Homo est animal sociale
Podsądny stał nieruchomo pośrodku placu naprzeciw całej
wioskowej starszyzny. Głowę miał opuszczoną. Dłonie drżały mu pod wpływem
silnego napięcia. Najchętniej zacisnąłby je w pięści i ukrył za plecami, ale
wiedział, że nie wolno. Taką postawę odczytano by jako przejaw lekceważenia dla zgromadzonej
społeczności. Milczał. Nie miał nic na swoją obronę. Z narastającym lękiem
wysłuchiwał wyroku w swojej sprawie.
Wódz ubrany, jak zwykle przy takich okazjach, w strój
szczególnie uroczysty: garnitur z najlepszej wełny, jedwabny krawat, koszulę z
mankietami zapinanymi na spinki ze szlachetnych kamieni i lśniące czarnym
połyskiem buty z prawdziwej skóry wygłaszał swoją przemowę wolno i z
namaszczeniem.
Dokoła we wszystkie strony rozciągała się dżungla pełna
betonowych wieżowców, wśród których uwijało się mnóstwo istot podobnych do
mrówek albo komarów, tyle że dużo bardziej jadowitych, gotowych natychmiast
ukąsić każdego, kto wejdzie im w drogę; nie z poczucia zagrożenia czy
chęci zaspokojenia głodu, ale dla czystej przyjemności sprawienia bólu swojej
ofierze.
— Naruszyłeś święte prawa ustanowione przez naszych
przodków — perorował wódz głosem pełnym patosu. — Nie ma dla ciebie
przebaczenia. Nasze plemię nigdy nie wybaczało grzechu nieudacznictwa.
Zostaniesz usunięty z naszej społeczności na zawsze. Musisz ją opuścić przed
zachodem słońca. Oddaj kartę otwierającą szklane wrota i nigdy więcej nie
przekraczaj naszych progów. Nie sprawdziłeś się. To jest najcięższa zbrodnia.
Podsądny poczuł, jak nagle zasycha mu w gardle, powietrze z
trudem przedostaje się przez zaciśniętą krtań, a mięśnie rąk i nóg stają się
jak z waty. Niby od początku wiedział, że taki będzie koniec. Jego wyniki nigdy
nie dorównywały pozostałym wojownikom i skierowania na kolejne szkolenia tego
nie zmieniły. Kiedy w ostatnim roku, zamiast się poprawiać, obniżył jeszcze swoją
efektywność, wiedział, że prędzej czy później czeka go rozprawa taka jak
dzisiaj. Jednak do ostatniej chwili łudził się, że będzie mu to oszczędzone, że
być może wyślą go na następne szkolenie albo zalecą wizytę u czarownika w celu
wzmocnienia wewnętrznej motywacji. Ta nadzieja była całkowicie irracjonalna.
Dżungla nigdy nikomu nie wybacza, zwłaszcza braku sukcesów w pomnażaniu jej
pomyślności. Mimo to, chciał wierzyć do ostatniej chwili, że akurat jego ominie
najgorszy z możliwych losów.
Teraz, kiedy na własne uszy usłyszał przewidywalny od dawna
wyrok, nie potrafił się z nim pogodzić. Przecież wioska to było jedyne znane mu
środowisko życia. Poza nią świat właściwie nie istniał. Od pierwszego oddechu
wszystko, co robił, było w wiosce, z wioską i dla wioski. Jak ma teraz żyć z
dala od niej? Czy to w ogóle możliwe? Nie musiał długo się zastanawiać, żeby
zrozumieć, że nie. Leśny skarbnik, zawsze trzymający węża w zanadrzu, zabierze
mu chatę, bo nie będzie miał czym spłacić kredytu zaciągniętego na jej zakup. Bez
chaty stanie się nikim. Zero będzie miało przy nim olbrzymią wartość.
W głowie mu się zakręciło. Widok przed oczami stał się
zamglony i rozmyty. Osunął się na kolana i upadł. Dwaj wojownicy wyróżniający
się wzrostem i tężyzną fizyczną ujęli go, jeden za ręce, drugi za nogi i
wynieśli poza obręb obozowiska. Odchodząc, nawet na niego nie spojrzeli. Nie
powiedzieli „do widzenia”. Byłoby to zresztą życzenie zupełnie fałszywe. Nikt z wioski
nie miał zamiaru więcej się z nim widzieć.
Wieczorem znaleźli go strażnicy czystości dżungli. Leżał na
ławce między betonowymi chaszczami i czuć było od niego zapach, jaki wydają
sfermentowane owoce.
— To odpad nienadający się do recyklingu — stwierdzili
zgodnie po wstępnych oględzinach. — Przyznajmy mu zasiłek i wynieśmy na
wysypisko. Niech tam spokojnie doczeka całkowitego rozkładu.
Doczekał. Nie trwało to długo. Mrówki i inne owady
natychmiast rzuciły się na niego i oskubały do kości. Nie próbował się
bronić. Nie czuł takiej potrzeby. Zdawał sobie sprawę, że w żadnej innej wiosce
nie będzie mile widziany. Kto raz wypadł obiegu , ten do niego nie wraca. Takie
są prawa dżungli. A on nie potrafił egzystować poza wspólnotą, która od
pierwszego haustu powietrza była jego całym światem. Nie umiał być sam. Był
przecież istotą społeczną. Dlatego pozwolił ogryźć się insektom i zniknął na
zawsze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz