Rozśmieszyć Pana Boga
Gdy Marta
świętowała uroczyście dzień, w którym przekroczyła próg dorosłości, była
absolutnie pewna, że wie, jak będzie wyglądało jej dalsze życie. Plany na
przyszłość miała klarowne i w pełni zgodne z zasadami, które od wczesnego
dzieciństwa wpajano jej w domu rodzinnym, gdzie wierność Bogu, Honorowi i
Ojczyźnie była uznawana za wartość najwyższą, nad którą nie zawiera się żadnych
kompromisów nigdy i z nikim, choćby nawet chodziło o życie. Zatem za rok matura
zdana na co najmniej osiemdziesiąt procent, później studia pedagogiczne na
katolickiej uczelni w mieście położonym najbliżej miejsca jej zamieszkania,
praca w charakterze katechetki, małżeństwo – obowiązkowo sakramentalne, co
najmniej trójka dzieci, całkowite poświęcenie się ich wychowaniu, tak jak
uczyniła to jej mama, powrót do pracy katechetki, o ile to będzie możliwe,
wreszcie zasłużona emerytura w otoczeniu gromadki wnucząt. Tak to miało
wyglądać i w dniu swych osiemnastych urodzin Marta była przekonana, że nie ma
na świecie takiej siły, która mogłaby te plany pokrzyżować.
Punkt
pierwszy został spełniony nawet z nawiązką. Na świadectwie maturalnym przy
wszystkich przedmiotach zarówno w części ustnej jak i pisemnej widniały liczby
punktów wyższe od dziewięćdziesięciu. Droga na studia pedagogiczne była zatem
szeroko otwarta. Wszystko wskazywało na to, że kolejne punkty planu potoczą się
równie gładko i zapewne tak by było, gdyby nie pewne zdarzenie, do którego
doszło już na ostatnim roku studiów, kiedy to wyjątkowo uzdolniona i pracowita
studentka pieczołowicie przygotowywała swoją pracę magisterską.
Pracowitość
pracowitością, ale odrobina czasu wolnego i godziwej rozrywki też się
człowiekowi należy, choćby dla umysłowej higieny. W celu zapewnienia sobie
relaksu w pewien lutowy wieczór, tuż po zaliczeniu przedostatniej sesji, Marta
wybrała się na bal karnawałowy do uczelnianego klubu. Towarzystwo, jak
przystało na placówkę, której kanclerzem był sam arcybiskup, bawiło się
kulturalnie, powściągliwie i na trzeźwo. O żadnych ekscesach nie było mowy. Leszek
poprosił ją do tańca na samym początku zabawy. Potem jeszcze kilkakrotnie razem
tańczyli, aż wreszcie na dobre zagościł przy jej stoliku. Nie miała nic
przeciwko temu. Mężczyzna był od niej starszy o parę lat, chociaż studiował na
młodszym roku. Te studia to był jego drugi fakultet. Wcześniej skończył prawo
na uniwersytecie i z tym kierunkiem wiązał swoją zawodową przyszłość.
Filozofię, którą studiował obecnie, traktował jako dodatkowy element osobistego
rozwoju. Po dłuższej rozmowie przy herbacie i soku pomarańczowym Marta
zorientowała się, że jej taneczny partner myśli poważnie o życiu i uznała, że
warto w tę znajomość nieco zainwestować. Ostatecznie czas nauki powoli dobiega
końca, więc może to jest właśnie dobra okazja, aby poczynić pierwsze kroki ku
realizacji kolejnego etapu życiowego planu? Z chęcią przyjęła zaproszenie na
następne spotkanie.
Nie włączył
się jej żaden sygnał ostrzegawczy, gdy podczas jednej z kolejnych randek, po
mniej więcej trzech tygodniach znajomości Leszek zaprosił ją do swojego pokoju
w akademiku i to dość późną porą. Przecież wszyscy studiujący na tej uczelni
mają zaświadczenie od swoich proboszczów o tym, że są praktykującymi
katolikami, mają te same, co ona przekonania, cóż może jej grozić ze strony
takiego człowieka? Zgodziła się bez wahania. Na miejscu wypadki potoczyły się
jakoś tak dziwnie szybko, że Marta zupełnie straciła nad nimi kontrolę.
Siedzieli najpierw przy niewielkim stoliku i popijali herbatę. Alkoholu w
żadnej postaci Marta nie piła, gdyż wkrótce po ukończeniu osiemnastu lat
podpisała deklarację Krucjaty Wyzwolenia Człowieka zobowiązującą ją do
całkowitej, dozgonnej abstynencji. Leszek wiedział o tym i odnosił się z
szacunkiem do przyjętego przez nią wyrzeczenia. Później przenieśli się na
kanapę. Leszek objął ją czule ramieniem. Zrobiło się tak dobrze i przyjemnie.
Marta zapragnęła, aby trwało to jak najdłużej. Czuła, że nie chce, by cokolwiek
stało na przeszkodzie między jego a jej ciałem. Guziki i zamki błyskawiczne w
poszczególnych częściach ich garderoby porozpinali sobie wzajemnie, nie wiedząc
kiedy, wreszcie dali się pochłonąć wspólnej, wszechogarniającej rozkoszy. Marta
w tym czasie nie myślała o niczym i nic, nawet chwilowy ból, jakiego doznała na
samym początku zbliżenia, nie zakłócało jej dobrego nastroju. Była po prostu
szczęśliwa.
Otrzeźwienie
pojawiło się, gdy o świcie opuściła akademik Leszka i udała się na swoją
stancję, którą wynajmowała w innej części miasta. Miejsce radosnego uniesienia zajęło
teraz uczucie palącego wstydu. Jak mogła tak łatwo dać się uwieść?! Ona,
wieloletnia działaczka ruchu oazowego, wychowana w tak porządnej rodzinie. Jej
mama z pewnością nigdy nie pozwoliła sobie na taką wpadkę. Dlaczego nie
zaprotestowała od razu, gdy na kanapie objął ją po raz pierwszy? Jak można było
tak się zapomnieć? No cóż, stało się, trzeba się będzie z tego wyspowiadać. Ale
nie pójdzie z tym do swojego spowiednika, u którego regularnie od paru lat
korzystała z sakramentu pojednania. Przecież do tej pory rozmawiali wyłącznie o
drobnych potknięciach na prostej drodze jej duchowego wzrostu, a tu nagle taki
grzech! Nie przejdzie jej przez gardło, żeby mu o tym powiedzieć. Zarówno tu,
jak i w jej rodzinnym mieście jest dość księży. Znajdzie takiego, który jej w
ogóle nie zna i jemu wyzna swój upadek. Nikomu innemu o tym nie powie.
Zwłaszcza rodzicom. Wolała nie myśleć, jak przyjęliby wiadomość, że ich
ukochana córka… Nie, to zupełnie nie wchodziło w rachubę. Z Leszkiem zerwie i
zapomni, że kiedykolwiek go znała. Odtąd będzie dużo rozważniejsza przy
zawieraniu znajomości z mężczyznami. Tylko jak się wytłumaczy przyszłemu
mężowi, gdy dojdzie już do nocy poślubnej? „Boże, co ja zrobiłam, co ja
zrobiłam?!” – powtarzała bezsilnie przez całą drogę.
Wyjęła z
torebki telefon komórkowy i wykasowała numer Leszka z listy kontaktów. Postanowiła
też najszybciej, jak to tylko możliwe, wymienić kartę z własnym numerem, żeby
on nie mógł dodzwonić się do niej. Była pewna, że nie chce go więcej oglądać na
oczy ani słyszeć jego głosu.
Swoje
postanowienia spełniła jeszcze tego samego dnia. Znalazła kościół, w którym
przed nieznanym księdzem oczyściła się z popełnionego cudzołóstwa, następnie
kupiła nową kartę startową do telefonu i rozesłała znajomym oraz członkom
rodziny smsy z informacją o zmianie numeru. Przyczynę tej zmiany pominęła
dyskretnie milczeniem. Teraz mogła bez reszty zagłębić się w pisanie pracy
magisterskiej, aby jak najszybciej zapomnieć o całej przygodzie. Przypomniała
sobie o niej niespodziewanie czternaście dni później, gdy stwierdziła z
niepokojem, że naturalna, comiesięczna kobieca przypadłość, której spodziewała
się właśnie w tym czasie, jakoś dziwnie się opóźnia. „Czyżby tamten incydent z
Leszkiem…?” – pomyślała i poczuła, jak skóra cierpnie jej na całym ciele od
ogarniającego ją panicznego strachu. Nie zastanawiając się ani chwili pobiegła
do apteki, żeby zaopatrzyć się w test mający potwierdzić lub wykluczyć
najgorsze przypuszczenie, jakie zrodziło się w tym momencie w jej głowie. Dla
większej pewności kupiła dwa zestawy. Pierwszy wykorzystała natychmiast, drugi
wieczorem tuż przed pójściem spać. Oba dały wynik pozytywny. Nie było
wątpliwości. Jedna chwila zauroczenia nie pozwoli o sobie zapomnieć. Teraz nie
uniknie już rozmowy z rodzicami i ponownego spotkania z Leszkiem. To pierwsze
było najgorsze. Jak oni to przyjmą? Jak zareagują? Jak w ogóle im to
powiedzieć? Wolałaby tysiąc razy bardziej za karę zostać nadziana na widły
przez rogatego sługę księcia ciemności i wrzucona do kotła z wrzącą smołą, niż
popatrzeć w oczy rodzicom i mówić im o tym, co się zdarzyło. Chyba że…
Przeraziła się myśli, która teraz zaświtała w jej głowie. To rozwiązałoby
wszystkie problemy, ale przecież w ten sposób zaprzeczyłaby całej swojej
dotychczasowej postawie. Owszem, boi się tego, co ją czeka, okropnie się boi,
ale nie może przecież uwolnić się od tego lęku za taką cenę. Nie popełni tak
straszliwej zbrodni.
Z pokorą
przyjęła policzek wymierzony jej przez matkę na samym początku rozmowy, do
której doszło w najbliższy weekend. Czuła, że zasłużyła na niego. Sama by
siebie pewnie tak potraktowała, gdyby była na miejscu mamy. Trudniej było
przyjąć słowa, które usłyszała chwilę później.
- Jak ty
śmiałaś nam coś takiego zrobić!? – powiedział ojciec oskarżycielskim tonem,
jakim zwykle przemawia prokurator, domagając się najwyższego wymiaru kary dla
zbrodniarza. – W naszej rodzinie nigdy czegoś takiego nie było. Nie tak cię
wychowywaliśmy. Jak teraz spojrzymy w oczy naszym najbliższym, wszystkim członkom
naszej rodziny i znajomym? Co teraz zamierzasz zrobić, żeby wynagrodzić nam
utratę dobrego imienia, na którą nas naraziłaś?
Marta
milczała. Nie miała pojęcia, co takiego mogłaby zrobić, żeby uczynić zadość
żądaniu ojca. Wiedziała, że zawiniła, było jej wstyd, ale jednocześnie
wyczuwała, że nie potrafi do końca zaakceptować tego, co powiedział. Czy ona
się w ogóle nie liczy? Czy jedyną rzeczą, jaka wynika z jej lekkomyślnego
zachowania jest narażenie na szwank dobrego imienia rodziny?
- Tylko
jedno może nas wszystkich uratować, – tym razem głos zabrała mama – musisz jak
najprędzej wyjść za mąż za ojca tego dziecka. Ślub powinien się odbyć zanim
twój brzuch stanie się widoczny. Potem najwyżej powie się, że dziecko było
wcześniakiem. My załatwimy z księdzem proboszczem, żeby zwolnił was z obowiązku
nauk przedślubnych. Twoja głowa w tym, żeby przekonać tego faceta do takiego
rozwiązania. I nie obchodzi nas, jak sobie z tym poradzisz. Nawarzyłaś piwa, to
teraz je wypij.
Rada mamy
wydała się Marcie zupełnie rozsądna. Bolała jedynie przebijająca z niej, ta
sama, co u taty troska wyłącznie o dobrą opinię. Czyżby to było w życiu
najważniejsze? No tak, ale ona sama chciała przede wszystkim o to zadbać, kiedy
liczyła, że uda się jej zachować całą sprawę w tajemnicy. Może to jednak
normalne? Małżeństwo z Leszkiem wydało się jej rzeczywiście najlepszym
rozwiązaniem i dla niej, i dla ich wspólnego dziecka. Chociaż nie minęła jej
wściekłość na niego za to, co zrobił, ale wcześniej przecież dał się poznać z
całkiem pozytywnej strony. W wyobraźni widywała go już u swojego boku na
ślubnym kobiercu. Tyle, że miało to być dużo później i nie w takich
okolicznościach, ale skoro już się tak zdarzyło… Żeby tylko chciał się zgodzić.
Nie znała go przecież jeszcze od tej strony. Co będzie jak odmówi? Łatwo mamie
powiedzieć „twoja w tym głowa, żeby go przekonać”. Przecież nie zaciągnie go
siłą do ołtarza. Czy istnieje jakiś plan B na wypadek, gdyby próby nakłonienia
Leszka do ślubu nie przyniosły rezultatu? Bała się zapytać o to mamy. Na razie
wypada tylko modlić się, żeby wszystko poszło dobrze.
Leszek
nowinę o tym, że został ojcem potraktował z całą powagą. Nie miał zamiaru
wykręcać się od odpowiedzialności za utrzymanie i wychowanie swojego potomka.
Zaakceptował też bez oporów pomysł związania się z Martą na stałe. Był tylko
jeden szkopuł: ślub może być wyłącznie cywilny. Kościelny zawarł już raz dwa
lata temu. Tamta kobieta porzuciła go po zaledwie kilku miesiącach dla jakiegoś
znacznie bogatszego i podobno lepszego w łóżku kochanka, z którym wyjechała za
granicę. On sam nie wie nawet dokąd. Właśnie po tym zdarzeniu zdecydował się na
drugi kierunek studiów, żeby jakoś zapełnić pustkę, która powstała w jego
życiu. W ubiegłym roku dostał zaocznie rozwód, ale kościelnego unieważnienia
małżeństwa nie udało się załatwić, chociaż próbował. Oczywiście wie, że w
takiej sytuacji nie powinien starać się wiązać z kobietami, ale nie potrafi żyć
w samotności. Tęskni za rodziną i jest gotów wiele zrobić dla uszczęśliwienia
osoby, która zechce z nim złączyć swoje życie. Na koniec wyraził nadzieję, że
fakt, iż Marta spodziewa się jego dziecka, będzie w tym wypadku decydujący i
sprawi, że jego marzenie wreszcie się urzeczywistni.
- W takim
razie to, co mówiłam wcześniej zupełnie nie wchodzi w rachubę – powiedziała
stanowczym głosem matka, gdy Marta poinformowała ją telefonicznie o przebiegu
rozmowy z Leszkiem. – Zerwij natychmiast z tym rozwodnikiem. Do czasu porodu
nie pokazuj się na oczy nikomu z rodziny ani znajomych. Jak będą się pytać, to
powiemy, że wyjechałaś na zagraniczne stypendium. Dziecko zaraz po urodzeniu
oddasz do adopcji i wrócisz jakby nigdy nic do domu. Najlepiej dla ciebie
będzie, jeśli później wstąpisz do jakiegoś zakonu. Przecież żaden szanujący się
mężczyzna nie zechce wziąć cię za żonę, jak się dowie, że nie jesteś już
dziewicą, a z takim, któremu nie będzie to przeszkadzało, lepiej w ogóle się
nie wiązać.
- Ale mamo…
– Marta próbowała oponować przeciwko zaplanowanemu bez jej zgody dalszemu
ciągowi jej życia, jednak nie została dopuszczona do głosu.
- Przemyśl
sobie to, co ci powiedziałam – przerwała jej matka. – Jesteś chyba, mimo
wszystko dość rozsądna, żeby uznać, że takie rozwiązanie będzie najlepsze. W
każdym razie ja i tata żadnego innego sobie nie wyobrażamy, a już na pewno nie zgodzimy
się, żebyś zmarnowała sobie życie u boku jakiegoś rozwodnika. Na rolę samotnej
matki też ci nie pozwolimy. Panny z dzieckiem nigdy w naszej rodzinie nie było.
I nie będzie! Mam nadzieję, że zrozumiałaś. Zadzwoń jutro i powiedz, czy udało
ci się znaleźć jakieś miejsce, gdzie mogłabyś wyjechać na czas ciąży. Jakbyś
miała z tym problem, to my ci pomożemy. Na razie kończę. Do usłyszenia.
Po odłożeniu
telefonu Marta zamyśliła się. Czy z jej punktu widzenia to, co zaproponowała
mama jest rzeczywiście najlepszym rozwiązaniem? Czy naprawdę chciałaby tak po
prostu oddać to maleństwo, które teraz nosi w sobie w zupełnie obce ręce, byle
tylko pozbyć się problemu? Owszem, zaraz po sprawdzeniu testu ciążowego był
moment, kiedy brała taką, a nawet jeszcze gorszą, ewentualność pod uwagę, ale w
tej chwili nie wyobraża już sobie tego. Poza tym Leszek już się dowiedział, że
został ojcem. Czy on nie ma prawa nic powiedzieć na temat losu swojego dziecka?
Gdyby sam nie chciał, mówił, że go to nie obchodzi, proponował pieniądze na
aborcję lub coś w tym rodzaju, to co innego, ale on wręcz ucieszył się na
wiadomość, że to dziecko istnieje. Czy można go tak po prostu pozbawić wpływu
na dalsze życie jego potomka? Wreszcie, czy ma oszukiwać samego Boga, udając,
że czuje powołanie zakonne? Nigdy nie wyobrażała sobie siebie w habicie. Jej
wiara zawsze nastawiona była na spełnienie się w życiu rodzinnym. Czy ma
ofiarować Bogu swoją czystość dlatego, że ją straciła? Z drugiej strony, czy
stać ją na tak otwartą konfrontację z rodzicami? Czy da sobie radę bez ich
wsparcia, jeśli nie przyjmie narzuconego jej planu? Przez całą noc nie zmrużyła
oka, próbując roztrząsnąć dręczące ją wątpliwości. Ostatecznie nad ranem doszła
do wniosku, że choć rodziców bardzo kocha, to nie może cały czas czuć się
wyłącznie ich córką. Ma już przecież dwadzieścia cztery lata i najwyższy to
czas, żeby sama podejmowała decyzje dotyczące swojego życia i sama brała za nie
odpowiedzialność.
Zaraz po
zajęciach na uczelni skontaktowała się z Leszkiem i oznajmiła, że zgadza się na
ślub cywilny. Spytała tylko, czy nie zechciałby podjąć postanowienia, że
wprawdzie będą razem wychowywać swoje wspólne dziecko, ale poza tym będą żyli
jak brat z siostrą, żeby nie zamykać sobie drogi do sakramentów.
- Rozumiem
cię, – powiedział poważnie Leszek – ale nie mogę zagwarantować, że wytrzymałbym
w takim postanowieniu. To nie jest tak, jak się potocznie mówi, że facet myśli
tylko o jednym. Gdyby o to chodziło, stać by mnie było na prostytutki, ale ja
naprawdę potrzebuję bliskości. Mówiłem ci to już wczoraj. Wiesz, dlaczego
doszło do naszego zbliżenia wtedy w akademiku? Bo bardzo mi tego brakowało. Od
czasu, jak porzuciła mnie tamta kobieta, czuję się straszliwie samotny i
bliskość, również ta cielesna, jest dla mnie ogromnie ważna. A chyba nie chodzi
ci o to, żebyśmy przyjęli takie zobowiązanie, a później co pewien czas je
łamali i za każdym razem spowiadali się z tego, jak z incydentalnych grzechów.
Jeśli uznasz, że bez tego warunku nie możesz za mnie wyjść, to pogodzę się z
tym. Tylko pomyśl też o naszym dziecku.
Marta
rzeczywiście nie chciała zobowiązywać się do niczego na niby. Poza tym Leszek
ma rację. Trzeba myśleć przede wszystkim o dziecku, a nie cały czas o sobie. To
jego dobro powinno być teraz na pierwszym miejscu. Zresztą w propozycji mamy
też wszystko było na niby: fałszywe stypendium, fałszywe powołanie. Nie, teraz
tylko w jeden sposób może być naprawdę autentyczna.
- Dobrze –
powiedziała po chwili namysłu – będziemy żyli jak mąż i żona. Robię to przede
wszystkim dla niego, – tu znacząco poklepała się po brzuchu – ale zapewniam
cię, że, skoro już się na to zdecydowałam, to nie dam ci odczuć żadnej
oziębłości ani niechęci z mojej strony. Chodź. Jest dopiero druga. Jeszcze
zdążymy złożyć wniosek w USC.
Gdy po
dopełnieniu formalności wróciła na swoją stancję, uznała, że przyszedł czas, by
o swoim postanowieniu poinformować rodziców. Lepiej nie czekać, aż mama sama
zadzwoni i zapyta, co słychać. Nie miała odwagi powiedzieć wszystkiego wprost w
bezpośredniej rozmowie. Wysłała mamie smsa. Odpowiedź nadeszła tą samą drogą po
mniej więcej dwudziestu minutach z komórki ojca. Była zredagowana możliwie
najbardziej lakonicznie, ale i tak została nadana w trzech odrębnych plikach.
Nie mieściła się w pojemności „krótkiej wiadomości tekstowej”. Brzmiała tak:
„Nie
rozumiemy twojej decyzji, nie akceptujemy jej i nie zamierzamy w żaden sposób
wspierać. Nie licz na naszą obecność na twoim niby ślubie. Byłoby to
zaprzeczeniem wszystkich wartości, które od pokoleń były cenione w naszej
rodzinie i które również tobie, jak widać nieskutecznie, staraliśmy się wpoić.
Ciągle jeszcze mamy nadzieję, że zmądrzejesz i wycofasz się z tego absurdalnego
pomysłu, zanim będzie za późno.”
Wszystkie
zaimki w drugiej osobie były napisane małymi literami, choć zazwyczaj ojciec
przestrzega skrupulatnie zasad grzecznościowej ortografii. To najwyraźniej
miało coś oznaczać. Zastanawiała się przez chwilę czy jakoś na tę wiadomość
odpowiedzieć. Chciała coś wyjaśnić, wytłumaczyć, poszukać porozumienia.
Ostatecznie uznała, że najlepiej będzie nic nie odpisywać. Jednego była pewna:
nie zmądrzeje i nie wycofa wniosku złożonego zaledwie godzinę wcześniej w USC.
W
przestronnej, wypełnionej krzesłami sali Pałacu Ślubów było tylko pięć osób:
Marta, Leszek, dwoje ich kolegów w charakterze świadków i kierownik Urzędu
pełniący funkcję mistrza ceremonii. Leszek wiedział, że ze strony Marty nikogo
nie będzie i nie chcąc robić jej przykrości, ze swojej też nikogo nie zaprosił.
Zresztą i tak nie byłoby to grono zbyt liczne. Był jedynakiem, synem dwojga
jedynaków. Z dalszej rodziny żyła jeszcze babcia ze strony taty i dziadek ze
strony mamy. Oboje w podeszłym wieku, mocno schorowani.
Marcie łamał
się głos, gdy wypowiadała słowa: „…zobowiązuję się uczynić wszystko, aby
zawarte przeze mnie małżeństwo było zgodne, szczęśliwe i trwałe.” Dlaczego nie
może powiedzieć: „ślubuję, że cię nie opuszczę aż do śmierci”, jak to zawsze
wyobrażała sobie, będąc jeszcze w wieku dojrzewania. Jak to wszystko się
poplątało?! Ale składanej tu obietnicy na pewno dotrzyma. Tak, uczyni wszystko,
a nawet jeszcze więcej, jeśli będzie trzeba, aby wypowiedziane w tej świeckiej
ceremonii przyrzeczenie nie różniło się niczym od sakramentalnej przysięgi.
Po ślubie
zamieszkali początkowo u Marty na stancji. Leszek zrezygnował ze studiowania
filozofii i zatrudnił się w kancelarii prawnej zajmującej się windykacją
odszkodowań od nazbyt skąpych ubezpieczycieli. Klientów było dużo, więc
zarabiał nieźle. Gdy Marta obroniła pracę magisterską, wyprowadzili się do
samodzielnego mieszkania w niewielkim miasteczku odległym o około dwadzieścia
kilometrów od miasta, w którym się poznali. Na prowincji zawsze metry
kwadratowe są tańsze i łatwiej dostępne, a kupiona na giełdzie używana škoda pozwalała Leszkowi
docierać z domu do biura i z powrotem w czasie krótszym, niż gdyby poruszał się
po dużym mieście komunikacją publiczną. Nie musieli nikomu tłumaczyć, po jakim
są ślubie, dlatego nawet co pobożniejsi sąsiedzi traktowali ich życzliwie jako
solidne i żyjące w zgodzie małżeństwo. Marta ze względu na swój stan po
skończeniu studiów nie szukała pracy. Skupiła się całkowicie na przygotowaniu
do coraz bliższego macierzyństwa.
Kuba urodził
się pod koniec listopada. Był zdrowym dzieckiem. Nie miał żadnych wad
rozwojowych, prawidłowo przybierał na wadze i nawet nie przeziębiał się zbyt
często. Jego chrzest odbył się w styczniu po bardzo nieprzyjemnej rozmowie z
miejscowym proboszczem, który miał poważne wątpliwości, czy dziecko z takiego związku
w ogóle powinno być przyjmowane do grona członków Kościoła. Po wyjściu z
kancelarii parafialnej Marta popłakała się i Leszek musiał długo ją pocieszać.
Na chrzcie
Kuby, podobnie jak na ślubie jego rodziców, były oprócz księdza tylko cztery
osoby. Chrzestnymi zostali ci sami koledzy, którzy wcześniej pełnili role
świadków w USC. Marta rozesłała zaproszenia do całej swojej rodziny, ale
pozostały bez odpowiedzi. Rodzice Leszka przesłali list z gratulacjami, ale
wyjaśnili, że niestety we wskazanym na zaproszeniu dniu nie będą mogli zjawić
się na miejscu.
Jeszcze
trudniej było, gdy dwa lata później na świat przyszła siostrzyczka Kuby,
Celinka. Wtedy proboszcz kategorycznie odmówił chrztu, twierdząc, że ze
względów duszpasterskich nie może jednakowo traktować dzieci z małżeństw
sakramentalnych i z nieformalnych związków. Ostatecznie Celinka została
ochrzczona dopiero, gdy jako półtoraroczne dziecko poważnie się rozchorowała i
trafiła na trzy tygodnie do szpitala. Kapelan szpitalny nie sprawdzał aktu
ślubu rodziców.
Leszek
sprawdził się w roli ojca znakomicie. Dużo czasu spędzał z dziećmi, bawił się z
nimi i wychodził na spacery. Był zawsze czuły i troskliwy, ale potrafił być
także wymagający. Dbał też o Martę i jej potrzeby. Chętnie dzielił z nią domowe
obowiązki, robił zakupy, a gdy po osiągnięciu przez Celinkę wieku
przedszkolnego postanowiła pójść do pracy (nie była to, oczywiście, praca
katechetki, jaką sobie niegdyś wymarzyła, lecz szeregowej urzędniczki w
Starostwie Powiatowym), w wymagających tego sytuacjach na zmianę z nią brał
zwolnienia na opiekę nad dziećmi. Mimo tych wszystkich starań Marcie nie było
łatwo. Nie jeden raz łzy napływały jej do oczu, gdy mały Kuba pytał w kościele,
dlaczego mama i tata pod koniec nabożeństwa nie podchodzą razem z innymi ludźmi
do ołtarza. Co miała mu powiedzieć? Ze pojawił się na świecie przez przypadek?
Że dla jego dobra zamknęła sobie drogę do tego, co zawsze było dla niej i nadal
jest tak bardzo cenne? Milczała. A Kuba dziwił się, że mama nic nie mówi, tylko
płacze.
Prowadzili
życie raczej mało towarzyskie. Nie chcieli wchodzić w zbyt bliskie relacje z
ludźmi, żeby nie musieć tłumaczyć się ze swojej sytuacji. Rodzina Leszka była
nader szczupła i do tego mieszkała dość daleko, dlatego tylko od czasu do czasu
dochodziło do wzajemnych odwiedzin. Natomiast rodzina Marty odcięła się od niej
zupełnie. Nikt do niej nie dzwonił, nie odbierał telefonów od niej, nie
odpowiadał na świąteczne życzenia. Początkowo tylko kilkakrotnie udało się jej
dodzwonić do starszego brata, który za każdym razem przypominał jej, że rodzice
czekają, aż się opamięta i zerwie ten grzeszny związek. Nie miała ochoty tego
słuchać, więc po pewnym czasie przestała go niepokoić swoimi telefonami.
Było późne
kwietniowe popołudnie. Kuba kończył już wtedy naukę w drugiej klasie i
przygotowywał się intensywnie do przyjęcia Pierwszej Komunii (znowu seria
niemiłych rozmów z proboszczem). Celinka miała za pięć miesięcy zacząć swoją
przygodę ze szkołą i przeżywała to bardzo mocno. Leszek wracał właśnie do domu
z biura, w którym musiał dziś posiedzieć trochę dłużej niż zwykle. Śpieszył
się, bo chciał jakoś uczcić z Martą kolejną rocznicę ich ślubu. Nie świętowali
zazwyczaj w jakiś szczególny sposób tych rocznic, ale zawsze starał się w tym
dniu być dla swojej żony miły bardziej niż zwykle i sprawić jej jakąś drobną
przyjemność. Poza tym trzeba popisać trochę literek z Celinką i przepytać Kubę
z katechizmu. Droga do miasta, w którym mieszkali, była prosta i raczej mało
ruchliwa. Słońce stało jeszcze dość wysoko na niebie, w powietrzu żadnych
zamgleń ograniczających widoczność, dlatego pozwolił sobie nieco mocniej
przycisnąć pedał gazu.
Nie wiadomo,
co przydarzyło się kierowcy wielkiego, trzydziestotonowego TIR-a jadącego z
naprzeciwka, że wykonał taki manewr. Może pracował zbyt długo i zasnął za
kierownicą? Może niespodziewanie zasłabł? W każdym razie nagle zjechał na lewy
pas i zatarasował drogę tuż przed autem Leszka. Nie było żadnych szans na
hamowanie czy wyminięcie.
Marta
pobladła, gdy w drzwiach wejściowych, zamiast uśmiechniętego, gotowego ucałować
ją na powitanie męża, zobaczyła policjanta z drogówki z poważną miną
wręczającego jej dokumenty Leszka. Nie musiał nic wyjaśniać. Zrozumiała od
razu. Długo nie mogła dojść do siebie. Dopiero po zażyciu sporej dawki środków
uspokajających i wsparciu ze strony policyjnego psychologa odzyskała zdolność
do zajęcia się sprawami, które teraz stały się najważniejsze. Proboszcz,
przeważnie nieprzychylnie patrzący na ich cywilne małżeństwo, tym razem okazał
zrozumienie i nie odmówił swojej obecności na cmentarzu. Resztę spraw
związanych z pogrzebem powierzyła profesjonalnemu zakładowi. Koledzy z Leszka
pracy obiecali dopilnować wypłaty odszkodowania z OC właściciela firmy
przewozowej, do której należał TIR. Trzeba było jeszcze tylko zawiadomić
zainteresowane osoby o terminie pogrzebu. Długo zastanawiała się, czy do grona
tych osób zaliczyć własnych rodziców. Nie odzywali się do siebie przez tyle
lat. Nie uznawali Leszka za swojego zięcia, więc pewnie jego śmierć nie
przejmie ich zbytnio. Ale z drugiej strony pogrzeb to wyjątkowe wydarzenie.
Wtedy nawet jawni wrogowie potrafią się ze sobą spotkać. Czy można, będąc
prawdziwym chrześcijaninem, odmówić towarzyszenia w ostatniej drodze zmarłemu?
Może to będzie właśnie okazja, żeby odbudować dawno temu zerwane więzi. Będzie
przecież teraz, gdy została wdową z dwójką dzieci, potrzebowała wsparcia ze
strony rodziny. Na wszelki wypadek sięgnęła po telefon Kuby, którego numer nie
był znany rodzicom, bała się, że odrzucą połączenie, jeśli będą widzieli, że
pochodzi od niej.
- To się
świetnie składa! – zawołała z nieukrywanym entuzjazmem matka, gdy usłyszała, z
jaką informacją dzwoni do niej wyrodna córka. – Będziesz nareszcie mogła
uregulować swoją sytuację w Kościele i powrócić do normalnego życia. Może
nawet….
Marta nie
chciała słyszeć, co może nawet nastąpić później w mniemaniu jej rodzicielki. Znieruchomiała.
O co właściwie chodzi? Czy radość z powodu śmierci człowieka naprawdę należy do
zbioru tych wartości, na które nieustannie powoływali się rodzice?
- Nie, mamo,
to się nie składa świetnie – przerwała jej wywód łamiącym się głosem i
rozłączyła się. Aparat wyśliznął się z jej ręki i głucho stuknął o podłogę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz