poniedziałek, 15 czerwca 2020

Zwarcie

Zwarcie

Prolog

Prolog

Ewa w filcowych kapciach i szlafroku siedziała przed sześćdziesięciocalowym telewizorem ustawionym w szpitalnej świetlicy. Na ekranie trwała właśnie walka bokserska w ramach bliżej nieokreślonego amatorskiego turnieju. Jacyś mężczyźni włączyli wcześniej kanał sportowy, później sobie poszli i teraz w świetlicy była tylko ona. Nie miała jednak zamiaru zmieniać programu. Wprawdzie boks nie był jej najbardziej ulubioną rozrywką, ale jej mąż, kiedy jeszcze żył, chętnie oglądał takie zawody. Często mu przy tym towarzyszyła, dlatego znała dobrze reguły tego sportu i nie miała nic przeciwko jego oglądaniu. Zawsze to lepsze niż leżenie na łóżku w trzyosobowej sali w towarzystwie pacjentek przytłoczonych, podobnie jak ona, ciężarem ponad siły.

Nie wiedziała, kto z kim walczy, z jakich zawodnicy są klubów ani jakie kraje reprezentują, więc dla niej byli to po prostu czerwony i niebieski — od koloru strojów, jakie mieli na sobie. Trwała właśnie ostatnia, trzecia runda. Niebieski miał zdecydowaną przewagę w punktach i pewnie zmierzał ku zwycięstwu. Ewa na chwilę odwróciła wzrok od ekranu, żeby poprawić sobie kapeć na nodze i wtedy usłyszała jęk zawodu telewizyjnego sprawozdawcy oraz ciszę, jaka raptownie zapadła na widowni. Podniosła głowę. Niebieski leżał na deskach, sędzia stał nad nim i liczył do dziesięciu. Po wymienieniu tej liczby ogłosił nokaut, a czerwony wzniósł ręce w geście triumfu.

Ewie łzy napłynęły do oczu. Nie z powodu losu, jaki spotkał niebieskiego. Nie znała go przecież i nie przyszła tu specjalnie, żeby mu kibicować. Jednak jego walka wraz z nieoczekiwanym finałem przypomniała jej do złudzenia historię własnego życia, a zwłaszcza to zdarzenie, które sprawiło, że znalazła się tu: w klinice dla psychicznie i nerwowo chorych.

 

Pierwsza rudna — pasmo sukcesów

 

Kuba przyszedł na świat w piątym roku małżeństwa Ewy i Bogdana. Bardzo chcieli go mieć i starali się o to praktycznie od nocy poślubnej. Jednak z nasieniem Bogdana coś było nie tak i przez długi czas nie mogli się doczekać potomstwa. Oboje mocno przywiązani do Kościoła i jego nauki, in vitro nie brali w ogóle pod uwagę. Wreszcie, po czterech latach wysiłków różnych lekarzy, cel został osiągnięty i Ewa z radością usłyszała od swojego ginekologa nowinę, że jest w stanie błogosławionym.

Ponieważ po jego urodzeniu lekarze zgodnie orzekli, że na kolejnego potomka nie ma już szans, wszystkie siły rodziców zostały skupione, żeby jedynakowi przychylić nieba pod każdym możliwym względem. Malec był zasypywany zabawkami, wożony do wszystkich dziecięcych rajów, jakie oferował skomercjalizowany i zaczadzony konsumpcją świat. Dbano też z niezwykłą pieczołowitością o jego zdrowie.

Nagrodą dla rodziców za te trudy było dobre wrażenie, jakie Kuba wywierał na wszystkich, którzy się z nim spotykali. „Jaki to dobry, kochany chłopiec!”, mówiły zgodnie panie z przedszkola, ciotki, wujkowie i sąsiadki. Później nauczycielki powtarzały tę opinię, dodając jeszcze zachwyty nad jego zdolnościami i inteligencją. Mamę wręcz rozsadzała duma, a tata nie posiadał się ze szczęścia, że jego słabe i wymagające kilkuletniej kuracji nasienie dało początek istocie tak bliskiej doskonałości. Zaraz po przyjęciu Pierwszej Komunii Kuba zapisał się do ministrantów i znów posypały się pochwały ze strony księdza.

Wszyscy znajomi zazdrościli rodzicom Kuby takiego ideału, a oni nie szczędzili innym krytycznych uwag na temat popełnianych przez nich błędów wychowawczych. Wszystkie przymioty dziecka były przecież ich zasługą. Jeśli inni rodzice miewali problemy, to zapewne dlatego, że nie przykładali się należycie do swoich obowiązków, za mało kochali albo coś w tym rodzaju. Przecież dobre i niesprawiające kłopotów dziecko jest boską nagrodą dla rodziców za ich przykładne życie. Krnąbrne to kara za jakieś grzechy, które trzeba sobie uzmysłowić i zaprzestać ich popełniania.

Nikt nie zaprzątał sobie głowy takimi drobiazgami jak natarczywe domaganie się przez Kubę natychmiastowego spełniania różnych życzeń. Przecież dzieciak odbiera tylko należne mu nagrody. Dlaczego miałby czekać nie wiadomo jak długo na coś, na co sobie zasłużył? Był przecież kimś absolutnie wyjątkowym, więc absolutnie wyjątkowe traktowanie go jawiło się jako coś zupełnie naturalnego.

Kuba to wszystko dostrzegał. Zdawał sobie sprawę, że jest pod każdym względem lepszy od swoich rówieśników i wzrastał w przekonaniu, że świat powinien leżeć u jego stóp.

 

Druga runda — przełamanie

 

Bogdan zmarł na krótko przed maturą Kuby. Stało się to zupełnie niespodziewanie, bez jakichkolwiek wcześniejszych oznak zagrożenia. Nie skarżył się na nic. Nie naprzykrzał się lekarzom. Tamtego dnia wyszedł rano, jak co dzień, do pracy. Około południa telefonicznie zawiadomiono Ewę, że zabrało go pogotowie. Podobno nagle stracił przytomność. Natychmiast zwolniła się u swojego szefa i pojechała do wskazanego przez rozmówcę szpitala. Na miejscu dowiedziała się, że mąż nie żyje. Zmarł w karetce. To był bardzo silny wylew, a koledzy zbyt późno zdecydowali się na wezwanie pomocy.

— Skąd się wziął ten wylew? — dopytywała lekarzy — przecież mąż nie cierpiał na nadciśnienie.

— Prawdopodobnie cierpiał, tylko nic o tym nie mówił — usłyszała w odpowiedzi. — Może źle rozumiana męska duma nie pozwalała mu przyznać się do odczuwanej słabości.

To by się zgadzało, pomyślała Ewa. Pamiętała, jak ciężko Bogdan znosił fakt, że musi korzystać z pomocy lekarzy, żeby Kuba mógł pojawić się na świecie. Od tamtej pory nigdy się nie badał ani nie leczył. „Mężczyzna musi być zdrowy”, powtarzał często. Teraz zapłacił za tę swoją maksymę. Gdyby umiał nie być zdrowym, pewnie cały czas byłby wśród żywych.

Kuba przyjął wiadomość o śmierci ojca nadspodziewanie spokojnie. Ewa ani przez chwilę nie podejrzewała syna o brak wrażliwości. Raczej była skłonna podziwiać jego głęboką wiarę i niezwykłe opanowanie, tak bardzo mu teraz potrzebne. Przecież rodzinna tragedia nie może rzucić się cieniem na jego maturę i przygotowanie do zaplanowanych studiów. Poza tym ona będzie teraz potrzebowała jego wsparcia. Nie byłoby dobrze, gdyby oboje pogrążyli się w rozpaczy.

Jedną z rzeczy, jakie pozostały po Bogdanie, był jego samochód. W feralnym dniu pozostał na parkingu przed miejscem jego pracy. Pierwszy o zabraniu go stamtąd pomyślał Kuba. Był już pełnoletni. Egzamin na prawo jazdy zdał zaledwie dwa miesiące wcześniej. Ojciec w weekendy pozwalał mu na krótkie przejażdżki, żeby nie wyszedł z wprawy. Dla Kuby było to stanowczo za mało, ale musiał pogodzić się z realiami. Rodzice chętnie podarowaliby mu gwiazdkę z nieba, jednak na prezent w postaci nowego auta nie było ich stać. Samochód po tacie dosłownie spadł mu z nieba. Następnego dnia po jego śmierci wybrał się z samego rana do biurowca, w którym ojciec pracował, poprosił jednego z jego kolegów, żeby poszukał kluczyków od taty samochodu i w ciągu kilkunastu minut przyprowadził auto pod dom.

— Mamo, będę cię woził wszędzie, gdzie tylko zechcesz — zapewniał z wielkim zapałem.

Później Ewa musiała często czekać, aż ukochany syn będzie miał czas podrzucić ją w różne miejsca, na których jej zależało. Przeważnie to on decydował, kiedy i dokąd pojedzie. Nieraz zdarzało się jej żałować, że w młodości sama nie wyrobiła sobie prawa jazdy, ale kiedy była całkiem młoda, posiadanie własnych czterech kółek wydawało się marzeniem ściętej głowy, więc w ogóle o tym nie myślała, a po ślubie uznała za oczywiste, że to domena męża. Przecież mieli być w pełni tradycyjną rodziną z wyraźnie podzielonymi rolami.

Gdy minęła największa żałobna trauma, przyszedł czas na załatwianie formalności spadkowych. Co do samochodu, nie było problemu: dziedziczy go ten, kto może go prowadzić, czyli Kuba. Ewę zdziwiło jednak trochę, że młody nalega, by mieszkanie również przepisać na niego.

— Mamo, ty nie masz teraz głowy do tych wszystkich rachunków i innych papierów związanych z mieszkaniem. Ja wszystkim się zajmę. Lepiej, żebym mógł oficjalnie występować jako właściciel, niż za każdym razem prosić cię o pełnomocnictwo. Chyba nie boisz się, że w jakikolwiek sposób cię skrzywdzę? Jak w ogóle bym mógł? Przecież jesteś moją najukochańszą mamusią! — przekonywał, kładąc sobie przy tym rękę na sercu.

Ewa nie potrafiła nie zaufać synowi. Zgodziła się. Ostatecznie w spadku pozostały jej niezbyt duże oszczędności na koncie bankowym męża i trochę książek, które udało się nawet dość korzystnie sprzedać w antykwariacie.

 

Trzecia runda – nokaut

 

Wkrótce po ukończeniu studiów Kuba ożenił się z dziewczyną poznaną podczas ostatnich wakacji i wyprowadził się do mieszkania, którego zakup w znacznym stopniu sfinansowali jej rodzice. Ewa o zamiarach matrymonialnych syna dowiedziała się z zaproszenia na ślub. Nie widziała wcześniej przyszłej synowej, nie miała okazji z nią porozmawiać.

— Mamo, czy to takie ważne? — zdziwił się Kuba, gdy wyraziła swoje niezadowolenie z tego powodu. — Przecież to ja się żenię, nie ty. Co niby miałoby się zmienić, gdybyś wcześniej poznała moją dziewczynę?

Trudno było z takim rozumowaniem polemizować. Ewie zrobiło się przykro, ale nic nie odpowiedziała.

Młodzi małżonkowie początkowo dość często zapraszali Ewę do siebie albo sami przychodzili do niej w gościnę. Z czasem zdarzało się to coraz rzadziej, a po kilku latach ich wzajemne kontakty ograniczyły się wyłącznie do świąt. Ewa nie mogła doczekać się wnuka. Parę razy nawet pytała, kiedy zostanie zaproszona na chrzciny, jednak pomna problemów, jakie w tym względzie mieli ona i Bogdan, a także wstydu, który z tego powodu im towarzyszył, wolała nie drążyć tematu zbyt głęboko.

Tym bardziej zdziwiła się, gdy mniej więcej dziesięć lat po ślubie, bez żadnej świątecznej okazji, syn poprosił ją, żeby wpadła do nich, bo muszą o czymś poważnie porozmawiać. Trochę zaniepokoiło ją to „poważnie”, ale przecież wizyta u ukochanego dziecka nie może być niczym innym jak tylko samą radością, więc poszła na to spotkanie pełna najlepszych myśli.

Została przywitana uprzejmie, ale bez czułości. U obojga młodych dawało się wyczuć wyraźny dystans, jakiego wcześniej nie było, kiedy przychodziła tu przy różnych okazjach.

— Zaprosiliśmy cię, mamo — zaczął oficjalnie Kuba — żeby powiadomić cię o pewnych ważnych decyzjach, jakie podjęliśmy ostatnio z Iloną. Otóż postanowiliśmy postarać się o dziecko. Wiem, że od dawna zależało ci na tym, więc powinna cię ta wiadomość ucieszyć.

Ucieszyła ją! I to ogromnie. Miała już zamiar złożyć obojgu serdeczne gratulacje, jednak syn mówił dalej, nie dopuszczając jej do głosu.

— …niemniej zgodnie uznaliśmy, że naszemu dziecku należy zapewnić standard życia odpowiedni do wymogów obecnych czasów. Będziemy potrzebowali większego mieszkania. Rodzice Ilony nie sfinansują nam następnego kredytu. Na twoją emeryturę też nie bardzo możemy pod tym względem liczyć. Dlatego postanowiliśmy sprzedać obydwa mieszkania i kupić jedno większe, w którym nasze maleństwo będzie od pierwszych dni życia miało swój własny pokój. Chcieliśmy poinformować cię o tym odpowiednio wcześnie, żebyś miała czas…

— Czy to znaczy, że będę mieszkała z wami? przerwała, niepewna, czy taka perspektywa powinna ją cieszyć czy martwić.

— No wiesz, mamo… — Kuba chrząknął znacząco — na aż tak duże lokum to nie będzie nas stać. Sama rozumiesz, twój pokój, pokój dziecka, pokój wspólny, nasza sypialnia, do tego łazienki i toalety, powinny być co najmniej po dwie. To wszystko przysparza powierzchni, a każdy metr kwadratowy dzisiaj…

— To gdzie ja mam się podziać!? — Ewa nie dała rady zapanować nad swoim głosem.

Syn i synowa zrobili zakłopotane miny.

— Prawdę mówiąc, nie myśleliśmy o tym — oznajmił Kuba z rozbrajającą szczerością. — Zgłoś się do Urzędu Miasta, może przyznają ci komunalkę… albo postaraj się o miejsce w DPS-ie, jesteś już przecież na emeryturze.

— Chcecie mnie wyrzucić do dziadowni!? —W jej oczach pojawiły się łzy. —Nie macie prawa!

— Mylisz się, mamo. Mamy prawo. — Głos Kuby był spokojny, opanowany, jakby wzburzenie matki zupełnie mu się nie udzieliło. — Jestem jedynym właścicielem tego mieszkania, nie spisaliśmy też żadnej umowy dożywocia, więc nie ma takiego sądu, który mógłby mi zabronić sprzedania mojej własności. Poza tym, nie dramatyzuj tak. Wielu ludzi żyje w DPS-ach i chwalą to sobie…

Ewa nie chciała dłużej słuchać. Zerwała się z krzesła i wybiegła na korytarz. Nie chciała czekać na windę. Cztery piętra w dół pokonała w takim tempie, jakby nie miała sześćdziesięciu paru lat, tylko co najmniej połowę mniej. Wściekłość połączona z rozpaczą dodawała jej sił. Do dziś nie wie, jak wtedy znalazła się w domu. Czy biegła tak przez pół miasta, na nic nie zważając, i tylko jakimś cudem nie wpadła pod samochód na żadnym mijanym skrzyżowaniu, czy może jednak wsiadła w jakiś tramwaj, ale skąd wiedziała, który jest właściwy, bo przecież w ogóle nie myślała, co robi? Dość, że kiedy otworzyła drzwi cały czas jeszcze swojego mieszkania, padła bez tchu na kanapę i zaniosła się głośnym, histerycznym śmiechem.

Po chwili dotarło do niej, że zapewne jeden z ostatnich razów patrzy na te ściany, wśród których spędziła tak wielki kawał życia. Tu przeżywała miłosne ekstazy w ramionach Bogdana, tu pieściła i przytulała malutkiego Kubę, tego samego ukochanego Kubę, który teraz… Nie, nie potrafiła nawet dokończyć myśli o tym, co teraz zrobił jej jedyny synuś, taki cudowny, taki wyhołubiony, chluba rodziny. Gdzie w tej chwili są wszystkie krewne i znajome, które zazdrościły jej sukcesów wychowawczych, uskarżając się przy tym na problemy z własnymi pociechami? Ile dziś warte są wszystkie dobre rady i krytyczne uwagi, jakimi je wtedy zasypywała?

Podniosła się. Popatrzyła na wiszący nad kanapą święty obrazek, przed którym tyle razy klękała, dziękując Bogu za tak wspaniałego syna. Zdjęła go ze ściany, napluła na niego, a potem z wściekłością cisnęła o podłogę i zaczęła gwałtownie deptać, aż zostały z niego tylko potłuczone szkiełka, strzępy papieru i drzazgi z drewnianej ramki. Pozbierała to wszystko i wyniosła do kuchni, gdzie pod zlewozmywakiem stał kosz na odpadki.

Jej wzrok padł na kuchenkę gazową z czterema palnikami. Już wiedziała. Nie pozwoli się stąd wyrzucić jak pospolity śmieć. Wyniosą ją, ale sama nie wyjdzie. Trzeba tylko najpierw prąd wyłączyć, żeby iskrowniki nie zadziałały…

 

Epilog

 

W taki właśnie sposób trafiła w to miejsce. Sąsiedzi wyczuli na klatce schodowej zapach gazu i wezwali odpowiednie służby. Nie była im wdzięczna. Co z tego, że uratowano jej fizyczne życie, że teraz szpikują ją jakimiś tabletkami obniżającymi poziom lęku? Lęku to ona w ogóle już nie odczuwa, tylko sensu dalszego przebywania na tym zdradliwym świecie nie może jakoś odnaleźć.

Wstała i wyszła ze świetlicy. Nie miała ochoty oglądać zmagań innych zawodników. Przerzucać kanałów też się jej nie chciało. Tym bardziej wracać na salę do towarzystwa załamanych podobnie jak ona. Nic jej nie pociągało. Snuła się po szpitalnym korytarzu tam i z powrotem, myśląc tylko o jednym: co zrobi, kiedy w końcu ją stąd wypuszczą. Do swojego domu pewnie nie ma po co wracać. Może wprowadził się tam już nowy lokator? Do żadnej dziadowni się nie wybiera i nikomu nie pozwoli się tam wepchnąć. Na komunalkę nie wiadomo, ile będzie trzeba czekać. Nie chce czekać. Gazu drugi raz nie spróbuje, zresztą chyba nie będzie gdzie. Co może być bardziej skuteczne, a jednocześnie w miarę bezbolesne? Może most?

Wyjrzała przez zakratowane okno. Dobrze się składa. Rzeka płynie dosłownie pod nosem. Od szpitalnego parkanu oddziela ją zaledwie wąska ulica. Dwa dość wysokie mosty znajdują się w obu kierunkach w odległości nie więcej niż sto kilkadziesiąt metrów od bramy. Idealnie. Gdyby tak zaraz po wypisie udać się na jeden z nich… Może nawet nie czekać do wypisu?

Zaczęła powoli schodzić po schodach. Na półpiętrze stał mężczyzna mniej więcej w jej wieku i wyglądał przez okno. Widywała go czasami. Przebywał na sąsiedniej sali przeznaczonej dla mężczyzn. Nigdy jednak ze sobą nie rozmawiali. Tym razem, gdy usłyszał jej kroki, odwrócił się.

— Piękna pogoda na dworze — zagadnął niby od niechcenia. Ewa przystanęła obok niego.

— Co z tego, że piękna? — odpowiedziała z głębokim westchnieniem. — Słońce świeci, trawa się zieleni, a człowiekowi żyć się nie chce.

— Co prawda, to prawda — pokiwał głową mężczyzna. —Nie z nadmiaru szczęścia się tu znaleźliśmy.

I nagle zaczął opowiadać jej swoją historię. Trafił tu, bo załamał się po śmierci żony. Trzydzieści sześć lat spędzili razem. Nigdy nie przechodzili żadnego kryzysu. Dzieci nie mieli. Ona nie mogła, ale to zupełnie inna historia. Zginęła całkiem niedawno w wypadku, do którego on się w pewnym sensie przyczynił. Nie naprawił hamulca w samochodzie, którego wspólnie używali. Ona ufała mu, że po ostatniej jeździe wóz jest sprawny. Wzięła kluczyki i wyjechała do swojego ulubionego fryzjera, który miał zakład w oddalonej o kilka kilometrów dzielnicy. Na pierwszym skrzyżowaniu z prawej strony nadjeżdżała akurat ciężarówka. Miała pierwszeństwo, więc nawet nie zwalniała…

Do pogrzebu jakoś się trzymał. Potem rozkleił się zupełnie. Dręczyło go poczucie winy. Chciał pójść w jej ślady, ale odratowali go. Mówiąc o tym, rozpłakał się.

— Ciężko będzie wracać do pustych czterech ścian — zakończył swoją opowieść.

— Może wcale nie muszą być puste? — szepnęła Ewa, trochę do siebie samej, trochę do niego

Mężczyzna popatrzył na nią badawczo.

— Co pani ma na myśli?

Teraz ona zaczęła opowiadać o przyczynie swojego pobytu w tym szpitalu….

Na piętro, gdzie znajdowały się ich sale wrócili, trzymając się za ręce.

Ewa jeszcze raz popatrzyła na płynącą za oknem rzekę. Niech mosty służą wyłącznie do przeprawiania się na drugi brzeg, pomyślała, uśmiechając się do siebie.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz