wizja też
działała na nią zniechęcająco, ale skoro tak się zapalił, że w jednej chwili
zdecydował się porzucić swoje własne wakacyjne plany, to może nie będzie tak
źle. Ostatecznie, zawsze lepiej żałować, że się coś zrobiło, niż że się nie
zrobiło, choć się miało okazję.
— Zgoda — powiedziała po namyśle bez entuzjazmu w
głosie. — Zaryzykuję, ale obiecaj, że nie będziesz narzekał, że ci niewygodnie,
zimno albo że komary gryzą. Takie są uroki życia wśród przyrody i trzeba się z
nimi pogodzić, inaczej lepiej sobie głowy nie zawracać.
— Nie będę narzekał, słowo honoru! — zapewnił uradowany
Artur.
Uznał, że właśnie nadszedł właściwy moment, aby się
przedstawić. Do tej pory rozmawiali ze sobą, nie znając nawet swoich imion.
Teraz, kiedy sprawa wspólnego wyjazdu została wreszcie uzgodniona, najwyższy
czas tę lukę uzupełnić.
— Mam na imię Artur, a ty?
— Inga — odpowiedziała dziewczyna i wyciągnęła do niego
rękę.
Pociąg, który miał ich zawieźć w tereny nieskażone
cywilizacją, właśnie wtoczył się na wyznaczony tor, więc oboje ruszyli w jego
kierunku. Okazało się, że miejsca mieli wyznaczone, szczęśliwie, w tym samym
wagonie, chociaż w różnych przedziałach. To nie stanowiło jednak problemu.
Miejsce obok Ingi było przecież zarezerwowane dla jej nieobecnego partnera,
który zawiódł w ostatniej chwili. Nic nie stało na przeszkodzie, żeby zostało
zajęte przez Artura, niezależnie od wskazania na jego bilecie.
Zanim się spostrzegli, sześć godzin podróży minęło. Artur
zdążył w tym czasie znaleźć w internecie wypożyczalnię namiotów położoną
najbliżej celu ich podróży. Zamówił dwie „jedynki” na czternaście dni i polecił
dostarczyć je na stację kolejową w mieście, w którym mieli wysiadać, na godzinę
planowego przyjazdu ich pociągu. Próbował też wypytywać Ingę o szczegóły
ich wspólnego wypoczynku. Odpowiadała oszczędnie. Starała się być tajemnicza,
co trochę go niepokoiło. Był nawet moment, że zaczął żałować swojej podjętej
pod wpływem chwilowego impulsu decyzji, ale wycofać się teraz byłoby głupio i
niehonorowo, więc cały czas robił dobrą minę do tej niezbyt przewidywalnej gry.
Na dworcu w mieście położonym jakieś pięćdziesiąt kilometrów
przed Wielkim Kurortem czekał już na nich kurier z zamówionymi namiotami. Zostawili
je, podobnie jak pozostałe bagaże, w przechowalni, żeby nie utrudniały im
niezbędnych zakupów. Po niespełna dwóch godzinach Artur był już całkowicie
wyposażony. Kupował wszystko pod dyktando Ingi, nie próbując nawet pytać,
do czego poszczególne przedmioty będą potrzebne. Miał teraz plecak, śpiwór,
karimatę, dwie pary sportowych butów, kalosze, menażkę, kubek metalowy,
latarkę, saperkę, kurtkę przeciwdeszczową i jeszcze parę innych drobiazgów. Za
wszystko zapłacił trzy czwarte swojej nagrody za wyniki osiągnięte na studiach
i trochę go to zdeprymowało, ale nowo poznanej koleżance starał się tego w
żaden sposób nie okazywać.
Po powrocie na dworzec przepakował część rzeczy osobistych z
walizki do plecaka, w toalecie przebrał się w nowo zakupione ubranie,
adekwatne do warunków, w jakich będzie teraz spędzał wakacje, to, które
miał na sobie, umieścił w walizce, okleił ją taśmą i zaniósł na pocztę. Do
wnętrza włożył jeszcze kartkę z napisem: „Zmieniłem plany. Będę wypoczywał na
łonie natury. Wszystko jest w porządku. Nie martwcie się. Artur”. To po to,
żeby uspokoić rodziców, u których nagłe pojawienie się walizki syna przesłanej
pocztą mogło wzbudzić rozmaite niepożądane podejrzenia. Na szczęście najbliższa
placówka pocztowa mieściła się po drugiej stronie ulicy, naprzeciwko dworca.
Gdy przesyłka została nadana, Inga przynagliła Artura.
— Chodźmy! Za dwie godziny zrobi się ciemno, a przed
nami długa droga. Teraz już wyłącznie na piechotę.
Szli najpierw ulicami niewielkiego miasta, zabudowanymi
głównie niskimi, jednorodzinnymi domami, później niezbyt szeroką asfaltową
szosą wijącą się wśród pól i łąk, wreszcie skręcili na nieutwardzoną drogę,
która zaprowadziła ich do lasu. Przez las szli jeszcze jakieś dwa kilometry.
Arturowi, nienawykłemu do wędrówek z obciążeniem, szelki od plecaka boleśnie
wpijały się w ramiona, pod stopami wyczuwał każdy, nawet najmniejszy kamyk, ale
nic nie mówił. Obiecał przecież, że nie będzie narzekał. Głupio byłoby złamać
tę obietnicę już pierwszego dnia. Starał się też za wszelką cenę dotrzymywać
kroku Indze, która szła dziarsko, jakby w ogóle nie dźwigała żadnego ciężaru.
Słońce chyliło się już nisko nad horyzontem i coraz
słabszym, czerwonym światłem przenikało przez korony drzew, gdy znaleźli się na
polanie nad brzegiem niewielkiego, całkowicie ukrytego w lesie jeziora. Zejście
do wody było w tym miejscu płaskie, niezarośnięte szuwarami. Na skraju polany
znajdował się wchodzący kilkanaście metrów w głąb jeziora, mniej więcej na dwa
metry szeroki, drewniany pomost, do którego przycumowana była mała, wiosłowa
łódka.
— Tu będzie nasz biwak — oznajmiła Inga, zdejmując
plecak z ramion. — Musimy rozbić namioty i rozpalić ognisko zanim zapadnie
mrok. Pośpiesz się.
— Czy w tym miejscu wolno legalnie biwakować? — wyraził
swoje wątpliwości Artur.
— Mamy zgodę leśniczego. Przyjeżdżaliśmy tu co roku od
kilku lat. Dziś jest już za późno, ale jutro z samego rana pójdziemy do
leśniczówki i powiadomimy o swoim przyjeździe. Nie bój się. Wszystko jest
legalne i oficjalne. Nie narażałabym cię na płacenie mandatów i włóczenie po
sądach, siebie zresztą też nie.
Artur rozejrzał się bezradnie po okolicy.
— A co będzie z higieną? — zapytał niepewnie. —
Rozumiesz, toaleta, kąpiel i tak dalej.
— Kąpać się będziemy w jeziorze, z minimalną ilością
mydła, żeby nie zapaskudzić wody, naczynia będziemy szorować piaskiem z dna, a
co do toalety, to do tego właśnie służą saperki. Idzie się w las, jak najdalej
od obozowiska, wykopuje dołek, robi, co trzeba, a potem zasypuje. Śmieci, te,
które się rozkładają, też będziemy zakopywać. Plastiki wrzucamy do worka
i zanosimy do śmietnika przy leśniczówce. To nie jest daleko.
Inga udzielała tych wszystkich wyjaśnień, cały czas
krzątając się koło swojego namiotu, dlatego zirytowało ją, gdy zorientowała
się, że Artur cały czas stoi i nie bardzo wie, za co się zabrać.
— Nie gap się! Bierz się do roboty! Po ciemku nie
będzie ci łatwiej — zgromiła go.
Artur poczuł się dotknięty tą uwagą, ale jedyne, co mu teraz
pozostało, to postarać się udowodnić, że na nią nie zasłużył i zająć się
rozkładaniem namiotu. Nigdy wcześniej tego nie robił, więc szło mu opornie i
powoli. Inga przez ten czas nie tylko przygotowała sobie miejsce do spania, ale
też naznosiła chrustu na ognisko i przyniosła wodę w metalowym garnku.
Przyciągnęła też trzy dość długie żerdzie, dwie zakończone rozwidleniem z
jednej strony i trzecią zupełnie prostą. Kiedy Artur uporał się już ze
swoim namiotem, poleciła mu, żeby wbił te z rozwidleniami pionowo w ziemię w takiej
odległości, żeby można było między nimi położyć tę trzecią jako poprzeczkę. Do
wbijania miał mu posłużyć kamień, którego musi sobie poszukać nad brzegiem
jeziora. Wszystkie te czynności zajęły mu tyle czasu, że było już zupełnie
ciemno, gdy mogli zabrać się za rozpalenie ognia i przygotowanie pierwszego
wakacyjnego posiłku.
— Czy to jest woda z jeziora? — zapytał Artur,
wskazując ręką garnek, który Inga zawieszała właśnie na przygotowanej przez
niego żerdzi.
— Spokojnie, niecałe sto metrów stąd płynie taki
niewielki strumyk. Ma źródło w tym lesie i nie przepływa przez żadną
miejscowość, gdzie mógłby zostać zanieczyszczony. Woda z niego jest zdatna
do picia. Nawet lepsza od tej, którą masz w kranie. Dzisiaj jeszcze jemy to, co
zabraliśmy z domu — ciągnęła Inga, gdy już usiedli przy ognisku z kanapkami w
garści i kubkami herbaty zaparzonej na wodzie ze strumienia, która przed chwilą
się zagotowała. — Od jutra będziemy się żywili głównie darami lasu i jeziora.
Tylko sporadycznie będziemy coś dokupować w mieście.
— To chyba będzie dość monotonna dieta — zauważył
Artur. — Co tu właściwie może być do jedzenia? Trochę jagód albo malin?
— W lesie jest znacznie więcej jadalnych roślin, niż ci
się wydaje. Różne gatunki grzybów, owoce nie tylko takie, które sprzedają w
mieście, do tego jeszcze nasiona dzikich zbóż. W jeziorze są ryby i raki.
Zapewniam cię, będziesz miał dietę bardziej urozmaiconą niż w pięciogwiazdkowej
restauracji.
— Co właściwie będziemy tutaj robić? Wydaje mi się, że
to trochę nudne siedzieć dwa tygodnie na takim pustkowiu.
— Każdego dnia będzie tyle roboty, że nie będziesz miał
kiedy pomyśleć o nudzie. Nudno to może być w takim Wielkim Kurorcie. Ileż można
leżeć na tej samej plaży, łazić po tym samym deptaku, a wieczorami chodzić na
dyskoteki z taką samą muzyką? Tu jest muzyka, jakiej w żadnym klubie nie
usłyszysz, wsłuchaj się tylko.
Na chwilę zamilkli oboje. Rzeczywiście. Dokoła pełno było
odgłosów ptasiego śpiewu, stukania dzięciołów, rechotu żab, trzasku płonących
gałązek. Na to wszystko nakładał się delikatny plusk wody i szelest liści
poruszanych łagodnymi podmuchami wiatru. Artur uświadomił sobie, że nigdy dotąd
czegoś podobnego nie doświadczył i że jest w tym coś zachwycającego. Ta
mieszanina dźwięków wydawanych przez przyrodę była nieporównywalna z niczym, co
mogli stworzyć najlepsi nawet kompozytorzy. Będzie mu brakowało tej pełnej
tajemniczości muzyki, kiedy wróci do domu w wielkim mieście. Był wdzięczny
Indze, że zgodziła się go ze sobą zabrać, i dumny z siebie, że odważył się jej
to zaproponować.
— Teraz idę się wykąpać — oznajmiła jego towarzyszka,
gdy skończyli kolację, posprzątali i ugasili ognisko. — Tylko nie próbuj mnie
podglądać! Ani dziś, ani nigdy! Jak się zorientuję, że to robisz, dostaniesz po
gębie i wynocha z biwaku! Zapewniam cię, że nie żartuję. Zresztą, chyba się już
przekonałeś, że jestem do tego zdolna.
Artur nie miał ochoty obrywać po gębie ani przedwcześnie
wracać do domu. Jednak pokusa przyjrzenia się tej pięknej i niezwykłej
dziewczynie, z którą żadna z dotychczas poznanych koleżanek nie mogła się
równać, była zbyt silna, żeby się jej przeciwstawić. Wszedł do swojego namiotu,
dyskretnie odsunął klapkę zasłaniającą małe, zabezpieczone siatką okienko i
patrzył, jak Inga podchodzi do brzegu owinięta ręcznikiem, odrzuca go i powoli wchodzi
do wody. Chciwie chłonął każdy szczegół jej nagiego, jędrnego ciała, raz po raz
kryjącego się, to znów wynurzającego ponad taflę jeziora, oświetlonego słabym
blaskiem księżyca. Czuł, jak ogarnia go niesłychana rozkosz. Wiele by dał, żeby
to widowisko trwało jak najdłużej, ale Inga po zaledwie kilku minutach wyszła z
wody, owinęła się ponownie ręcznikiem i zaczęła iść w stronę namiotu. Artur
przezornie odsunął się od okienka.
— Teraz możesz iść ty! — zakrzyknęła dziewczyna z
wnętrza swojego namiotu. — Tylko pamiętaj, mało mydła!
Artur rozebrał się dopiero nad brzegiem. Czuł w sobie silny
opór przed kąpaniem się w zimnej wodzie. Owszem, w mieście często bywał na
basenie, ale tam woda zawsze była lekko podgrzana, powietrze wewnątrz hali też
miało zazwyczaj wyższą temperaturę niż ta, która panowała w lesie kilka godzin
po zachodzie słońca. Cóż miał jednak robić? Nie znajdzie tu teraz gorącego
prysznica. Zachciało mu się natury, to ma. Ku jego zaskoczeniu woda w jeziorze
była cieplejsza od unoszącego się nad nią powietrza. To sprawiło, że kontakt z
nią wydał mu się przyjemny i pozwolił zapomnieć o wcześniejszych niepokojach.
Po wyjściu na brzeg znów odczuł przenikliwe zimno. Wytarł się szybko, ubrał w
dres mający służyć mu za piżamę, wrócił do namiotu, otulił śpiworem i zapadł w
swój pierwszy w życiu sen na łonie natury.
Obudził się wcześnie. Na dworze było już widno, ale słońce
zawieszone nisko nad horyzontem nie było jeszcze widoczne spoza ściany lasu.
Powietrze było rześkie, a trawa dokoła wilgotna od porannej rosy. Nad jeziorem
unosiła się gęsta mgła. Świeże powietrze odurzyło go. Zaczął głęboko oddychać,
napawając się zapachami, które dotychczas były mu zupełnie obce. Rozglądał się
na wszystkie strony, wpatrywał intensywnie w każde drzewo i każde źdźbło
trawy, jakby wciąż nie mógł uwierzyć, że spędza wakacje na tym dzikim pustkowiu,
a nie w eleganckim hotelu w Wielkim Kurorcie. Gdy już nadelektował się widokiem
i wonią porannej zieleni, wrócił do namiotu i sięgnął po telefon, żeby
sprawdzić godzinę. No tak, rozładował się przez noc. I co z tego, że ma przy
sobie ładowarkę. Gniazdka elektrycznego tu nie uświadczy. Może w tej
leśniczówce, w której mają się dziś zameldować?
Ponieważ Inga cały czas spała w najlepsze, postanowił
zaimponować jej i nazbierać w lesie czegoś do jedzenia. Już ruszył przed
siebie, zamierzając zanurzyć się w gęstwinie drzew i krzewów, gdy nagle
uświadomił sobie, że nie bardzo wie, co właściwie ma zbierać. Uwaga uczyniona
wczoraj na dworcu przez jego nową koleżankę, że wygląda na kogoś, kto nie
potrafi odróżnić borówki od wilczej jagody, nie była daleka od prawdy. Jeszcze
nazbiera jakiegoś świństwa i się skompromituje. Lepiej poczekać na konkretne
instrukcje. Nie widząc dla siebie w tej chwili żadnego sensownego zajęcia,
wrócił do namiotu i ponownie się położył.
Obudziło go wołanie Ingi, która stała przy wejściu do jego
namiotu i dłonią zwiniętą w pięść uderzała w burtę. Słońce było już
całkiem wysoko nad horyzontem. Dzień zapowiadał się gorący. Na niebie nie było
widać najmniejszego nawet obłoku.
— Wstawaj, śpiochu! Najwyższy czas zameldować się w
leśniczówce. Jak zdążymy na porę śniadania, to żona leśniczego nas poczęstuje.
To ostatnia okazja zjeść coś gotowego, później będziemy sobie radzili sami.
Słowo „śniadanie” sprawiło, że Artura natychmiast opuściły
resztki senności i w ciągu minuty wyszedł przed namiot. W dłoni miał telefon
komórkowy i ładowarkę.
— To ci się nie przyda. — Inga popatrzyła znacząco na
trzymane przez niego przedmioty. — Tu i tak nie ma zasięgu. Ja swoją komórkę
wyłączyłam i schowałam na dno plecaka. Tobie radzę to samo.
— Ale przynajmniej będę mógł sprawdzić, która godzina. —
Bronił jeszcze swojego zamiaru Artur.
— Śpieszy ci się dokądś? Tutaj dzień zaczyna się z
chwilą, kiedy się obudzisz i kończy, jak kładziesz się spać. Żołądek sam
przypomina o porze posiłków. Pomiar czasu nie jest do niczego potrzebny. Przekonasz
się.
Leśniczówka oddalona była od ich obozowiska o niecały
kilometr. Prowadziła do niej wąska ścieżka wijąca się między gęsto rosnącymi
drzewami. Ich cień skutecznie chronił przed narastającym z każdą minutą
lipcowym upałem i sprawiał, że szło się zupełnie przyjemnie, chociaż trzeba
było uważać na wystające z obu stron uschnięte gałęzie i rosnące po bokach
pokrzywy, które sięgały niekiedy nawet do połowy torsu. Mieli ze sobą plecaki,
gdyż Inga uznała, że w drodze powrotnej przyda się nazbierać czegoś na
popołudniowy posiłek.
Po około dziesięciu minutach dotarli na miejsce. Była to
niewielka zagroda otoczona płotem z żerdzi. W jej środku stał drewniany,
jednopiętrowy dom ze spadzistym dachem pokrytym gontem i wysuniętym nieco
do przodu półokrągłym gankiem wspartym na czterech słupach. Czerwona tabliczka
z godłem państwa przymocowana do bocznej ściany informowała, że mieści się tu
siedziba miejscowego leśnictwa. Naprzeciwko, tuż przy ogrodzeniu znajdowały się
niskie zabudowania gospodarcze. Z jednego z nich dochodziło porykiwanie krowy.
Po podwórku kręciło się kilkanaście kur o rudobrązowym upierzeniu. Za domem
znajdował się ogródek z przywiązanymi do podpórek krzewami pomidorów oraz
grządkami innych warzyw, których na oko Artur nie potrafił rozpoznać. Widział
je bowiem dotychczas wyłącznie w postaci gotowej do spożycia na regałach w
wielkomiejskich supermarketach.
Duży czarny wilczur, uwiązany do budy solidnym żelaznym
łańcuchem, na widok zbliżających się obcych zaczął głośno ujadać. Gdy Inga
zawołała go po imieniu, zmienił ton swego szczekania na bardziej przyjazny i
pojednawczo zamachał ogonem.
Leśniczy przywitał gości serdecznie i zaprosił do środka. Nie
omieszkał zwrócić uwagi na zmianę, jaka dokonała się w towarzystwie Ingi.
— Widzę, że panienka z nowym kolegą. Coś się wydarzyło
od zeszłego roku? — zapytał zaraz po słowach powitania.
Inga zarumieniła się i spuściła wzrok. Artur pomyślał, że po
raz pierwszy od czasu, kiedy ją poznał na dworcu, robiła wrażenie zbitej z
tropu i nie wiedziała, co odpowiedzieć.
— Tak jakoś się złożyło — wybąkała niepewnie.
Leśniczy dostrzegł swój nietakt i szybko zmienił temat
rozmowy. Zapewnił, że pogoda zapowiada się wyśmienita i nie powinni być
niepokojeni przez gwałtowne wichury czy burze. Chociaż deszczu na pewno nie
unikną, ale to dobrze, bo zbyt długa susza sprawiłaby, że musiałby zarządzić
zakaz wstępu do lasu, a wtedy oni też musieliby go opuścić. Szkoda by było.
Lepiej niech trochę popada.
Weszli do niewielkiego pomieszczenia biurowego mieszczącego
się w domu tuż obok otoczonego gankiem wejścia. Tam dopełnili formalności związanych
z uzyskaniem prawa do biwakowania na terenie lasu. Inga poprosiła jeszcze
o klucz od kłódki spinającej łańcuch, którym przycumowana była do pomostu łódź
w pobliżu ich namiotów.
Żona leśniczego wydoiła właśnie krowę i wniosła do domu
dziesięciolitrowe wiadro pełne świeżego mleka. Zaczerpnęła trochę dużą metalową
chochlą, przelała do dwóch kubków i poczęstowała gości. Artur nigdy nie pił
mleka innego niż przetworzone w zakładach mleczarskich i zapakowane w kartony z
wydrukowanym na wierzchu terminem przydatności do spożycia. W pierwszej chwili
zawahał się, czy w ogóle powinien pić taki nieskontrolowany przez organa
sanitarne napój.
— Czy tam nie ma bak… — zaczął, ale solidna sójka w bok
w wykonaniu Ingi uświadomiła mu, że jego wątpliwości są nie na miejscu, więc
natychmiast zamilkł, nie dokończywszy swego pytania. Podziękował i napił się.
Musiał przyznać, że mleko z półek hipermarketów nawet nie
umywało się smakiem do tego płynu, który wypełniał podany przez gospodynię
kubek. Również śniadanie złożone z chleba z masłem, twarogu i pomidorów z
przydomowego ogródka smakowało wybornie. Zaczął się zastanawiać, dlaczego takie
pyszności nie są po prostu dostępne w powszechnej sprzedaży. Komu przeszkadza,
żeby właśnie takie produkty trafiały na rynek zamiast pozbawionych smaku albo
sztucznie doprawianych wytworów przemysłu spożywczego?
W drodze powrotnej Inga w pewnym momencie zboczyła nieco ze
ścieżki, nachyliła się i zerwała żółtawozielony kłos trawy rosnącej gęsto
pomiędzy drzewami.
— Popatrz — powiedziała do Artura, podsuwając mu przed
oczy zerwaną roślinę — to dzikie zboże.
Nasi przodkowie, zanim nauczyli się hodować znane obecnie odmiany pszenicy i
żyta, żywili się właśnie ziarnami takich zbóż. Dzięki nim przetrwaliśmy jako
gatunek. Nazbieraj tego jak najwięcej. Zrobimy sobie kaszę na wieczorny
posiłek.
Artur w głębi ducha był zafascynowany Ingą. Po cichu wiązał
z jej osobą nieśmiałe, ale bardzo konkretne nadzieje. Bał się skompromitować w
jej oczach, dlatego postanowił nie okazywać żadnego sprzeciwu, tylko posłusznie
zabrać się do zrywania kłosów.
Kolejne dni upływały mu na nauce łowienia ryb, przyrządzania
posiłków ze wszystkiego, co znajdzie się pod ręką, i wielu innych umiejętności
przydatnych w życiu na łonie dzikiej natury. Artur udowodnił, że jego
zapewnienia o szybkim uczeniu się nie były gołosłowne. Faktycznie najczęściej
dwa razy nie trzeba mu było pokazywać, jak się coś robi. Nie znaczy to, że nie miał
żadnych wpadek. Największą zaliczył, gdy wraz z Ingą wybrali się na grzybobranie.
Dziewczyna pouczyła go pokrótce, jakich grzybów należy unikać i z siatkami w
dłoniach zanurzyli się w las. Gdy po trzech godzinach spotkali się na polanie
koło swoich namiotów i Artur z dumą zaprezentował pękatą siatkę, Inga
popatrzyła na niego z politowaniem i uśmiechnęła się pobłażliwie:
— Nazbierałeś psich grzybów — powiedziała, nie kryjąc
rozbawienia. — Nie chciałabym być na miejscu twojego żołądka, gdybyś spróbował
je zjeść. Przyjrzyj się, jak wyglądają te jadalne, i nazbieraj takich samych.
Artur ze złością wysypał zawartość swojej siatki na ziemię i
ponownie wyruszył do lasu. Tym razem łup był skromniejszy, ale za to wszystkie
zebrane przez niego okazy nadawały się do przyrządzenia na kolację. Czuł się
wniebowzięty, gdy Inga go pochwaliła.
O nudzie w obozowisku rzeczywiście nie mogło być mowy.
Codzienne wyprawy po dary przyrody, przygotowywanie z nich posiłków, czasem
wizyty w leśniczówce dla zakupienia świeżych jarzyn, rzadziej wypady do miasta
po pieczywo — wszystko to pochłaniało tyle czasu, że na bierny wypoczynek i
oddawanie się słodkiemu lenistwu nie było miejsca. Arturowi, który z początku
nie wyobrażał sobie takiego życia, w ogóle to nie przeszkadzało. Przeciwnie,
odkrywane z każdym dniem nowe tajemnice natury wciągały go coraz mocniej i już
po tygodniu dziwił się, jak mógł do tej pory spędzać wakacje w inny sposób.
Z Ingą rozmawiali niewiele. Najczęściej o tym, co było do
zrobienia i innych bieżących sprawach. Dziewczyna nie miała ochoty na
zwierzenia, a Artur nie miał śmiałości zachęcać jej do tego. Zdawał sobie
sprawę, że ciągle boli ją nagłe rozstanie z kimś, kto towarzyszył jej w tych
wyprawach w poprzednich latach i bał się rozdrapania tej świeżej rany. Jednak
potrzeba bliższego poznania przypadkowo spotkanej towarzyszki wakacyjnych
przygód była na tyle silna, że w końcu przełamał się.
Pewnego wieczoru, już pod koniec wspólnego biwakowania, gdy
siedzieli przy ognisku po skończonej obiadokolacji zapytał niepewnie:
— Inga, co ty robisz na co dzień, tam, w mieście?
Dziewczyna westchnęła ciężko.
— Sama nie wiem, co właściwie robię. Miasto jest
okropne, mieszkam w nim z konieczności i zamierzam uciec stamtąd, jak
tylko będę mogła.
— Studiujesz coś? — Artur starał się ukonkretnić treść
swojego poprzedniego pytania.
— Tak, filozofię. Właśnie mam przed sobą ostatni rok
studiów.
— Filozofię?! Gdzie zamierzasz szukać pracy po takim
kierunku? Co będziesz robić po tych studiach?
— To nieistotne. Zarabiać na życie można w różny
sposób. Mogę szyć, gotować, nawet sprzątać. Zresztą im mniej skomplikowana
praca, tym lepiej. Nie będzie absorbowała myślenia. W wolnym czasie zamierzam
pisać. Dzielić się z ludźmi tym, co siedzi w mojej głowie. Przekonywać
ich, że warto znów zwrócić się ku przyrodzie, że nieustanna pogoń za postępem i
otaczanie się wytworami przemysłu prowadzi donikąd. Nie staniemy się
szczęśliwsi, jeśli będziemy mieli coraz szybsze samochody, coraz doskonalsze
komputery, telefony itd. O tym chcę ludziom mówić. Niekoniecznie zarabiając na
tym pieniądze. Zresztą wydaje mi się, że nie będę potrzebowała ich aż tak
wiele.
Słysząc te słowa, Artur poczuł się nieswojo. Przecież całe
jego dotychczasowe myślenie nastawione było właśnie na nieustanne nadążanie za
postępem i robienie korporacyjnej kariery, której głównym wyrazem miały być
wyższe z każdym rokiem zarobki. Uznał, że powinien wystąpić w obronie
cywilizacji. Był jej dzieckiem i nie mógł tak łatwo pogodzić się z negacją
tego, w czym wyrósł i się wychował.
— Ośmielam się zauważyć — zaczął z wyraźną nutą
przekory w głosie — że te namioty, karimaty i inne akcesoria, dzięki którym
możemy rozkoszować się urokami natury, też zostały wyprodukowane w fabrykach
przy pomocy tak nielubianych przez ciebie nowoczesnych technologii.
Przyjechaliśmy tu, jak by nie było, pociągiem, wytworem cywilizacji, a telefon
komórkowy też masz przy sobie, chociaż tutaj go nie używasz.
— Zgoda — przerwała mu Inga — nie da się zupełnie
odciąć od cywilizacji, skoro już jest, ale pomyśl tylko, do czego może
prowadzić to jej nieustanne rozwijanie. Przecież w końcu kiedyś nie będzie
z czego wytwarzać kolejnych produktów, budować bloków, nie będzie miejsca na
wytyczanie nowych autostrad i szlaków kolejowych. Co wtedy zrobią ludzie?
Popełnią z rozpaczy zbiorowe samobójstwo? Uciekną na inną planetę, odległą o
parę milionów lat świetlnych?
Artur nadal próbował bronić swojego stanowiska.
— Wszystko zaczęło się od rozniecenia ognia i
wynalazku koła. W ten sposób odróżniliśmy się od świata zwierząt. Komputery i
samoloty to też narzędzia, takie same, jak maczuga i siekiera, tylko trochę
bardziej precyzyjne. Nie możesz mieć pretensji do ludzi, że w ciągu wieków
doskonalili swoje wyroby i ułatwiali sobie życie. Czy to coś złego?
— Zastanów się, czy życie przez te wszystkie wynalazki
stało się naprawdę łatwiejsze. Czy rozwiązano jakiś istotny problem społeczny?
Wydaje mi się, że wręcz przeciwnie. Skoro coś nie przynosi oczekiwanych rezultatów,
to należy tego zaniechać.
Artur nie mógł nie przyznać racji temu, co mówiła Inga, ale
jednocześnie nie chciał uznać własnej porażki, dlatego postanowił użyć
argumentu najmocniejszego, na który jego rozmówczyni na pewno nie znajdzie
riposty.
— Przyjechałaś tu, bo miałaś na to ochotę — odparował z
dużą pewnością siebie w głosie — nikt cię nie zmusił ani ci nie zabronił.
Zgodziłaś się mnie zabrać, bo tak chciałaś, równie dobrze mogłabyś mi odmówić.
Gdybyś żyła w takim społeczeństwie, które w całości jest mocno związane z
naturą, to zaraz po pierwszej miesiączce ojciec wydałby cię za mąż za kogoś,
kogo sam upatrzyłby sobie na zięcia i byłabyś jego własnością. Musiałabyś
rodzić mu dzieci i zabiegać o jego dobre samopoczucie. Właśnie cywilizacji,
rozwojowi przemysłu i wielkich miast zawdzięczasz to, że możesz sama decydować
o swoim losie.
— Pod tym względem masz rację — przyznała Inga — ale
jednocześnie ta sama cywilizacja, która przyniosła wyzwolenie kobietom,
wszystkich, niezależnie od płci, pozbawia wolności w wielu innych obszarach.
Zmusza do ciągłego pośpiechu, reguluje coraz drobniejsze detale naszego życia.
Niedługo nawet kichanie będzie podlegało jakimś przepisom prawa. Poza tym nawet
nie dostrzegamy, jak stopniowo stajemy się uzależnieni od tego, co dyktują nam
producenci. Nie chcę powrotu do dawnego patriarchalizmu, ale tym nowym
zniewoleniom też trzeba położyć kres. Świat nie może pędzić przed siebie z
coraz większą prędkością, bo w końcu się rozbije. Konieczne jest
samoograniczenie. Trzeba znaleźć jakąś równowagę. Wierzę, że to jest możliwe,
tylko trzeba zacząć o tym myśleć. Do tego zamierzam namawiać ludzi. Ciebie też
do tego namawiam. Nie wiem wprawdzie, czym zamierzasz się zajmować w
przyszłości, ale może uznasz, że moja propozycja nie jest całkiem bez sensu.
Ostatnie słowa mile zaskoczyły Artura. Inga najwyraźniej
proponowała mu dłuższą współpracę, a więc w jej oczach nie był już kimś, kto
nie potrafi odróżnić borówki od wilczej jagody, lecz potencjalnym partnerem w
dziele uwalniania świata od technologicznej zagłady. I chociaż nie bardzo
widział siebie w takiej roli, to pozyskanie sympatii tej dziewczyny uznał za
grę wartą świeczki i postanowił ją kontynuować.
— Do tej pory myślałem o zatrudnieniu się w jednej z
wielkich korporacji, wspinaniu się tam po szczeblach kariery, może dojściu do
stanowiska dyrektora generalnego, ale po tym, co od ciebie usłyszałem, zaczynam
mieć wątpliwości.
— I bardzo słusznie. Praca w korporacji zabije w tobie
wszelką niezależność. Staniesz się niewolnikiem wskaźników. Będziesz żył w
ciągłym stresie. W końcu, żeby się uchronić przed zwariowaniem, zaczniesz
zażywać psychotropy. Skądś to znam! — Inga westchnęła ciężko. — W pewnym
momencie przyjdą młodsi, lepiej zorientowani w najnowszych rozwiązaniach.
Wykopią cię i nikt nie stanie w twojej obronie. Zostaniesz na marginesie, jak
wyciśnięta do cna, nikomu niepotrzebna cytryna. Dochodzenie do szczytu jest
udziałem naprawdę nielicznych. Zresztą ze szczytu też można spaść. Radzę ci,
porzuć swoje zamiary i zajmij się czymś, co cię nie zniszczy. Przekonasz
się, że nie trzeba zarabiać kroci, żeby żyć. Przemyśl to, koniecznie!
— Dlaczego tak ci zależy, żebym akurat ja nie zmarnował
sobie życia? Przecież znasz mnie zaledwie od paru dni i poza tymi wakacjami w
leśnej głuszy nic nas nie łączy. Co cię może obchodzić, czy kiedyś spadnę ze
szczytu czy nie?
— Z tobą teraz rozmawiam i akurat ciebie mogę przed tym
przestrzec. Innych też bym przestrzegała, gdybym mogła. A poza tym… — Inga
zawahała się na moment, jakby nie była pewna, czy powinna dokończyć to zdanie .
— Poza tym polubiłam cię i nie chciałabym, żeby po wyjeździe stąd nasza znajomość
nagle znikła, jak płomień świecy, którą ktoś zdmuchnie.
— Poważnie!? — Artur nie mógł uwierzyć własnym uszom. —
Uważasz, że moglibyśmy się ze sobą zaprzyjaźnić, a może… może nawet pokochać?
— Uważam, że tak. — Inga zwróciła się w jego stronę i po
raz pierwszy od spotkania na peronie popatrzyła mu prosto w oczy. —
Spodobałeś mi się. I nie żałuję, że zgodziłam się zabrać ciebie na ten biwak,
chociaż to był szalony pomysł. Ale właśnie takie szaleństwa nadają życiu smak.
Nigdy nie bój się być szalony. Na pewno nie będziesz tego żałował.
— A ten ktoś, na kogo czekałaś na dworcu? — Artur
chciał wyjaśnić swoją nową sytuację do końca.
— Myślę, że to już definitywnie zakończona historia.
Zresztą nie tylko dlatego, że w ostatniej chwili zostawił mnie na lodzie.
Ale nie mówmy o tym. Przynajmniej nie teraz.
Tej nocy i wszystkich następnych do końca biwaku namiot
Artura pozostał pusty. Wprawdzie jedynka była trochę przyciasna dla dwojga
osób, ale to tylko sprzyjało pogłębianiu bliskości. Kolejne dni upływały
szybko. Zbyt szybko w odczuciu Artura. Teraz chciałby, żeby takie życie na
odludziu, polegające na zbieraniu darów lasu, łowieniu ryb i przyrządzaniu
kolejnych prostych posiłków, trwało wiecznie.
W dniu powrotu, przed opuszczeniem pociągu wymienili adresy,
telefony, maile i obiecali sobie solennie pozostawać w stałym kontakcie. Na
najbliższe spotkanie umówili się jeszcze tego samego wieczoru.
Gdy Artur wyszedł z budynku dworca, nowoczesne biurowce ze
szkła, aluminium i betonu nie robiły już na nim takiego wrażenia jak
dawniej. Wydawały się szare i ciężkie. Także hałas ulicy nieprzyjemnie
kontrastował z dotychczasową leśną ciszą mąconą tylko śpiewem ptaków i
szelestem liści. „Jak mogłem wcześniej się tym zachwycać?” — myślał z autoironią.
W uszach ciągle dźwięczały mu słowa Ingi: „Nie można pędzić w nieskończoność.
(…) Trzeba znaleźć równowagę. Wierzę, że to jest możliwe.” Czy rzeczywiście
jest? Czy on, Artur, jest gotów tej równowagi szukać? W tej chwili był pewien,
że tak. Będzie szukał równowagi między techniką a naturą, między postępem a
tym, co w człowieku pierwotne. Temu szukaniu chce poświęcić swoje życie. Jeśli
tylko się uda, będzie szukał tej równowagi u boku Ingi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz