Zwarcie
Prolog
Prolog
Ewa w filcowych kapciach i szlafroku siedziała przed
sześćdziesięciocalowym telewizorem ustawionym w szpitalnej świetlicy. Na
ekranie trwała właśnie walka bokserska w ramach bliżej nieokreślonego
amatorskiego turnieju. Jacyś mężczyźni włączyli wcześniej kanał sportowy,
później sobie poszli i teraz w świetlicy była tylko ona. Nie miała jednak
zamiaru zmieniać programu. Wprawdzie boks nie był jej najbardziej ulubioną
rozrywką, ale jej mąż, kiedy jeszcze żył, chętnie oglądał takie zawody. Często
mu przy tym towarzyszyła, dlatego znała dobrze reguły tego sportu i nie miała
nic przeciwko jego oglądaniu. Zawsze to lepsze niż leżenie na łóżku w
trzyosobowej sali w towarzystwie pacjentek przytłoczonych, podobnie jak ona, ciężarem
ponad siły.
Nie wiedziała, kto z kim walczy, z jakich zawodnicy są
klubów ani jakie kraje reprezentują, więc dla niej byli to po prostu czerwony i
niebieski — od koloru strojów, jakie mieli na sobie. Trwała właśnie ostatnia,
trzecia runda. Niebieski miał zdecydowaną przewagę w punktach i pewnie zmierzał
ku zwycięstwu. Ewa na chwilę odwróciła wzrok od ekranu, żeby poprawić sobie
kapeć na nodze i wtedy usłyszała jęk zawodu telewizyjnego sprawozdawcy oraz
ciszę, jaka raptownie zapadła na widowni. Podniosła głowę. Niebieski leżał na
deskach, sędzia stał nad nim i liczył do dziesięciu. Po wymienieniu tej liczby
ogłosił nokaut, a czerwony wzniósł ręce w geście triumfu.
Ewie łzy napłynęły do oczu. Nie z powodu losu, jaki spotkał
niebieskiego. Nie znała go przecież i nie przyszła tu specjalnie, żeby mu kibicować.
Jednak jego walka wraz z nieoczekiwanym finałem przypomniała jej do
złudzenia historię własnego życia, a zwłaszcza to zdarzenie, które sprawiło, że
znalazła się tu: w klinice dla psychicznie i nerwowo chorych.
Pierwsza rudna — pasmo
sukcesów
Kuba przyszedł na świat w piątym roku małżeństwa Ewy i
Bogdana. Bardzo chcieli go mieć i starali się o to praktycznie od nocy
poślubnej. Jednak z nasieniem Bogdana coś było nie tak i przez długi czas nie
mogli się doczekać potomstwa. Oboje mocno przywiązani do Kościoła i jego nauki,
in vitro nie brali w ogóle pod uwagę. Wreszcie, po czterech latach wysiłków
różnych lekarzy, cel został osiągnięty i Ewa z radością usłyszała od swojego
ginekologa nowinę, że jest w stanie błogosławionym.
Ponieważ po jego urodzeniu lekarze zgodnie orzekli, że na
kolejnego potomka nie ma już szans, wszystkie siły rodziców zostały skupione,
żeby jedynakowi przychylić nieba pod każdym możliwym względem. Malec był
zasypywany zabawkami, wożony do wszystkich dziecięcych rajów, jakie oferował
skomercjalizowany i zaczadzony konsumpcją świat. Dbano też z niezwykłą
pieczołowitością o jego zdrowie.
Nagrodą dla rodziców za te trudy było dobre wrażenie, jakie
Kuba wywierał na wszystkich, którzy się z nim spotykali. „Jaki to dobry,
kochany chłopiec!”, mówiły zgodnie panie z przedszkola, ciotki, wujkowie i
sąsiadki. Później nauczycielki powtarzały tę opinię, dodając jeszcze zachwyty
nad jego zdolnościami i inteligencją. Mamę wręcz rozsadzała duma, a tata nie
posiadał się ze szczęścia, że jego słabe i wymagające kilkuletniej kuracji
nasienie dało początek istocie tak bliskiej doskonałości. Zaraz po przyjęciu
Pierwszej Komunii Kuba zapisał się do ministrantów i znów posypały się pochwały
ze strony księdza.
Wszyscy znajomi zazdrościli rodzicom Kuby takiego ideału, a
oni nie szczędzili innym krytycznych uwag na temat popełnianych przez nich
błędów wychowawczych. Wszystkie przymioty dziecka były przecież ich zasługą.
Jeśli inni rodzice miewali problemy, to zapewne dlatego, że nie przykładali się
należycie do swoich obowiązków, za mało kochali albo coś w tym rodzaju.
Przecież dobre i niesprawiające kłopotów dziecko jest boską nagrodą dla
rodziców za ich przykładne życie. Krnąbrne to kara za jakieś grzechy, które
trzeba sobie uzmysłowić i zaprzestać ich popełniania.
Nikt nie zaprzątał sobie głowy takimi drobiazgami jak natarczywe
domaganie się przez Kubę natychmiastowego spełniania różnych życzeń. Przecież
dzieciak odbiera tylko należne mu nagrody. Dlaczego miałby czekać nie wiadomo
jak długo na coś, na co sobie zasłużył? Był przecież kimś absolutnie
wyjątkowym, więc absolutnie wyjątkowe traktowanie go jawiło się jako coś zupełnie
naturalnego.
Kuba to wszystko dostrzegał. Zdawał sobie sprawę, że jest
pod każdym względem lepszy od swoich rówieśników i wzrastał w przekonaniu, że
świat powinien leżeć u jego stóp.
Druga runda —
przełamanie
Bogdan zmarł na krótko przed maturą Kuby. Stało się to
zupełnie niespodziewanie, bez jakichkolwiek wcześniejszych oznak zagrożenia.
Nie skarżył się na nic. Nie naprzykrzał się lekarzom. Tamtego dnia wyszedł
rano, jak co dzień, do pracy. Około południa telefonicznie zawiadomiono Ewę, że
zabrało go pogotowie. Podobno nagle stracił przytomność. Natychmiast zwolniła
się u swojego szefa i pojechała do wskazanego przez rozmówcę szpitala. Na
miejscu dowiedziała się, że mąż nie żyje. Zmarł w karetce. To był bardzo silny
wylew, a koledzy zbyt późno zdecydowali się na wezwanie pomocy.
— Skąd się wziął ten wylew? — dopytywała lekarzy —
przecież mąż nie cierpiał na nadciśnienie.
— Prawdopodobnie cierpiał, tylko nic o tym nie mówił —
usłyszała w odpowiedzi. — Może źle rozumiana męska duma nie pozwalała mu
przyznać się do odczuwanej słabości.
To by się zgadzało, pomyślała Ewa. Pamiętała, jak ciężko
Bogdan znosił fakt, że musi korzystać z pomocy lekarzy, żeby Kuba mógł pojawić
się na świecie. Od tamtej pory nigdy się nie badał ani nie leczył. „Mężczyzna
musi być zdrowy”, powtarzał często. Teraz zapłacił za tę swoją maksymę. Gdyby
umiał nie być zdrowym, pewnie cały czas byłby wśród żywych.
Kuba przyjął wiadomość o śmierci ojca nadspodziewanie
spokojnie. Ewa ani przez chwilę nie podejrzewała syna o brak wrażliwości.
Raczej była skłonna podziwiać jego głęboką wiarę i niezwykłe opanowanie, tak
bardzo mu teraz potrzebne. Przecież rodzinna tragedia nie może rzucić się
cieniem na jego maturę i przygotowanie do zaplanowanych studiów. Poza tym ona
będzie teraz potrzebowała jego wsparcia. Nie byłoby dobrze, gdyby oboje
pogrążyli się w rozpaczy.
Jedną z rzeczy, jakie pozostały po Bogdanie, był jego
samochód. W feralnym dniu pozostał na parkingu przed miejscem jego pracy.
Pierwszy o zabraniu go stamtąd pomyślał Kuba. Był już pełnoletni. Egzamin na
prawo jazdy zdał zaledwie dwa miesiące wcześniej. Ojciec w weekendy pozwalał mu
na krótkie przejażdżki, żeby nie wyszedł z wprawy. Dla Kuby było to stanowczo
za mało, ale musiał pogodzić się z realiami. Rodzice chętnie podarowaliby mu
gwiazdkę z nieba, jednak na prezent w postaci nowego auta nie było ich stać.
Samochód po tacie dosłownie spadł mu z nieba. Następnego dnia po jego śmierci
wybrał się z samego rana do biurowca, w którym ojciec pracował, poprosił
jednego z jego kolegów, żeby poszukał kluczyków od taty samochodu i w ciągu
kilkunastu minut przyprowadził auto pod dom.
— Mamo, będę cię woził wszędzie, gdzie tylko zechcesz —
zapewniał z wielkim zapałem.
Później Ewa musiała często czekać, aż ukochany syn będzie
miał czas podrzucić ją w różne miejsca, na których jej zależało.
Przeważnie to on decydował, kiedy i dokąd pojedzie. Nieraz zdarzało się jej
żałować, że w młodości sama nie wyrobiła sobie prawa jazdy, ale kiedy była
całkiem młoda, posiadanie własnych czterech kółek wydawało się marzeniem
ściętej głowy, więc w ogóle o tym nie myślała, a po ślubie uznała za oczywiste,
że to domena męża. Przecież mieli być w pełni tradycyjną rodziną z wyraźnie
podzielonymi rolami.
Gdy minęła największa żałobna trauma, przyszedł czas na
załatwianie formalności spadkowych. Co do samochodu, nie było problemu:
dziedziczy go ten, kto może go prowadzić, czyli Kuba. Ewę zdziwiło jednak trochę,
że młody nalega, by mieszkanie również przepisać na niego.
— Mamo, ty nie masz teraz głowy do tych wszystkich
rachunków i innych papierów związanych z mieszkaniem. Ja wszystkim się zajmę.
Lepiej, żebym mógł oficjalnie występować jako właściciel, niż za każdym razem
prosić cię o pełnomocnictwo. Chyba nie boisz się, że w jakikolwiek sposób cię skrzywdzę?
Jak w ogóle bym mógł? Przecież jesteś moją najukochańszą mamusią! —
przekonywał, kładąc sobie przy tym rękę na sercu.
Ewa nie potrafiła nie zaufać synowi. Zgodziła się.
Ostatecznie w spadku pozostały jej niezbyt duże oszczędności na koncie bankowym
męża i trochę książek, które udało się nawet dość korzystnie sprzedać w antykwariacie.
Trzecia runda –
nokaut
Wkrótce po ukończeniu studiów Kuba ożenił się z dziewczyną
poznaną podczas ostatnich wakacji i wyprowadził się do mieszkania, którego
zakup w znacznym stopniu sfinansowali jej rodzice. Ewa o zamiarach
matrymonialnych syna dowiedziała się z zaproszenia na ślub. Nie widziała
wcześniej przyszłej synowej, nie miała okazji z nią porozmawiać.
— Mamo, czy to takie ważne? — zdziwił się Kuba, gdy
wyraziła swoje niezadowolenie z tego powodu. — Przecież to ja się żenię, nie
ty. Co niby miałoby się zmienić, gdybyś wcześniej poznała moją dziewczynę?
Trudno było z takim rozumowaniem polemizować. Ewie zrobiło
się przykro, ale nic nie odpowiedziała.
Młodzi małżonkowie początkowo dość często zapraszali Ewę do
siebie albo sami przychodzili do niej w gościnę. Z czasem zdarzało się to coraz
rzadziej, a po kilku latach ich wzajemne kontakty ograniczyły się wyłącznie do
świąt. Ewa nie mogła doczekać się wnuka. Parę razy nawet pytała, kiedy zostanie
zaproszona na chrzciny, jednak pomna problemów, jakie w tym względzie mieli ona
i Bogdan, a także wstydu, który z tego powodu im towarzyszył, wolała nie drążyć
tematu zbyt głęboko.
Tym bardziej zdziwiła się, gdy mniej więcej dziesięć lat po
ślubie, bez żadnej świątecznej okazji, syn poprosił ją, żeby wpadła do nich, bo
muszą o czymś poważnie porozmawiać. Trochę zaniepokoiło ją to „poważnie”, ale
przecież wizyta u ukochanego dziecka nie może być niczym innym jak tylko samą
radością, więc poszła na to spotkanie pełna najlepszych myśli.
Została przywitana uprzejmie, ale bez czułości. U obojga
młodych dawało się wyczuć wyraźny dystans, jakiego wcześniej nie było, kiedy
przychodziła tu przy różnych okazjach.
— Zaprosiliśmy cię, mamo — zaczął oficjalnie Kuba —
żeby powiadomić cię o pewnych ważnych decyzjach, jakie podjęliśmy ostatnio
z Iloną. Otóż postanowiliśmy postarać się o dziecko. Wiem, że od dawna
zależało ci na tym, więc powinna cię ta wiadomość ucieszyć.
Ucieszyła ją! I to ogromnie. Miała już zamiar złożyć obojgu
serdeczne gratulacje, jednak syn mówił dalej, nie dopuszczając jej do głosu.
— …niemniej zgodnie uznaliśmy, że naszemu dziecku należy
zapewnić standard życia odpowiedni do wymogów obecnych czasów. Będziemy
potrzebowali większego mieszkania. Rodzice Ilony nie sfinansują nam następnego
kredytu. Na twoją emeryturę też nie bardzo możemy pod tym względem liczyć.
Dlatego postanowiliśmy sprzedać obydwa mieszkania i kupić jedno większe, w
którym nasze maleństwo będzie od pierwszych dni życia miało swój własny pokój.
Chcieliśmy poinformować cię o tym odpowiednio wcześnie, żebyś miała czas…
— Czy to znaczy, że będę mieszkała z wami? — przerwała,
niepewna, czy taka perspektywa powinna ją cieszyć czy martwić.
— No wiesz, mamo… — Kuba chrząknął znacząco — na aż tak
duże lokum to nie będzie nas stać. Sama rozumiesz, twój pokój, pokój dziecka,
pokój wspólny, nasza sypialnia, do tego łazienki i toalety, powinny być co
najmniej po dwie. To wszystko przysparza powierzchni, a każdy metr kwadratowy
dzisiaj…
— To gdzie ja mam się podziać!? — Ewa nie dała rady
zapanować nad swoim głosem.
Syn i synowa zrobili zakłopotane miny.
— Prawdę mówiąc, nie myśleliśmy o tym — oznajmił Kuba z
rozbrajającą szczerością. — Zgłoś się do Urzędu Miasta, może przyznają ci
komunalkę… albo postaraj się o miejsce w DPS-ie, jesteś już przecież na
emeryturze.
— Chcecie mnie wyrzucić do dziadowni!? —W jej oczach
pojawiły się łzy. —Nie macie prawa!
— Mylisz się, mamo. Mamy prawo. — Głos Kuby był
spokojny, opanowany, jakby wzburzenie matki zupełnie mu się nie udzieliło. —
Jestem jedynym właścicielem tego mieszkania, nie spisaliśmy też żadnej umowy
dożywocia, więc nie ma takiego sądu, który mógłby mi zabronić sprzedania mojej
własności. Poza tym, nie dramatyzuj tak. Wielu ludzi żyje w DPS-ach i chwalą to
sobie…
Ewa nie chciała dłużej słuchać. Zerwała się z krzesła i
wybiegła na korytarz. Nie chciała czekać na windę. Cztery piętra w dół pokonała
w takim tempie, jakby nie miała sześćdziesięciu paru lat, tylko co najmniej
połowę mniej. Wściekłość połączona z rozpaczą dodawała jej sił. Do dziś nie
wie, jak wtedy znalazła się w domu. Czy biegła tak przez pół miasta, na nic nie
zważając, i tylko jakimś cudem nie wpadła pod samochód na żadnym mijanym
skrzyżowaniu, czy może jednak wsiadła w jakiś tramwaj, ale skąd wiedziała,
który jest właściwy, bo przecież w ogóle nie myślała, co robi? Dość, że kiedy
otworzyła drzwi cały czas jeszcze swojego mieszkania, padła bez tchu na kanapę
i zaniosła się głośnym, histerycznym śmiechem.
Po chwili dotarło do niej, że zapewne jeden z ostatnich
razów patrzy na te ściany, wśród których spędziła tak wielki kawał życia. Tu
przeżywała miłosne ekstazy w ramionach Bogdana, tu pieściła i przytulała
malutkiego Kubę, tego samego ukochanego Kubę, który teraz… Nie, nie potrafiła
nawet dokończyć myśli o tym, co teraz zrobił jej jedyny synuś, taki cudowny,
taki wyhołubiony, chluba rodziny. Gdzie w tej chwili są wszystkie krewne i
znajome, które zazdrościły jej sukcesów wychowawczych, uskarżając się przy tym
na problemy z własnymi pociechami? Ile dziś warte są wszystkie dobre rady
i krytyczne uwagi, jakimi je wtedy zasypywała?
Podniosła się. Popatrzyła na wiszący nad kanapą święty
obrazek, przed którym tyle razy klękała, dziękując Bogu za tak wspaniałego
syna. Zdjęła go ze ściany, napluła na niego, a potem z wściekłością cisnęła o
podłogę i zaczęła gwałtownie deptać, aż zostały z niego tylko potłuczone
szkiełka, strzępy papieru i drzazgi z drewnianej ramki. Pozbierała to wszystko
i wyniosła do kuchni, gdzie pod zlewozmywakiem stał kosz na odpadki.
Jej wzrok padł na kuchenkę gazową z czterema palnikami. Już
wiedziała. Nie pozwoli się stąd wyrzucić jak pospolity śmieć. Wyniosą ją, ale
sama nie wyjdzie. Trzeba tylko najpierw prąd wyłączyć, żeby iskrowniki nie
zadziałały…
Epilog
W taki właśnie sposób trafiła w to miejsce. Sąsiedzi wyczuli
na klatce schodowej zapach gazu i wezwali odpowiednie służby. Nie była im
wdzięczna. Co z tego, że uratowano jej fizyczne życie, że teraz szpikują ją
jakimiś tabletkami obniżającymi poziom lęku? Lęku to ona w ogóle już nie
odczuwa, tylko sensu dalszego przebywania na tym zdradliwym świecie nie może
jakoś odnaleźć.
Wstała i wyszła ze świetlicy. Nie miała ochoty oglądać
zmagań innych zawodników. Przerzucać kanałów też się jej nie chciało. Tym
bardziej wracać na salę do towarzystwa załamanych podobnie jak ona. Nic jej nie
pociągało. Snuła się po szpitalnym korytarzu tam i z powrotem, myśląc
tylko o jednym: co zrobi, kiedy w końcu ją stąd wypuszczą. Do swojego domu
pewnie nie ma po co wracać. Może wprowadził się tam już nowy lokator? Do żadnej
dziadowni się nie wybiera i nikomu nie pozwoli się tam wepchnąć. Na komunalkę
nie wiadomo, ile będzie trzeba czekać. Nie chce czekać. Gazu drugi raz nie
spróbuje, zresztą chyba nie będzie gdzie. Co może być bardziej skuteczne, a
jednocześnie w miarę bezbolesne? Może most?
Wyjrzała przez zakratowane okno. Dobrze się składa. Rzeka
płynie dosłownie pod nosem. Od szpitalnego parkanu oddziela ją zaledwie wąska
ulica. Dwa dość wysokie mosty znajdują się w obu kierunkach w odległości nie
więcej niż sto kilkadziesiąt metrów od bramy. Idealnie. Gdyby tak zaraz po
wypisie udać się na jeden z nich… Może nawet nie czekać do wypisu?
Zaczęła powoli schodzić po schodach. Na półpiętrze stał
mężczyzna mniej więcej w jej wieku i wyglądał przez okno. Widywała go czasami.
Przebywał na sąsiedniej sali przeznaczonej dla mężczyzn. Nigdy jednak ze sobą
nie rozmawiali. Tym razem, gdy usłyszał jej kroki, odwrócił się.
— Piękna pogoda na dworze — zagadnął niby od
niechcenia. Ewa przystanęła obok niego.
— Co z tego, że piękna? — odpowiedziała z głębokim
westchnieniem. — Słońce świeci, trawa się zieleni, a człowiekowi żyć się nie
chce.
— Co prawda, to prawda — pokiwał głową mężczyzna. —Nie
z nadmiaru szczęścia się tu znaleźliśmy.
I nagle zaczął opowiadać jej swoją historię. Trafił tu, bo
załamał się po śmierci żony. Trzydzieści sześć lat spędzili razem. Nigdy nie
przechodzili żadnego kryzysu. Dzieci nie mieli. Ona nie mogła, ale to zupełnie
inna historia. Zginęła całkiem niedawno w wypadku, do którego on się w pewnym
sensie przyczynił. Nie naprawił hamulca w samochodzie, którego wspólnie
używali. Ona ufała mu, że po ostatniej jeździe wóz jest sprawny. Wzięła
kluczyki i wyjechała do swojego ulubionego fryzjera, który miał zakład w
oddalonej o kilka kilometrów dzielnicy. Na pierwszym skrzyżowaniu z prawej
strony nadjeżdżała akurat ciężarówka. Miała pierwszeństwo, więc nawet nie
zwalniała…
Do pogrzebu jakoś się trzymał. Potem rozkleił się zupełnie.
Dręczyło go poczucie winy. Chciał pójść w jej ślady, ale odratowali go. Mówiąc
o tym, rozpłakał się.
— Ciężko będzie wracać do pustych czterech ścian —
zakończył swoją opowieść.
— Może wcale nie muszą być puste? — szepnęła Ewa, trochę
do siebie samej, trochę do niego
Mężczyzna popatrzył na nią badawczo.
— Co pani ma na myśli?
Teraz ona zaczęła opowiadać o przyczynie swojego pobytu w
tym szpitalu….
Na piętro, gdzie znajdowały się ich sale wrócili, trzymając
się za ręce.
Ewa jeszcze raz popatrzyła na płynącą za oknem rzekę. Niech
mosty służą wyłącznie do przeprawiania się na drugi brzeg, pomyślała,
uśmiechając się do siebie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz