Szóstka
Renata
Balkowska zawsze kończyła pracę w biurze punktualnie o 15.30. Zależało jej, aby
dotrzeć na czas do przedszkola, w którym czekał na nią jej największy skarb –
Piotruś. Gdy dwa lata temu rozstała się z jego ojcem, to on pozostawał jedyną
radością jej życia i gotowa była na największe nawet poświęcenie dla
zapewnienia mu niczym niezmąconego szczęścia. Praca księgowej w oddziale
Totalizatora Sportowego miała zapewnić ich obojgu materialne bezpieczeństwo, dlatego
traktowała ją bardzo poważnie, ale najważniejsze było to, aby ten czteroletni
człowieczek nie musiał czekać na mamę zbyt długo, tęsknie wypatrywać jej
powrotu i niepokoić się, czy w ogóle przyjdzie. Chciała jak najdłużej być razem
z nim. Wszystkie miliony wygrywane przez szczęśliwych klientów firmy, w której
pracowała, była gotowa oddać, żeby temu malcowi nie przytrafiło się nic złego.
W
dniu 25 sierpnia podobnie, jak w każdym innym, dokładnie o 15.30 Renata
pozbierała wszystkie dokumenty z biurka, odłożyła je na właściwe półki,
wyłączyła komputer i nie więcej, niż pięć minut później przekręcała kluczyk w
stacyjce i odjeżdżała w kierunku przedszkola. Nie zwróciła najmniejszej uwagi,
że po drugiej stronie ulicy stało zaparkowane granatowe volvo, które ruszyło
natychmiast w ślad za jej fiatem.. Nie zaniepokoiło jej również, że ten elegancki
pojazd trzyma się przez całą drogę w niewielkiej odległości od niej. Dopiero,
gdy zatrzymał się na tym samym co ona parkingu przed wejściem do przedszkola,
zaintrygowało ją to. Nie przypominała sobie, żeby dotychczas któryś z rodziców
przyjeżdżał po swoją pociechę tak luksusowym wozem. „Czyżby któryś z rodziców
stał się nagle właścicielem pokaźnej fortuny” – przemknęło jej przez głowę, ale
o tym pewnie, z racji swojej pracy, wiedziałaby już od co najmniej kilku dni.
Piotruś
już na nią czekał. Miał już sandałki na nogach i plecaczek z wszelkimi
niezbędnymi w przedszkolu przyborami na plecach. Chciał pokazać mamie, jak
bardzo jest samodzielny. Gdy tylko ją ujrzał, natychmiast podbiegł, rzucił się
jej na szyję i serdecznie uściskał. Od razu też zaczął z zapałem opowiadać o
różnych przedszkolnych przygodach, jakie spotkały go dzisiejszego dnia. Kiedy
znaleźli się na zewnątrz budynku, Renata zauważyła, że z granatowego volvo
właśnie wysiadł wysoki mężczyzna o ciemnych, nienagannie ostrzyżonych włosach i
starannie ogolonej twarzy. Na oczach miał przyciemnione okulary w oprawkach z
tej samej górnej półki, co jego samochód oraz szyty na miarę garnitur w kolorze
stalowym i idealnie dopasowany do niego jedwabny krawat. Najwyraźniej patrzył
na nią i na Piotrusia. Skoro tylko zbliżyli się do furtki w ogrodzeniu
oddzielającym dziedziniec przedszkola od ulicy, podszedł do nich.
-
Dzień dobry – przywitał się grzecznie. – Ślicznego ma pani synka, i jaki
grzeczny. Zapewne jest pani szczęśliwą mamą.
-
O co panu chodzi? – spytała Renata poirytowana niespodziewaną zaczepką. – Kim
pan właściwie jest? Proszę zostawić mnie i moje dziecko w spokoju.
-
Zapewne kocha pani swojego malca i nie chciałaby, żeby stało mu się coś złego –
ciągnął dalej nieznajomy, w ogóle nie zwracając uwagi na protesty Renaty. –
Chciałbym zaproponować pani pewną transakcję, która wzmocniłaby pani poczucie
bezpieczeństwa, co do tego młodzieńca – mówiąc to, popatrzył z uśmiechem na
Piotrusia.
-
Jeśli jest pan agentem ubezpieczeniowym, to…
-
Spokojnie, nie jestem agentem, chociaż to, co proponuję można by poniekąd
porównać z polisą na życie, jego życie – podkreślił dobitnie wskazując
skinieniem głowy Piotrusia.
Renatę
te słowa wyraźnie zaniepokoiły. Odruchowo uścisnęła mocniej rękę synka i
zrobiła zdecydowany krok do przodu. Chciała ominąć intruza i jak najszybciej oddalić
się z tego miejsca, żeby zniknąć mu z oczu. Gotowa była nawet trochę pokluczyć
po mieście, aż w końcu go zgubi, byleby tylko nie mieć z nim więcej do
czynienia. Jednak nieznajomy zastąpił jej drogę.
-
Radzę wysłuchać mojej propozycji. Nie pożałuje pani tego. Czy nie zechciałaby
pani zaprosić mnie do swojego auta, żebyśmy mogli spokojnie porozmawiać? –
Mówił to z takim naciskiem, jakby chciał dać do zrozumienia, że odpowiedź
odmowna w ogóle nie wchodzi w grę.
Renata
rozejrzała się dokoła. Kolejni rodzice wyprowadzali swoje pociechy z
przedszkola Niektórzy dopiero przychodzili, żeby je odebrać. Postronnych
przechodniów na ulicy było niewielu. Z pewnością nikt z obecnych nie zaryzykuje
bezpieczeństwa własnego dziecka i nie wda się w szarpaninę z obcym człowiekiem.
Sama tak by się zachowała na ich miejscu. Teraz przypomniała sobie, że taki sam
samochód stał pod jej biurowcem. Skoro wie, gdzie pracuje, to może też
wiedzieć, gdzie mieszka. Próba pozbycia się go pewnie na nic się nie zda. Może
lepiej nie stawiać oporu i nie rozdrażniać go niepotrzebnie.
-
No dobrze, proszę – powiedziała z wyraźną niechęcią.
Na
wstępie nieznajomy wyjął z kieszeni kartkę trochę większą od wizytówki i
podsunął Renacie przed oczy.
-
To pani adres, zgadza się. Pokazuję to pani, aby dać do zrozumienia, że nie
będzie łatwo się mnie pozbyć, gdyby przyszła pani na to ochota. Teraz przejdźmy
do interesów.
Gdy
po kilkunastu minutach rozmowy elegancko ubrany mężczyzna opuszczał jej fiata
punto, żeby przesiąść się do swojego granatowego volvo, Renata siedziała wciąż
nieruchomo za kierownicą wstrząśnięta i zszokowana. To, co przed chwilą
usłyszała wywołało w niej burzę mieszanych uczuć. W pierwszym odruchu chciała
podjechać pod najbliższy komisariat i opowiedzieć o wszystkim policji. Jednak
gdy popatrzyła na spokojnie bawiącego się pluszowym zajączkiem na tylnym
siedzeniu Piotrusia, porzuciła ten zamiar. Jeśli to, co powiedział ten elegant
jest prawdą, a wolałaby tego nie sprawdzać, to zawiadomienie policji nic nie
da, a może narazić jej ukochanego synka na śmiertelne niebezpieczeństwo. Czy w
ogóle komukolwiek o tym powiedzieć? Komu? Koleżankom z pracy? To pewna droga do
dyscyplinarnego zwolnienia. Innym znajomym, rodzinie? Będą jej doradzać pójście
na policję, a ona się boi. Najlepiej nikomu nic nie mówić i czekać cierpliwie
na dalszy bieg wypadków. Może nie będzie tak źle.
Tajemniczy
rozmówca zostawił jej na odchodne wizytówkę zawierającą tylko numer telefonu
bez żadnych innych danych. Ma na ten numer dzwonić w ściśle określonych
sytuacjach, które go zainteresują. Schowała ją do torebki w nadziei, że nigdy
nie będzie musiała zrobić z niej użytku.
W
połowie lutego następnego roku pan Bolesław Pęczak spoglądał z niedowierzaniem
na kupon zawierający osiem ciągów po sześć liczb przypadkowo wylosowanych z
czterdziestodziewięcioelementowego zbioru. Po raz kolejny porównywał liczby
zapisane w rządku trzecim od góry z wynikami ostatniego losowania
zamieszczonymi na stronie internetowej Totalizatora Sportowego i przecierał
oczy ze zdumienia.
Od
ponad trzydziestu lat regularnie grał w totolotka, zawierając początkowo raz,
później dwa, a obecnie trzy razy w tygodniu po kilka lub niekiedy nawet
kilkanaście zakładów i nigdy nie przytrafiła mu się żadna większa wygrana.
Stopniowo tracił nadzieję, że los kiedykolwiek się do niego uśmiechnie i
pozwoli ustrzelić coś więcej niż trójkę pozwalającą na zawarcie kilku
następnych zakładów bez ponoszenia kosztów własnych, ale dusza hazardzisty nie
pozwalała mu zaprzestać udziału w kolejnych losowaniach.
Tym
razem liczby w trzecim rządku na jego kuponie pokrywały się idealnie z tymi
wyświetlonymi na ekranie komputera. Jego radość była tym większa, że właśnie w
obecnej edycji zakładów doszło do rzadko spotykanej kumulacji i do wygrania
było aż trzydzieści milionów złotych. Nawet jeśli znajdzie się jeszcze jeden, a
choćby i dwóch szczęśliwców, którzy na swoich kuponach znajdą te same numery to
i tak kwota, jaka przypadnie każdemu z nich do podziału, wystarczy, żeby na
zawsze odmienić swoje życie, skończyć z nużącą i stresującą pracą, w której
wymagania przełożonych rosną odwrotnie proporcjonalnie do sił potrzebnych, żeby
im sprostać. Będzie można porzucić ciasne mieszkanie w starej, od lat nieremontowanej
kamienicy z poszarzałą elewacją, brudną klatką schodową i ponurym widokiem z
okna na równie poszarzałe i zaniedbane budynki po drugiej stronie ulicy,
przeprowadzić się do własnego nowo wybudowanego domu gdzieś na obrzeżach
miasta, z obszernym ogrodem i wszelkimi dostępnymi we współczesnym świecie
wygodami. Do centrum dojeżdżać będzie luksusowym samochodem, on jednym, żona
drugim, a na wakacje każdego roku wybiorą się razem w inny zakątek świata.
Marzeń
pan Bolesław miał jeszcze wiele. Snuł je przez cała noc, gdyż stan ogólnego
podniecenia wywołany niespodziewaną szczęśliwą nowiną nie pozwolił mu ani na
chwilę zmrużyć oczu. Nazajutrz skoro świt wstał, założył swój najlepszy
garnitur i udał się do siedziby regionalnego oddziału Totalizatora Sportowego,
aby jak najprędzej zmaterializować szczęście, które od wczoraj stało się jego
udziałem.
Na
miejsce musiał dojechać dwoma tramwajami. W obu panował tłok. Pan Bolesław
pomyślał z satysfakcją, że to już jeden z ostatnich razów w życiu, kiedy
porusza się po mieście w takich warunkach. Prawda, trzeba będzie jeszcze
wyrobić sobie prawo jazdy, ale tym nie musi się martwić. Na początek wynajmie
sobie prywatnego kierowcę. Stać go przecież będzie na to.
Formalności
w biurze oddziału TS nie trwały długo. Sprawdzono i potwierdzono autentyczność
kuponu przyniesionego przez szczęśliwego gracza. Do wyłącznej wiadomości firmy
spisano z dowodu osobistego jego dane osobowe, zastrzegając, że będą
wykorzystane jedynie do celów związanych z przekazaniem wygranej, a następnie
posadzono w fotelu milionera i zapytano, na co zamierza przeznaczyć tak wielką
kwotę. Okazało się bowiem, że szóstka pana Pęczaka była jedyną, jaka padła w
tym losowaniu i cała pula kumulacji, po potrąceniu podatku od gier, będzie do
jego dyspozycji.
Świeżo
upieczony milioner nie chciał uchodzić za chciwego egoistę, dlatego dużo mówił
o wspieraniu fundacji i stowarzyszeń niosącym pomoc ludziom w jakiejkolwiek
potrzebie. O dwóch luksusowych samochodach, willi na obrzeżach miasta i
wakacjach spędzanych co roku na innym kontynencie nie wspomniał ani słowem. Po
niespełna dwudziestu minutach opuścił budynek Totalizatora, czując się już
bogaczem w pełnym tego słowa znaczeniu. Jego głowę zaprzątała teraz myśl, jak
uczcić to przełomowe wydarzenie, gdzie urządzić przyjęcie z tej okazji i kogo
na nie zaprosić.
Dla
Renaty Balkowskiej ten dzień był jednym z najtrudniejszych w życiu. Oto
nadszedł czas, żeby zrobić użytek z numeru telefonu, który zostawił jej prawie
pół roku temu tajemniczy posiadacz granatowego volvo. Nie ulegało wątpliwości,
że wydarzenie, którym dziś żyło całe biuro znajdzie się w orbicie jego
zainteresowań. Najchętniej udałaby, że zapomniała o tamtej rozmowie, zgubiła
zostawioną wtedy wizytówkę albo znalazła jakikolwiek inny wykręt, jednak lęk o
życie Piotrusia kazał jej dokładnie wypełnić przekazane wówczas instrukcje. Nie
miała wątpliwości, że tajemniczy rozmówca o niej nie zapomniał. Gdy mniej
więcej miesiąc po ich pierwszym spotkaniu przeniosła Piotrusia do innego
przedszkola, zaraz następnego dnia zobaczyła zaparkowane po drugiej stronie
ulicy to samo luksusowe auto rzucające się w oczy, bo niewiele takich drogich
cacek porusza się po mieście. Nikt wtedy do niej nie podszedł. Nikt też później
nie zadzwonił ani nie skontaktował się w żaden inny sposób, ale dano jej do
zrozumienia, że jest pod stałą obserwacją i nie uda się jej zniknąć z pola
widzenia ludzi, którzy złożyli jej ofertę współpracy nie do odrzucenia.
Tego
dnia nie wstała od biurka jak zwykle punktualnie o 15.30. Jeszcze przez
kilkanaście minut wertowała leżące przed nią dokumenty, czekając aż wszystkie
koleżanki opuszczą swoje miejsca pracy. Gdy została sama, podeszła do szafy
pancernej, w której trzymano akta szczęśliwych zdobywców głównej wygranej we
wszystkich wariantach gier losowych oferowanych pod wspólną marką LOTTO. Nie
należała do grona osób uprawnionych do znajomości szyfru otwierającego tę
szafę. Jednak odkąd wiedziała, że nadejdzie kiedyś dzień, gdy ta wiedza będzie
jej potrzebna, znalazła sposób, aby być na bieżąco z dokonywanymi co tydzień
zmianami ośmioznakowej kombinacji cyfr i liter strzegącej dostępu do danych najstaranniej
chronionych w tej firmie.
Drżącą
ręką, na wszelki wypadek okrytą rękawiczką, wybierała kolejne znaki, aż
świecąca się nad klawiaturą dioda zmieniła kolor z czerwonego na zielony. Wtedy
wystarczyło przekręcić o 90 stopni stalową klamkę i wnętrze szafy stało przed nią
otworem. Wyciągnęła nowo założoną dziś teczkę, na niewielkiej kartce zapisała
wszystkie dane interesujące jej zleceniodawcę, po czym odłożyła teczkę na
miejsce i starannie zamknęła szafę. Teraz pośpiesznie opuściła biuro. Po drodze
kupiła w kiosku za najniższą cenę kartę startową do telefonu komórkowego,
włożyła ją na miejsce używanej dotychczas karty w swoim aparacie, a następnie wysłała
na podany jej pół roku temu numer sms z danymi przepisanymi przed chwilą w
biurze. Później zamieniła ponownie karty w telefonie. Tę nowo kupioną wraz ze
strzępami starannie podartej kartki z nielegalnymi informacjami wrzuciła do
studzienki odpływowej przy krawężniku ulicy i dopiero wtedy wsiadła do
samochodu, aby udać się do przedszkola. Piotruś zdziwiony, że mama przychodzi
dziś tak późno, czekał już na nią przy drzwiach gotowy do wyjścia. Jak zwykle
rzucił się jej na szyję na powitanie, ale Renata nie miał tym razem ochoty na
okazywanie czułości. Było jej ciężko. Zdawała sobie sprawę, że zrobiła rzecz
straszną, której komuś innemu nie potrafiłaby wybaczyć i tylko lęk o życie i
zdrowie tej kruchej istoty obejmującej ją teraz swoimi drobnymi rączkami był
jej usprawiedliwieniem. Do oczu napłynęły jej łzy.
-
Mamusiu, dlaczego płaczesz? – zapytał zdumiony Piotruś.
-
Nic takiego. Jest mi trochę smutno – odpowiedziała wymijająco. – Jest już
bardzo późno, musiałam dzisiaj zostać dłużej w pracy. Chodź, najwyższy czas na
twój podwieczorek.
Dwa
krótkie dźwięki następujące po sobie w odstępie ułamka sekundy oznajmiły jej,
że w telefonie czeka na odczyt nowa wiadomość. Postanowiła jednak nie
przedłużać teraz czasu powrotu, i tak już mocno spóźnionego i sprawdzić treść
smsa, gdy będą razem z Piotrusiem w domu.
W
skrzynce odbiorczej znajdowało się podziękowanie za sumienne wywiązanie się z
umowy oraz prośba o podanie numeru konta, na które ma zostać przelane
honorarium za wyświadczoną przysługę. Ku zdumieniu Renaty nadawca przesłał tę
wiadomość na jej właściwy numer, nie na ten, z którego ona wysyłała wcześniej
wyniesione z biura wrażliwe dane. „Wiedzą o mnie więcej, niż przypuszczałam” –
przemknęło jej przez głowę. Sama treść smsa oburzyła ją do głębi. Zrobiła to
tylko w trosce o bezpieczeństwo swojego dziecka i nie chce, żeby jej za to
płacono. Brzydziłaby się wziąć do ręki takie pieniądze. Nie poda im numeru
konta. Dowiedzieli się, czego chcieli i niech się odczepią. Wybrała opcję
„odpowiedz”, napisała, że nie chce żadnego honorarium i nacisnęła przycisk
„wyślij”.
Minęło
zaledwie kilka minut, gdy telefon zadzwonił. Od razu rozpoznała głos po drugiej
stronie, choć minęło już pół roku od dnia, kiedy go słyszała po raz pierwszy.
-
Łaskawie prosiłbym, aby raczyła pani nie silić się na fałszywą skromność –
mówił tonem nie znoszącym sprzeciwu mężczyzna, którego spotkała latem. –
Honorarium jest częścią nasze umowy i bezpieczeństwo pani synka zależy w równym
stopniu od jego przyjęcia, co od przekazywanych przez panią informacji. Dlatego
mam nadzieję, że obecnie wykaże się pani tą samą roztropnością, jak w tej
pierwszej sprawie i prześle mi bez zbędnej zwłoki numer swojego konta. Wolałbym
nie czuć się zmuszony do ponaglania pani odnośnie tej drobnej i przecież
korzystnej dla pani informacji.
Rozłączył
się zanim zdążyła cokolwiek odpowiedzieć. Była roztrzęsiona. Więc temu
bydlakowi, kimkolwiek jest, albo jego mocodawcom, jeśli ma jakichś nad sobą,
zależy, żeby wciągnąć ją do końca w swoją brudną grę. Musi być winna tak jak
oni. W razie czego nie będzie mogła się tłumaczyć, że robiła to tylko ze
strachu o los swojego dziecka.
Zdała
sobie sprawę, że niezależnie od tego, na ile zapewnienia jej rozmówcy o
rozległej siatce znajomości w aparacie ścigania są prawdziwe, jest już za późno
na zawiadamianie policji. Przed nieco ponad godziną popełniła przestępstwo.
Teraz jadą na jednym wózku i nie pozostaje jej nic innego, jak zdać się na
łaskę ludzi o zbrodniczych zamiarach. Z kartonowej teczki, w której trzymała
wszystkie ważne osobiste dokumenty, wyciągnęła zawartą kilka lat temu umowę z
bankiem, przepisała do treści smsa dwudziestosześciocyfrowy numer i wysłała
wiadomość czekającemu na nią abonentowi.
Następnego
dnia po południu z czystej ciekawości sprawdziła stan swojego rachunku. Kwota
przelewu zaksięgowana jako „wpływy inne” pochodząca od anonimowego nadawcy była
nieco tylko wyższa od jej miesięcznej pensji. „Nisko wycenili moje sumienie” –
pomyślała z goryczą. Zablokowała te pieniądze na koncie oszczędnościowym i
postanowiła sobie solennie, że nigdy nie zrobi z nich użytku. Chyba, że będzie
chodziło o życie Piotrusia.
Pan
Bolesław po powrocie z biura Oddziału Okręgowego Totalizatora Sportowego do
późnych godzin nocnych świętował swoją wielką wygraną. Kładł się spać wtedy,
gdy w innych dniach zostawały mu najwyżej dwie godziny do porannej pobudki. Ale
to zupełnie nie zaprzątało mu głowy. Teraz już nie musi śpieszyć się do pracy.
Pójdzie tam o dowolnej porze, jak się wyśpi i złoży na biurku dyrektora
wypowiedzenie. Stać go na to, żeby nie brudzić sobie rąk nielubianymi,
wykonywanymi wyłącznie z ekonomicznego przymusu obowiązkami. Później zajmie się
wcielaniem w życie swoich marzeń. Zacznie od nowego domu. Wybudować, czy kupić
gotowy? Ten dylemat starali się bezskutecznie rozstrzygnąć w gronie
najbliższych przyjaciół podczas popołudniowego świętowania. Noc, i to po
wypiciu sporej ilości alkoholu, nie była właściwą porą na finalizowanie takich
decyzji, więc postanowił na spokojnie i na trzeźwo zająć się tym jutro.
Obudził
się około południa z uczuciem ogromnego pragnienia i jeszcze większym bólem
głowy. Poprosił żonę o cały litr wody i tabletki przeciwbólowe. Żona nie miała
potrzeby zwalniać się z pracy z powodu nagłej zmiany statusu majątkowego, gdyż
od dwóch lat była na rencie. Po mniej więcej godzinie pan Bolesław doszedł już
na tyle do siebie, że mógł zabrać się za przygotowanie podania o zwolnienie z
pracy i jeszcze dziś dostarczyć je swojemu pracodawcy. Właśnie włączył komputer
i czekał na załadowanie się systemu operacyjnego, gdy w przedpokoju rozległ się
dzwonek domofonu. Klaps – nieduży jamnik o ciemnokasztanowym umaszczeniu,
ulubieniec całej rodziny i znajomych natychmiast zareagował donośnym
szczekaniem.
Pan
Bolesław zdziwił się, kto może go nachodzić o tej porze. Większość znajomych,
podobnie, jak córka i zięć powinni być teraz w pracy. Kto to może być? Dzwonek
powtórzył się. Trudno, trzeba było wstać i sprawdzić kto też zaszczyca go swoją
wizytą.
-
Dzień dobry. Czy mam przyjemność z panem Pęczakiem? – głos w słuchawce domofonu
był panu Bolesławowi zupełnie obcy, ale jego spokojny i zrównoważony ton
wzbudzał zaufanie.
-
Pan w jakiej sprawie? – gospodarz nie chciał okazać się pierwszym naiwnym,
który otwiera drzwi byle komu.
-
To, z czym przychodzę nie nadaje się do rozmowy przez domofon. Czy moglibyśmy
porozmawiać na górze? Zapewniam pana, że to bardzo dla pana ważne.
-
Ale kim pan jest? Może zechciałby pan się przynajmniej przedstawić, skoro mam
pana wpuścić do domu.
-
Moje nazwisko nic panu nie powie, ale jeszcze raz zapewniam pana, że nie
pożałuje pan, jeśli poświęci mi teraz odrobinę czasu. Skoro ma pan obawy przed
wpuszczeniem obcego człowieka do domu, co jest dla mnie zupełnie zrozumiałe, to
może pan zejść do mnie. Niedaleko stąd widziałem małą, przytulną kawiarenkę.
Usiądziemy, napijemy się czegoś i porozmawiamy.
-
Byle nie za długo. Mam dziś kilka ważnych spraw do załatwienia i nie będę
ukrywał, że się śpieszę.
-
Zapewniam, że nie zajmę panu dużo czasu. Ja również mam jeszcze inne obowiązki
i chciałbym, abyśmy szybko osiągnęli porozumienie.
To,
co mówił człowiek przy domofonie brzmiało niejasno, wymijająco i wzbudziło w
panu Bolesławie poważne wątpliwości. Był jednak zbyt zmęczony wczorajszym
imprezowaniem, dopiero co przestała go boleć głowa i nie potrafił od razu, na
chłodno ocenić zaistniałej sytuacji. Do tego zawsze miał zamiłowanie do ryzyka,
więc zapowiedź niespodziewanego przybysza, że nie pożałuje poświęconego mu
czasu, obudziła w nim niepochamowaną ciekawość, więc nie zastanawiając się zbyt
długo, przyjął propozycję nieznajomego. Ubrał się pośpiesznie i wyszedł z
mieszkania.
Przed
bramą czekał na niego wysoki mężczyzna, którego ubranie od kapelusza na głowie
po czubki butów robiło wrażenia nabytego za niemałe pieniądze w jakimś
ekskluzywnym salonie mody. „Już wkrótce ja też będę się tak ubierał” – pomyślał
świeżo upieczony milioner i świadomość, że oto złożył mu wizytę człowiek ze
sfery, do której on właśnie dołączył mile połechtała jego próżność. Zdziwienie
wzbudziły jedynie ciemne okulary na oczach przybysza zupełnie nie pasujące do
tej pory roku i panującej akurat pogody. Po drugiej stronie ulicy stało
zaparkowane granatowe volvo – samochód, jakiego raczej nie widywało się w tej
dzielnicy. „Z pewnością też jego. To jakiś naprawdę nadziany gość. Dobrze
będzie zawrzeć z kimś takim znajomość” – przemknęło panu Bolesławowi przez
głowę.
Nieznajomy
przywitał się jeszcze raz, a następnie zaprosił swojego rozmówcę do niewielkiej
kawiarenki oddalonej o jakieś sto pięćdziesiąt metrów od miejsca, gdzie się
spotkali. Nie był to szczególnie wykwintny lokal, taki w sam raz na kieszeń
mieszkańców tutejszego osiedla, ale przytulny i dzięki zwykle małej o tej porze
dnia liczbie gości dający poczucie pełnej dyskrecji.
-
Przede wszystkim chciałbym pogratulować panu wielkiej wygranej – zagadnął
elegancko ubrany przybysz, gdy zajęli już miejsca przy stoliku w zakamarku sali
odgrodzonym od reszty drewnianą kratą, na której umocowane były liczne doniczki
z pnącymi roślinami.
-
Skąd pan wie o mojej wygranej? – zapytał zaskoczony Pęczak, w którym na nowo
obudziły się wcześniejsze podejrzenia. Jego rozmówca zignorował to pytanie.
-
W każdym razie potwierdza pan, jak słyszę, że od wczoraj jest pan szczęśliwym
posiadaczem nie byle jakiej fortuny. Czy nie sądzi pan, że posiadanie tak
dużych pieniędzy wiąże się z rozmaitymi zagrożeniami? Na świecie jest tylu
złych ludzi zazdrosnych o to, że komuś innemu, a nie im się powiodło.
Przydałaby się w takiej sytuacji jakaś ochrona, chyba zgodzi się pan ze mną?
-
Czy jest pan agentem jakiejś firmy ochroniarskiej? Skąd pan wiedział, że mogę
być zainteresowany waszymi usługami? – Pęczak chciał przede wszystkim ustalić
źródło informacji nieznajomego o jego wygranej.
-
W pewnym sensie instytucję, którą reprezentuję można nazwać firmą ochroniarską,
chociaż nie do końca, a skąd o panu wiedziałem, to naprawdę nieistotne. Mam
panu do zaoferowania konkretną usługę i daję słowo, że nie będzie miał pan
powodów narzekać, jeśli się pan zgodzi. To naprawdę będzie dla pana dobry
interes.
-
Mnie jednak interesuje, skąd czerpał pan swoją wiedzę i zapewniam pana, że nie
usłyszy pan mojej zgody na pańską propozycję, dopóki ja nie usłyszę odpowiedzi
na moje pytanie.
-
Ależ zapewniam pana, że to zbyteczne. Przejdźmy raczej do konkretów. Otóż
chciałbym panu zaproponować…
-
Widzę, że nie zrozumiał pan, co do pana powiedziałem – pan Bolesław wstając od
stolika, dał swemu rozmówcy do zrozumienia, że uważa sprawę za zamkniętą –
szkoda pańskiego i mojego czasu. Jeśli uznam, że potrzebuję ochrony, sam
poszukam odpowiedniej firmy.
-
No cóż, szkoda. Gdyby jednak pan zmienił zdanie… - nieznajomy sięgnął do
kieszeni i wyjął z niej wizytówkę.
-
Proszę to sobie zostawić – nowy milioner nie pozwolił mu dokończyć zdania –
Powiedziałem już, że sam znajdę sobie odpowiednią ochronę, jeśli uznam to za
potrzebne. Żegnam pana.
-
Do zobaczenia – odpowiedział elegancki mężczyzna.
Obaj
założyli swoje wierzchnie okrycia i opuścili kawiarnię. Nieznajomy wsiadł do
swojego volvo i odjechał, a pan Bolesław wrócił do domu, aby przygotować
podanie o zwolnienie z pracy.
Późnym
wieczorem, jak zwykle, wybrał się na spacer z Klapsem. W odległości około
trzystu metrów od jego domu znajdował się sporych rozmiarów skwer. Trochę
zaniedbany. Latem zwykle porastał go bujny gąszcz trawy i chwastów oraz gęstych
krzewów. Ich liście tworzyły skuteczną osłonę dla amatorów piwa i innych
trunków, którzy lubili przesiadywać tu nawet do późnych nocnych godzin. Wtedy
lepiej było się w głąb owego skweru nie zapuszczać, gdyż teren nie był
oświetlony, a latarnie ustawione przy otaczających skwer ulicach dawały ledwie
nikłą poświatę pozwalającą dopiero z odległości nie większej niż pięć metrów
dostrzec nadchodzącego z naprzeciwka człowieka. Teraz jednak nawet dla
lubiących rozgrzewać się od środka noce były zbyt zimne, a bezlistne krzewy nie
dawały tak komfortowego poczucia odcięcia się od reszty świata, więc po
zapadnięciu zmierzchu skwer stawał się zupełnie niemal bezludny. Za to zarówno
latem jak i zimą świetnie nadawał się do wyprowadzania psów, których
właściciele o tej porze roku bywali jedynymi osobami, jakie można tu było
spotkać.
Pan
Pęczak też przyprowadził tu swojego pupila, aby przed snem zakosztował ruchu na
świeżym powietrzu, a przy okazji opróżnił jelita i pęcherz. Szli spokojnie.
Klaps korzystając z długiej, rozwijanej smyczy, wybiegał do przodu, to znów
wracał, węsząc przy tym nieustannie w trawie i merdając zamaszyście długim
jamniczym ogonem. Nagle warknął ostrzegawczo, zatrzymał się, uniósł łeb i
zaczął głośno szczekać. Jego właściciel także stanął jak wryty, gdy zorientował
się, co tak zaintrygowało spokojnego zazwyczaj i nie szukającego zwady z ludźmi
ani z innymi psami zwierzaka. Spomiędzy zarośli wyłoniło się czterech wysokich
mężczyzn o muskularnej budowie ciała, ubranych w czarne kombinezony, jakie
zwykle noszą pracownicy prywatnych firm ochroniarskich i wysokie, okute
metalowymi czubami buty. Na twarzach mieli kominiarki, w rękach trzymali kije
baseballowe. Otoczyli pana Bolesława ze wszystkich stron, nie dając mu żadnej
możliwości odwrotu ani ucieczki.
-
Panowie, czego chcecie? – zapytał drżącym głosem – Nie mam przy sobie żadnych
pieniędzy, wyszedłem tylko na spacer z psem.
Nie
było żadnej odpowiedzi na to pytanie, tylko jeden z napastników, ten stojący
naprzeciw swojej ofiary, wykonał głęboki zamach kijem baseballowym w jego
kierunku. Klaps poczuł się w obowiązku bronić swojego pana i z głośnym
warczeniem doskoczył do agresora. Potężny cios twardą, drewnianą pałką odrzucił
go na kilka metrów w bok. Uderzenie było tak silne, że końcówka smyczy wypadła
panu Bolesławowi z rąk. Jamnik zaskowyczał żałośnie i upadł na ziemię. Przez
chwilę jeszcze skomlił coraz ciszej aż zupełnie umilkł. Wtedy kolejne razy
posypały się na pana Bolesława. Powalono go na ziemię, okładano kijami i
kopano. Żaden z bandytów nie odezwał się przy tym ani słowem. Wszystko trwało
najwyżej minutę, może dwie. Po tym czasie napastnicy ulotnili się równie
szybko, jak się zjawili, zostawiwszy ofiarę półprzytomną i obolałą.
Pęczak
podniósł się z ziemi po dobrych kilku minutach, gdy dotkliwy chłód zaczął mu
dokuczać bardziej niż ból, jakiego doznawał przy każdym poruszeniu. Zaczął
rozglądać się za Klapsem. Znalazł go wkrótce. Pies leżał nieruchomo jakieś pięć
metrów od miejsca zdarzenia i nie dawał żadnego znaku życia. Pokonując własne
cierpienie, nachylił się i wziął go na ręce. Zwierzak ani drgnął. Wszystko
wskazywało na to, że jest martwy. „Bydlaki, zabili mi psa – pomyślał ze złością.
– Co on im zawinił, albo ja? Czego właściwie chcieli? Nie chodziło im o
pieniądze, bo nawet nie przeszukali mi kieszeni, jak leżałem. Dlaczego na mnie
napadli?” Uznał, że w tej chwili na pewno nie znajdzie odpowiedzi na te
pytania. Jutro zgłosi fakt napadu na policji. Będzie wprawdzie miał niewiele do
powiedzenia. Nie widział twarzy napastników, bo było ciemno i mieli kominiarki.
Nie słyszał ich głosów, bo nic nie mówili. Może tylko z grubsza opisać ich
sylwetki i ubrania, ale bez jakichkolwiek szczegółów. Trudno, być może po paru
dniach umorzą postępowanie z braku możliwości ustalenia sprawców, ale i tak
musi to zgłosić, nie zostawi tak tej sprawy.
Żona
przeraziła się nie na żarty, gdy zobaczyła swego męża całego poturbowanego i z
martwym psem na rękach. Opowiedział jej o wszystkim, co zdarzyło się na
spacerze.
-
To na pewno ma jakiś związek z twoją wygraną w totolotka – stwierdziła, gdy
skończył mówić – od początku przeczuwałam, że z tego będą same kłopoty. Po co w
ogóle grałeś? Nie lepiej było zadowolić się tym, co mamy?
-
Nie gadaj! Właśnie dzięki wygranej będziemy mogli się wybudować i zamieszkać w
miejscu, gdzie nie ma takich zbirów. A z moją wygraną to oni raczej nie mieli
nic wspólnego. Przecież nie żądali, żebym podał im numer konta, na którym ulokowałem
te pieniądze ani nic podobnego. To jacyś zwyrodnialcy. Nie wiem, o co im
chodziło, ale o wygraną z pewnością nie.
Nazajutrz
wstał około ósmej rano i wciąż jeszcze ledwo się poruszając z bólu po
wczorajszym zajściu, wybrał się do najbliższego komisariatu policji. Ledwie
wyszedł przed dom, zagadnął go ten sam nieznajomy, z którym wczoraj rozmawiał w
kawiarence. Przyjrzał się uważnie sińcom na jego twarzy, a następnie uśmiechnął
się szeroko i wyciągnął rękę na powitanie.
-
Dzień dobry. Cóż to się szanownemu panu stało? Jakaś niemiła przygoda zapewne.
Czy nadal utrzymuje pan, że nie potrzebuje żadnej ochrony? Gdyby wczoraj mnie
pan posłuchał i przyjął moją propozycję, zapewne uniknąłby pan przykrego
zajścia.
Pęczakowi
zapaliła się w głowie czerwona lampka. Wiele wskazywało na to, że ten wyjęty z
pudełeczka elegancik ma z wczorajszymi zbirami ze skweru coś wspólnego. To nie
jest agent firmy ochroniarskiej. Chciał dać mu do zrozumienia, że jego
wczorajsza propozycja była z gatunku „nie do odrzucenia”. Ale to dobrze, że się
tu teraz zjawił. Jego przynajmniej będzie mógł dość dokładnie opisać. Wprawdzie
te ciemne okulary, które nosi, jak widać specjalnie, żeby było go trudniej
rozpoznać, trochę go maskują, ale i tak sporo można o jego wyglądzie
powiedzieć.
-
Ty bydlaku – wycedził przez zęby, patrząc z nienawiścią na przybysza – to
wszystko twoja sprawka. Masz rację. Potrzebuję ochrony i właśnie idę poprosić o
nią policję. Z tobą nie chcę mieć więcej do czynienia. Zjeżdżaj stąd tym swoim
luksusowym pudłem. – Wskazał ręką na granatowe volvo zaparkowane na tyle
daleko, żeby nie można było dostrzec tablic rejestracyjnych.
Atak
złości na nieznajomym nie zrobił żadnego wrażenia. Odezwał się jak zwykle z
pełną kurtuazją i całkowitym spokojem w głosie.
-
Nie sądzę, żeby to było roztropne z pańskiej strony, ale oczywiście ma pan
pełne prawo zawiadomić policję o tym, co się panu przydarzyło. Mam na komendzie
wielu serdecznych przyjaciół. Z pewnością zajmą się we właściwy sposób pańską
sprawą.
Ostatnie
zdanie wypowiedział z wyraźnie ironicznym akcentem w głosie, ale pan Bolesław
zignorował to.
-
Idź do diabła – odburknął i ruszył przed siebie w kierunku komisariatu.
Nadkomisarz
Rafał Starczewski od trzech lat pełnił funkcję komendanta rejonowego w
dzielnicy, która nie miała najlepszej opinii w oczach stróżów porządku. W
większości zamieszkiwali ją ludzie z najniższych szczebli drabiny społecznej,
nierzadko bezrobotni zarówno z konieczności jak i z wyboru, nie stroniący od
alkoholu. Toteż przypadki kradzieży, rozbojów, pijackich awantur i gwałtów
zdarzały się tu częściej niż w innych rejonach miasta. Gdy piętnaście lat temu
rozpoczynał służbę, miał szczere intencje pozostać do końca wierny składanej
przysiędze. Jednak wkrótce po objęciu przez niego obecnego stanowiska jego żona
zachorowała na rzadką i wymagającą skomplikowanej terapii chorobę. Liczne
badania i zabiegi na ogół nie refundowane przez NFZ oraz drogie lekarstwa
poważnie nadszarpnęły domowy budżet i pensja policjanta, nawet w tak wysokiej
randze przestała wystarczać na zaspokojenie wszystkich potrzeb. Wtedy uznał, że
nie ma nic nieetycznego w znalezieniu sobie dodatkowego źródła dochodów bez
wiedzy i akceptacji przełożonych. Przecież chodzi o ratowanie życia najbliższej
mu osoby. Gdy oficer dyżurny przekazał mu notatkę służbową dotyczącą pobicia
poprzedniego dnia w późnych godzinach wieczornych starszego mężczyzny i zabicia
jego psa, od razu postanowił, że tą sprawą zajmie się osobiście. Nie przekaże
jej do prowadzenia żadnemu ze swoich podkomendnych. Chwilowo odłożył pismo na
stertę innych papierów, ale w taki sposób, żeby łatwo było je później odnaleźć.
Kiedy nabrał pewności, że w najbliższym czasie nikt przypadkowo nie wejdzie do
jego gabinetu, wyciągnął interesującą go kartkę, jeszcze raz przeczytał, następnie
wrzucił do niszczarki dokumentów. Później wyjął swój prywatny telefon i wybrał
ten sam numer, który od pół roku nosiła w swojej torebce księgowa z
Totalizatora Sportowego.
Pan
Bolesław po powrocie z komisariatu do domu nie mógł sobie znaleźć miejsca. Nie
miał ochoty sprawdzać cen nieruchomości ani luksusowych samochodów, jak to sobie
postanowił w dniu, w którym odbierał wygraną. Dręczyło go pytanie, skąd
tajemniczy właściciel granatowego cudu motoryzacji dowiedział się o jego
szczęśliwym trafie. Czy zdradził go ktoś z grona rodziny i przyjaciół, czy może
ten bandyta ma jakąś wtyczkę w biurze totolotka? Czy w obecnej sytuacji może
komuś zaufać? Zastanawiał się też czy słusznie zrobił idąc na policję. Ta uwaga
o zajęciu się we właściwy sposób jego sprawą brzmiała jak ostrzeżenie, które on
zlekceważył. Jeśli ten elegant i jego zbiry rzeczywiście mają jakieś kontakty z
funkcjonariuszami to z pewnością będzie chciał się zemścić. Tylko co innego
mógł zrobić? U kogo szukać pomocy? Przecież nie może tak po prostu dać się
sterroryzować.
Obiad
zjedli z żoną w milczeniu. Oboje nie mieli nastroju do rozmowy. Wielka wygrana
powoli zaczynała tracić w ich oczach swój pierwotny blask. Byli już pewni, że
wczorajsze pobicie i śmierć Klapsa mają związek z nagłą zmianą ich sytuacji
majątkowej i dręczyła ich niepewność, co jeszcze się z tego powodu wydarzy.
Odpowiedź
nadeszła szybciej, niż mogli się spodziewać. Nikt nie zapowiadał się dzisiaj z
wizytą, dlatego dzwonek domofonu około trzeciej po południu wzbudził w obojgu
małżonkach poczucie zagrożenia. W pierwszej chwili postanowili w ogóle nie
otwierać. Jednak gdy kolejne sygnały powtarzały się z coraz większą
częstotliwością pan Bolesław w końcu podniósł słuchawkę.
-
Dzień dobry. Czy pan Bolesław Pęczak? Jesteśmy z policji, chcielibyśmy zadać
panu kilka pytań w związku z dzisiejszym zgłoszeniem przez pana faktu pobicia –
mówił po drugiej stronie uprzejmy, ale szorstki w brzmieniu męski głos.
Ta
informacja uspokoiła gospodarza. Nawet poprawiła mu nieco humor. Widać, że
potraktowali jego zgłoszenie poważnie, skoro jeszcze dziś przysłali kogoś na
rozmowę. Ten podejrzany elegancik pewnie bluffował, mówiąc o przyjaciołach w
komendzie. Jeśli policja tak energicznie wzięła się do sprawy, to wkrótce
powinni go złapać i wtedy zapłaci za nękanie spokojnych ludzi i za bestialskie
potraktowanie Klapsa.
-
Przepraszam, że tak długo nie odbierałem, ale mieliśmy z żoną obawy, czy to
przypadkiem znowu nie ktoś z tej bandy – odpowiedział – zapraszam panów na
trzecie piętro.
Nacisnął
przycisk otwierający bramę i czekał, aż zapowiedziani funkcjonariusze wejdą na
górę. Uchylił drzwi, gdy tylko usłyszał zbliżające się kroki. Chciał je z
powrotem zatrzasnąć, ale było już za późno. Został brutalnie odepchnięty i do
mieszkania wkroczyło trzech osiłków z kominiarkami na twarzach. Nie mieli
policyjnych mundurów tylko czerwone kombinezony, jakie noszą zazwyczaj
ratownicy z pogotowia. Jeden z nich niósł nawet składane nosze. Ten, co
wtargnął pierwszy chwycił żonę pana Bolesława, zatkał jej usta chusteczką, od
której rozeszła się po mieszkaniu woń, jaka jeszcze trzydzieści parę lat temu wypełniała
korytarze wszystkich szpitali, a następnie nieprzytomnej już kobiecie
przystawił nóż do gardła.
-
Spróbuj tylko wydać z siebie chociaż jeden odgłos, a zaszlachtuję ją jak
świnię! – zagroził osłupiałemu z przerażenia panu Bolesławowi. – Za chwilę zjawi
się tu szef. Bądź dla niego miły i niech nie przychodzą ci do głowy jakieś
sztuczki z psiarnią. Ją zabieramy jako zastaw.
Skinął
na kompana z noszami. Ten natychmiast je rozłożył. Ułożyli na nich nieprzytomną
panią Pęczakową i cały czas obserwując jej męża, wyszli z mieszkania.
Bolesław
jeszcze przez długą chwilę stał oniemiały, blady z przerażenia, niezdolny do zrobienia
czegokolwiek ani nawet do pozbierania swoich myśli. W trakcie napadu zajęty był
wyłącznie losem swojej żony i nie zauważył, jak jeden z napastników podszedł do
futryny drzwi oddzielających pokój od przedpokoju i przykleił do niej coś
niewielkiego, okrągłego, w takim samym kolorze jak wspomniana futryna. Później
też nie zauważył tego przedmiotu. Znalazł go dopiero na krótko przed Wielkanocą,
gdy robili z żoną przedświąteczne porządki. Wtedy jednak nie skojarzył już tego
znaleziska z dzisiejszym zdarzeniem.
Z
letargu wyrwał go dopiero kolejny dźwięk domofonu. Domyślił się, że tym razem
to zapowiedziany wcześniej szef owych bandziorów, którzy porwali jego żonę. Na
pewno ten elegant z granatowym volvo. Nie pytając o nic od razu nacisnął
odpowiedni guzik. Po chwili w jego drzwiach stanął rzeczywiście znany mu od
wczoraj mężczyzna ubrany tak jak przy poprzednich dwóch spotkaniach w
elegancki, kosztowny garnitur, takie samo palto oraz jedwabny krawat i lśniące
czystością czarne buty. Wyciągnął rękę na przywitanie, ale Pęczak nie
odwzajemnił tego gestu.
-
Na wstępie chciałbym powiedzieć, że bardzo mi przykro z powodu zaistniałych
okoliczności, ale, niestety, to pański upór się do tego przyczynił. Gdyby
wczoraj w kawiarni pozwolił mi pan przedstawić moją propozycję i od razu ją
zaakceptował, to pewnie pański jamnik nadal by wesoło merdał swoim ogonem, a i
żony nie musiałoby zabierać pogotowie.
Mówiąc
to nieznajomy uśmiechał się delikatnie, a jego twarz i ton głosu wyrażały jednocześnie
współczucie i przyganę. Pęczak słuchał tych wywodów z narastającą wściekłością.
Gdyby mógł przyłożyłby w szczękę intruzowi i wyrzucił go kopniakiem za drzwi.
Ale przecież on miał teraz w swoich rękach jego żonę, więc zagryzał wargi i w
milczeniu słuchał dalej. Tymczasem robiący wrażenie solidnego biznesmena
gangster kontynuował swój wywód.
-
Przejdźmy do konkretów. Moja propozycja jest następująca: w zamian za
gwarancję, że nikt nie będzie niepokoił pana ani nikogo z pańskiej rodziny,
będzie pan raz w roku uiszczał mi pewną opłatę. Nie będzie ona zbyt wysoka jak
na pańskie obecne możliwości zważywszy, że trafiła się panu naprawdę
niebagatelna fortuna.
Kwota,
jaką w tym miejscu wymienił przyprawiła Pęczaka o zawrót głowy. Pomimo starań
nie zdołał ukryć swego oburzenia.
-
To czyste zdzierstwo – wykrzyknął – nie zgadzam się. Mogę dać połowę tej sumy,
ale nie tyle.
-
No cóż – łowca haraczy uśmiechnął się znowu obłudnie – wydawało mi się, że
bezpieczeństwo naszych najbliższych jest bezcenną wartością. Czyżbym się mylił,
przypuszczając, że zależy panu, aby jak najszybciej ujrzeć znów swoją małżonkę
całą i zdrową?
W
odpowiedzi pan Bolesław westchnął tylko ciężko i opuścił wzrok. Rzeczywiście,
mógłby oddać nawet całą wygraną, żeby tylko Krysieńce, z którą spędził ponad
trzydzieści lat nie przytrafiło się nic złego Teraz ona jest w rękach tego
bandyty. Nie ma sensu się targować.
-
Pierwszą ratę uiści pan jeszcze dzisiaj – ciągnął dalej jego rozmówca –
pieniądze przyniesie pan pod ten adres – wyciągnął z kieszeni kartkę wielkości
wizytówki i podał ją Pęczakowi. – To jest opuszczony budynek, w którym od paru
lat nikt nie mieszka. Mieli go nawet wyburzyć, ale na razie miasto nie znalazło
na to środków. Przy drzwiach wejściowych zachowała się skrzynka na listy
służąca niegdyś jego lokatorom. Do niej włoży pan kopertę z podaną przeze mnie
kwotą i natychmiast się stamtąd oddali. Mam nadzieję, że już się pan przekonał,
iż pańska poranna wizyta w komisariacie była poważnym błędem i nie będzie pan
tym razem próbował żadnych forteli. Liczę na pański rozsądek. Przecież kocha
pan swoją żonę, prawda?
-
Jaką mam gwarancję, że, jeśli zapłacę to Krysia wróci do domu? – zapytał pan
Bolesław.
-
No cóż, nie wydaje mi się, żeby jakiekolwiek moje słowa uznał pan teraz za
wystarczającą gwarancję. Mogę jedynie zapewnić, że nie jest w moim interesie
wyrządzenie tej kobiecie krzywdy. Natomiast gwarantuję panu, że żona nie wróci
do domu, jeśli pan pieniędzy nie przyniesie. Czekam na nie do osiemnastej.
Później poczuję się zmuszony pana ponaglić. Nie wiem jeszcze, w jaki sposób,
ale na pewno wolałby pan takiego ponaglenia uniknąć. Z mojej strony to
wszystko. Czy ma pan jeszcze jakieś pytania?
Pan
Bolesław nie miał pytań. Mierzył intruza nienawistnym spojrzeniem i chciał,
żeby jak najszybciej sobie poszedł i już nigdy więcej tu nie wracał.
-
Wynoś się! – wykrzyknął, z trudem hamując się, aby nie wypchnąć niechcianego
gościa siłą.
-
Przykro mi, że tak nieuprzejmie mnie pan wyprasza. Ja cały czas starałem się
być miły dla pana. Do zobaczenia w przyszłym roku. Może wtedy będzie pan w
lepszym nastroju.
Gangster
ukłonił się, uchylając szarmancko kapelusz i wyszedł. Pęczak usiadł ciężko na
krześle. Musiał chwilę ochłonąć po tej rozmowie. Po tym wszystkim, co się
zdarzyło nie miał już wątpliwości, że nie warto kontaktować się z policją. W
ogóle nie wiadomo, jak szeroko rozpościerają się macki tego łotra, więc
najlepiej będzie posłusznie spełnić jego żądanie i nikomu o tym nie wspominać.
Zresztą, kalkulował na chłodno, da się jakoś wytrzymać. Wprawdzie haracz,
jakiego sobie ten zbir zażyczył jest drakońsko wysoki, ale i tak przez ładnych
parę lat da się całkiem przyzwoicie pożyć. Na razie był zbyt zszokowany, aby
przemyśliwać jakieś inne rozwiązania.
Zegarek
na przegubie jego ręki pokazywał godzinę szesnastą. Do terminu wpłacenia
pierwszej raty haraczu i zarazem okupu za uwolnienie Krysi zostały dokładnie
dwie godziny. Wolał nie sprawdzać, na czym będzie polegało ponaglenie ze strony
pozbawionego wszelkich skrupułów bandyty-dżentelmena. Ubrał się i poszedł do
najbliższego oddziału banku, w którym wczoraj zdeponował swój świeżo pozyskany
majątek.
Pani
Krystyna wróciła do domu przed siódmą. Była cała roztrzęsiona i, pomimo, że już
w bezpiecznym, znanym sobie otoczeniu, nadal półprzytomna ze strachu. Gdy nieco
doszła do siebie, opowiedziała mężowi, że kiedy się ocknęła po odurzeniu
chloroformem, znajdowała się w jakimś ciasnym pomieszczeniu bez okien, miała
związane ręce i zakneblowane usta, że przywieziono ją tu w bagażówce z
zamalowanymi szybami, że cały czas umierała ze strachu, bo nie wiedziała dokąd
ją wiozą i czy w ogóle to przeżyje.
Następnego
dnia wspólnie uradzili, że w zaistniałej sytuacji jedynym sensowym rozwiązaniem
będzie jak najszybciej wyjechać gdzieś daleko za granicę, najlepiej na inny
kontynent, przyjąć tamtejsze obywatelstwo i tam zacząć zupełnie nowe życie. Tylko
trzeba będzie sobie wyrobić paszporty. Do tej pory nie brali pod uwagę
możliwości podróżowania po świecie, więc tego rodzaju dokumenty nie były im
potrzebne. Tak, wyjadą natychmiast, jak tylko załatwią wszystkie formalności.
Przecież nie możliwe, żeby ci przestępcy mieli swoje wtyki na całym świecie.
Jeśli zamieszkają odpowiednio daleko, na pewno ich tam nie znajdą.
Uznali
też, że należy to samo zaproponować córce i zięciowi. Nie będzie to łatwe.
Oboje mieli tu dobrze płatną pracę, z której byli zadowoleni, wnuczka miała
swoje towarzystwo ze szkoły i z licznych zajęć pozalekcyjnych, więc na pewno
cała trójka nie zechce z tego wszystkiego tak po prostu zrezygnować. Trzeba ich
będzie jednak wtajemniczyć w wydarzenia ostatniego dnia i nakłonić do wyjazdu.
Kto wie, czy ten bandyta, jak już zorientuje się w ich ucieczce, nie znajdzie
sposobu, żeby odnaleźć rodzinę swojej ofiary i na niej wywrzeć zemstę.
Gdy
przyszła pora, kiedy zarówno córka jak i zięć wracali do domu, pan Bolesław od
razu się z nimi skontaktował w celu omówienia tej nie cierpiącej zwłoki sprawy.
Umówili się na rozmowę następnego dnia na siedemnastą. Teraz pozostało tylko
czekać na dalszy bieg wypadków. Jednak państwo Pęczakowie byli spokojni, że tym
razem nic już nie stanie na przeszkodzie w realizacji ich nowego, awaryjnego
planu. Wkrótce mieli się przekonać, jak bardzo się mylili.
Piąta
po południu minęła, a córki ani zięcia nie było widać. Zaniepokojony pan
Bolesław postanowił zadzwonić do nich, żeby poznać przyczynę spóźnienia. Głos w
słuchawce był wyraźnie zatroskany.
-
Tato, przepraszam, że nie przyjdziemy, ale mamy problem. Kasia do tej pory nie
wróciła ze szkoły. Romek poszedł dowiedzieć się, czy nie mają przypadkiem
jakichś dodatkowych zajęć, ale wychowawczyni powiedziała mu, że Kasia wyszła
zaraz po ostatniej lekcji razem ze wszystkimi dziećmi. Dzwoniliśmy też do
rodziców kilku jej najbliższych koleżanek, ale nic nie wiedzą. Martwimy się
bardzo. Rozumiesz, że w tej sytuacji musimy zostać w domu, gdyby w którymś
momencie przyszła. Jeśli nie pojawi się do wieczora, będziemy musieli chyba
zgłosić na policji jej zaginięcie.
Pan
Pęczak w odpowiedzi rzucił jakieś zdawkowe pocieszenie i się rozłączył. Miał
dziwne przeczucie, że nękający go od trzech dni jegomość z luksusowym
samochodem ma z tym zniknięciem coś wspólnego. Ale z drugiej strony dlaczego?
Przecież zapłacił haracz w wysokości dokładnie takiej, jak sobie zażyczył, a
sam zapowiedział, że po następny zgłosi się dopiero za rok. Jednak wyostrzona
przez ostatnie wydarzenia intuicja mimo wszystko nakazywała mu łączyć fakt, że
Kasia nie wróciła na czas do domu z jego osobistymi kłopotami. Telefon, który
zadzwonił kilkanaście minut później upewnił go, że jego podejrzenia były
słuszne.
-
Dzień dobry – usłyszał po drugiej stronie dobrze znany sobie od niedawna głos.
– Stwierdzam to z prawdziwą przykrością, ale niestety nie okazał się pan
lojalnym partnerem w interesach. Usiłował pan uciec za granicę, żeby nie
wywiązać się z zawartej ze mną dżentelmeńskiej umowy. Przyznam szczerze, że nie
spodziewałem się tego po panu. No cóż, pozory czasem mylą. Ale do rzeczy.
Pańska postawa zmusiła mnie do podjęcia kroków zabezpieczających moje interesy.
Nie mogę czekać roku do odebrania następnej raty należnej za zapewnienie panu
ochrony. Żądam przekazania mi od razu całej pańskiej wygranej, w jednej
transzy. No, powiedzmy, dziesięć tysięcy na pocieszenie może pan sobie
zostawić. Przekaz pieniędzy ma się dokonać dokładnie tak samo, jak
przedwczoraj. Mam nadzieję, że nie przyjdzie panu do głowy jakiś niemądry
pomysł. Aha, zapomniałbym o najważniejszym. Kasiu, powiedz coś do dziadka.
Pęczak
zastygł z przerażenia. W dziecięcym głosiku, który chwilę później rozległ się w
słuchawce, bezbłędnie rozpoznał swoją wnuczkę. Zdał sobie sprawę, że nie ma
żadnego wyboru. Trzeba spełnić żądanie gangstera i rozstać się definitywnie z
marzeniami o luksusowym życiu do ostatnich jego dni. Czym prędzej zadzwonił do
córki, prosząc, aby w żadnym razie nie zawiadamiali o jej zaginięciu policji,
bo to właśnie może grozić jej śmiertelnym niebezpieczeństwem. On sam zajmie się
jej powrotem do domu. Niech czekają cierpliwie. Córka zupełnie nie rozumiała
tego, co mówił, ale głos ojca był tak stanowczy i pełen emocji, że nawet nie
próbowała protestować.
Zostało
już niewiele czasu do zamknięcia placówek bankowych, więc trzeba się było
pośpieszyć z podjęciem pieniędzy. Pogotowia kasowe poszczególnych oddziałów nie
są z reguły przygotowane na dokonywanie tak dużych wypłat, więc aby zapewnić
Kasi bezpieczny powrót do domu jeszcze dzisiaj, pan Bolesław musiał udać się do
centrali, której siedziba oddalona była od jego domu o dobre pół godziny drogi,
wliczając w to dojście na przystanek, czekanie na właściwy autobus, przejazd i
dotarcie do bankowego biurowca. Na szczęście centrala czynna była dłużej niż
inne oddziały.
Pani
przy okienku kasowym była wyraźnie zakłopotana. Nikt do tej pory w jej dość
długiej karierze zawodowej nie podejmował tak wielkich pieniędzy. Formalności
przeciągały się nienaturalnie długo, a pan Pęczak musiał przy tym zachowywać
maksimum spokoju, mimo że wnętrzności w nim się dosłownie gotowały. Gdy
wreszcie otrzymał to, na czym mu zależało, wyłoniła się nowa trudność. Podjęta
kwota wypełniała sporą torbę i o umieszczeniu jej w skrytce na listy nie można
było nawet marzyć. Zostawić pod drzwiami tego opuszczonego budynku? A jeśli
zainteresuje się nią jakiś miejscowy żul, zanim dotrze tam ktoś z obstawy
gangstera? Co wtedy? Na wszelki wypadek wyciągnął telefon i wybrał numer
zapisany jako ostatnie połączenie przychodzące. Odpowiednie instrukcje zostały
przekazane, jak zwykle, tonem pełnym elegancji. Towarzyszyły im podziękowania
za troskę o prawidłowy przebieg transakcji i życzenia wszelkiej pomyślności.
Pęczak najchętniej wykrzyczałby do słuchawki, żeby jego rozmówca wypchał się
tymi wszystkimi uprzejmościami, ale obawa o los ukochanej wnuczki
powstrzymywała go od tego.
Około
ósmej zadzwonił do córki, żeby sprawdzić czy Kasia wróciła do domu. Indagowany,
o co właściwie w tym wszystkim chodziło, odpowiedział, że nie jest to rozmowa
na telefon. Wszystko wyjaśni przy najbliższym spotkaniu. Jednocześnie dodał, że
temat, o którym chciał rozmawiać dzisiaj o siedemnastej przestał być aktualny.
Wszystko się zmieniło. Po tej rozmowie poczuł prawdziwą ulgę. Nawet nie
rozpaczał zbytnio z powodu utraconej fortuny. Trudno, żył bez niej przez tyle
lat, będzie żył dalej. Cieszyło go, że razem z pieniędzmi pozbył się raz na
zawsze wizyt tego cynicznego bandziora. On już wie, że nic więcej od niego nie
dostanie i na pewno zostawi go teraz w spokoju. Jutro trzeba będzie pójść do
pracy i wycofać swoje wypowiedzenie. To największy kłopot. Jak spojrzeć w oczy
kolegom, którym zaledwie parę dni temu oznajmiało się z tryumfem, że teraz do
końca życia żadnej pracy nie będzie się już potrzebowało? Wstyd. W dodatku nie da
się im wyjaśnić, co właściwie się stało. Jeszcze któryś z nich w swojej gorliwości
uznałby, że należy o całej sprawie zawiadomić organy ścigania, informacja o
takim zawiadomieniu dotrze do jego niedawnego prześladowcy i nieszczęście
gotowe. Trzeba będzie milczeć jak grób. Jak tu żyć nieustannie nosząc w sobie
taką tajemnicę?
Nazajutrz
przekonał się, że jego zmartwienia dotyczące relacji z kolegami były
przedwczesne. W dziale kadr poinformowano go, że na jego miejsce przyjęto już
nowego pracownika. Opuszczone przez niego stanowisko nie mogło zbyt długo
pozostawać nieobsadzone, a chętnych do pracy było wielu. Nie pozostawało mu nic
innego, jak zarejestrować się w Urzędzie Pracy. Tam z kolei powiedziano mu, że
zasiłek nie będzie mu przysługiwał, bo sam zwolnił się z ostatniego miejsca
zatrudnienia. Ręce mu opadły. Renta, jaką otrzymywała Krysia, ledwie wystarczy
na pokrycie kosztów związanych z mieszkaniem. Teraz przeklinał dzień, w którym
odczytał sześć poprawnie wylosowanych liczb na totolotkowym kuponie. Gdyby
wiedział, że sprawy przybiorą taki obrót, spaliłby go albo podarł na strzępy,
nie próbując w ogóle realizować. W ciągu zaledwie kilku dni z żyjącego
skromnie, ale godziwie człowieka, stał się najpierw milionerem, a następnie
potencjalnym klientem opieki społecznej. Nawet w najkoszmarniejszym śnie nie
przewidziałby dla siebie takiego scenariusza.
Na
ławie oskarżonych siedziała ze spuszczoną głową. Opuszkami palców rozmasowywała
sobie nadgarstki, na których przed paroma minutami kajdanki zostawiły okrągłe
zaczerwienione odciski. Gdy skuwano ją nimi po raz pierwszy w biurze, na oczach
całego zespołu, nie wytrzymała i rozpłakała się na głos. Ale nikt jej wtedy nie
współczuł. Przeciwnie, nawet najlepsze koleżanki odprowadzały ją wzrokiem
pełnym potępienia i pogardy.
Od
pamiętnej rozmowy na przedszkolnym parkingu upłynęło dziesięć lat. Piotruś stał
się w międzyczasie Piotrkiem i chodził teraz do gimnazjum. W ciągu tych lat
Renata Balkowska czterdzieści razy wybierała numer telefonu zostawiony jej
przez eleganckiego mężczyznę z granatowym volvo i przyczyniła się do tego, że trzydzieści
dziewięć osób miało powody przeklinać dzień, który wcześniej uważało za
najszczęśliwszy w życiu. Tak się złożyło, że czterdziesty miał kolegę
pracującego w CBŚ. Gdy tylko skontaktował się z nim człowiek w ciemnych
okularach oferujący odpłatną ochronę, od razu wiedział, do kogo się udać, żeby
nie trafić na „serdecznych przyjaciół” gangstera-dżentelmena. Schwytany na
gorącym uczynku odbierania haraczu posiadacz granatowego cudu motoryzacji nie
miał żadnych skrupułów, by ujawnić swoich informatorów. Zdawał sobie sprawę, że
współpraca z organami ścigania będzie dla niego okolicznością łagodzącą. W
zagranicznych bankach czekały na niego zrabowane pieniądze, więc nie przejmował
się zbytnio przyszłym wyrokiem.
Prokurator
nie uwierzył w zapewnienia Renaty, że była szantażowana, że grożono jej
synkowi. Nie było na to żadnych dowodów, natomiast przelewy bankowe na jej
konto po każdej przekazanej informacji były faktem. Potwierdziły się jej
przypuszczenia, dlaczego ten typ z pod ciemnej gwiazdy tak nalegał za pierwszym
razem, żeby przyjmowała honorarium.
Najbardziej
jednak bolało to, że ten sceptycyzm prokuratora podzielał również sam Piotrek. Od
momentu aresztowania zamieszkał u jej rodziców. Odwiedzili ją kilkakrotnie i za
każdym razem słyszała, że syn nie chciał przyjść z nimi na widzenie. Czy
nieodwołalnie go straciła? Czy kiedykolwiek zdoła go przekonać, że naraziła
swoje dobre imię i zawodową pozycję nie dla jakiegoś nędznego honorarium, tylko
ze względu na jego bezpieczeństwo? Wreszcie czy godząc się na warunki postawione
przez gangstera nie wyrządziła swojemu dziecku i sobie większej krzywdy, niż
gdyby je odrzuciła? Na te pytania starała się sobie sama odpowiedzieć oczekując
na wyrok.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz