Czarna owca
Mirek przewrócił się na drugi bok i przymknął
powieki. Nie chciało mu się wstawać, mimo że słońce stało wysoko na niebie, a
wiszący na przeciwległej ścianie zegar wskazywał godzinę, o której przyzwoici
ludzie zwykle już zarabiają na chleb, oddają się życiowym pasjom albo pełnią
zaszczytną służbę dla dobra innych. On miał opinię czarnej owcy w rodzinie,
lenia i lekkoducha. Nie znosił natrętnych pytań zadawanych niezmiennie przy
każdym spotkaniu przez szacowne grono rodowych seniorów, ingerujących,
bezprawnie jego zdaniem, w jego świętą prywatność. Czy już gdzieś pracujesz?
Kiedy się ożenisz? Co robiłeś wczoraj przez cały dzień? Itd., itp. Co ich to,
do cholery jasnej, obchodzi!? Moje życie, moja sprawa. Ja ich o żadne
duperele nie wypytuję.
Dzisiejsza niechęć do podniesienia się z posłania
miała swoje źródło właśnie w tych powikłanych relacjach ze starszym pokoleniem.
W tym dniu wypadała pięćdziesiąta rocznica ślubu jego babci i dziadka. Na
imprezę organizowaną z tego tytułu zaproszono wszystkich krewnych, nawet różne
dziesiąte wody po kisielu, które on, Mirek, będzie miał okazję pierwszy raz w
życiu ujrzeć na oczy. Najchętniej wykręciłby się od udziału w tym rodzinnym
spędzie, ale zdawał sobie sprawę, jakie to pociągnęłoby za sobą komentarze.
Pewnie przez następnych parę lat wypominano by mu to karygodne zlekceważenie
pary protoplastów rodu na każdym kroku.
Mógłby wprawdzie mieć w nosie, co o nim mówią,
jednak tryb życia, jaki sobie obrał, wymagał stałego dopływu gotówki,
niekoniecznie należnej i prawnie gwarantowanej. Dzisiejsi szacowni jubilaci,
rodzice jego mamy, byli owej gotówki całkiem pokaźnym źródłem. Chociaż przy
każdym spotkaniu nie szczędzili krytycznych uwag na temat jego sposobu
prowadzenia się, to jednak wzruszeni jego narzekaniami na ciężki los zawsze
wysupływali ze swoich portfeli a to pięćdziesiąt złotych, a to sto, czasem
nawet dwieście. Lepiej nie ryzykować, że się obrażą.
Nie było to oczywiście jedyne źródło jego
dochodów. Kilka lat temu ponarzekał trochę na bóle w różnych częściach ciała
młodemu, niedoświadczonemu lekarzowi i dostał zaświadczenie o bardzo złym
stanie zdrowia, a że bezrobocie było wtedy wysokie, wiec w ZUS-ie bez
głębszych dociekań przyznano mu w oparciu o owe zaświadczenie dożywotnią rentę.
Niską wprawdzie, bo staż składkowy miał prawdziwie mikroskopijny, ale jakaś
podstawa zawsze była. W rodzinie, chociaż ogólnie nie lubiano Mirka, nikomu
jakoś nie przeszkadzał ten sposób pozyskania stałych dochodów. Owszem, chwalono
go nieraz za spryt i zaradność.
Uroczystość została zaplanowana na trzynastą. Najpierw
obiad z deserem, później czas na tańce i śpiewy biesiadne. Mirek spojrzał na
ścienny zegar. Zostało trzy i pół godziny. Trzeba się jakoś ogarnąć. Przecież
nie zjawi się między gośćmi jak jakiś lump. Chociaż część rodziny uważa go
właśnie za kogoś takiego, to on udowodni im, że jak trzeba, to potrafi się
pokazać.
Ociężale zwlókł się z łóżka, poczłapał do
łazienki, popatrzył w lustro. Obraz nędzy i rozpaczy – przetłuszczone
włosy, pięciodniowy zarost, sińce pod oczami. Zaklął pod nosem, zrzucił z
siebie piżamę i wszedł pod prysznic.
Pół godziny później, porządnie odświeżony zaczął
przeglądać ubrania w szafie. Nie było tego zbyt wiele, a już nadających się na tak
doniosłą uroczystość, to właściwie nie było wcale. Znalazł jedną koszulę jako
tako spełniającą kryteria lokalnej elegancji. Wprawdzie wymagała gruntownego
prasowania, ale to nie problem. Żelazko przecież ma. Za to na jedynych porządnych
spodniach widniała wyraźna, dawno zaschnięta plama po czymś kolorowym. Szlag by
trafił. Jeszcze raz spojrzał na zegar w sypialni. Czy zdąży kupić gdzieś nowe? Zajrzał
do portfela. Na szczęście jeszcze nie rozeszło się wszystko, co w zeszłym tygodniu dał mu zarobić jeden z
kumpli. Trzy stówy powinny wystarczyć. Jak się dobrze pogłówkuje, to nawet
ćwierć tego wystarczy. Ubrał się pośpiesznie w cokolwiek i poszedł do
najbliższego lumpeksu.
Miał szczęście, akurat była nowa dostawa. Znalazł przyzwoicie
wyglądające spodnie garniturowe, zapłacił trzydzieści złotych i w pełni
zadowolony wrócił do domu.
Kwadrans przed pierwszą po południu stanął z
zaproszeniem w jednej ręce i bukietem kwiatów w drugiej przed drzwiami
restauracji, w której miała się odbyć jubileuszowa uroczystość. Ku jego
zdumieniu lokal był zupełnie pusty. Czyżby coś mu się pomyliło? Zaczął starannie
oglądać zaproszenie. Wszystko się zgadza: godzina, nazwa lokalu, adres. Co, u
licha, się stało!? Niepewnie pchnął drzwi i wszedł do środka.
— Pan na przyjęcie państwa Markowskich? —
zapytał siedzący przy bufecie kelner. — Zostało odwołane. Niemal w ostatniej
chwili. Jakiś wypadek się zdarzył, czy coś takiego. Nikt pana nie zawiadomił?
Dla nas to był wielki kłopot. Wszystko już było…
Mirek nie słuchał dalej. Wybiegł z restauracji. Na
ulicy sięgnął po telefon. No tak, wczoraj przed pójściem spać wyciszył aparat,
żeby nikt mu nie przeszkadzał. Dziś rano zapomniał włączyć dzwonek. Dziesięć
nieodebranych połączeń, wszystkie od rodziców. Dzwonili na zmianę. Bez
zastanowienia oddzwanił do ojca.
— Nareszcie dajesz jakiś znak życia — odezwał
się w słuchawce poirytowany głos. — Dziadek miał z rana wylew, leży na OIOM-ie.
Babcia tak to przeżyła, że przed godziną ją też zabrało pogotowie. Stan jest
podobno ciężki. Lekarz powiedział…
— W którym szpitalu leżą!? — przerwał ojcu
Mirek.
— W tej chwili nie masz po co przyjeżdżać.
Tylko byś przeszkadzał. Z babcią i dziadkiem i tak nie ma kontaktu. Ciocia
Basia z wujkiem Antkiem i ja z mamą siedzimy na miejscu od trzech godzin.
Czekamy na jakieś konkrety. Zadzwonię jak będziemy coś wiedzieli.
— Dlaczego nie chcesz, żebym do was dołączył!?
— Mirek poczuł, że wzbiera w nim złość.
— Nie wydaje mi się wskazane, żeby robić tu
zbiegowisko. Nasza czwórka, to i tak bardzo dużo. Zaczekaj…
— Chcę tam być! — Mirek krzyknął do
słuchawki. — Gadaj, do cholery, który to szpital!?
— Nie bądź taki w gorącej wodzie kąpany. Jak chcieliśmy
cię o wszystkim zawiadomić, to cię nie było. Teraz nagle poczułeś się
kochającym wnuczkiem. Czy przynajmniej jesteś trzeźwy? Pijanych na oddział nie
wpuszczają.
— Miałem wyłączony dzwonek w telefonie. A co
do trzeźwości to tak, nie wypiłem dziś ani kropli. Ale teraz mam ochotę urżnąć
się w trupa, jak mi nie powiesz, gdzie oni leżą. Tato, proszę cię. Chcę być
przy nich tak samo jak ty i ciocia.
Gdy w końcu usłyszał nazwę szpitala i oddziału,
natychmiast wsiadł w pierwszy tramwaj jadący w tamtym kierunku i po kilkunastu
minutach dotarł na miejsce. Dołączył do rodziców i wujostwa akurat w momencie,
kiedy lekarz dyżurny z SOR-u wyłonił się zza dużych oszklonych drzwi i grobowym
głosem oznajmił oczekującym ponurą nowinę. Babcia zmarła na zawał. Lekarze
uczynili wszystko, co w ich mocy, ale nie byli w stanie jej pomóc. Dziadek ma
duże szanse na przeżycie, ale będzie w znacznym stopniu sparaliżowany. Będzie
wymagał stałej opieki. Przez całą dobę ktoś powinien przy nim czuwać. W
szpitalu poleży jeszcze trzy dni, a potem zostanie wypisany. Czy rodzina jest
gotowa na podjęcie się pieczy nad nim?
Ojciec i ciotka Basia spojrzeli po sobie. Oboje
pracowali. Mieli rozmaite zobowiązania. Nie bardzo potrafili sobie wyobrazić
nagłą zmianę trybu swojego życia.
— Ja zaopiekuje się dziadkiem — Mirek
powiedział to tonem tak stanowczym i pewnym siebie, że wszyscy na moment
zaniemówili z zaskoczenia.
— A dasz sobie radę? — wyraził powątpiewanie
ojciec. — Wiesz chociaż, jak się pielęgnuje człowieka sparaliżowanego?
— Nauczę się. Ja… ja po prostu jestem mu to
winien. — Głos się Mirkowi załamał, a w jego oczach pojawiły się łzy. Prędko
otarł je rękawem i wyprostował się, opanowując wzruszenie. — Nie ma co gadać. We
wtorek zabieram dziadka ze szpitala, wprowadzam się do niego i będę przy nim
czuwał, w dzień i w nocy. Jak będę czegoś potrzebował to poproszę.
— A nie będziesz przypadkiem czasami sam
potrzebował większej opieki niż dziadek? Wiesz, co mam na myśli — Zapytała z drwiącym
uśmieszkiem ciotka Basia.
— Ciociu, daruj sobie. Wiem, że nie jestem
święty, ale jak mówię, że się zaopiekuję dziadkiem, to mówię.
Minęło dziesięć lat. W tym czasie Mirek nie wziął
do ust nawet jednej kropli piwa. Wyszkolił się w sztuce pielęgnacji lepiej od
niejednego zawodowego pracownika służby zdrowia. Często zdarzały mu się chwile
załamania, jednak wystarczyło jedno spojrzenie na wykrzywioną grymasem paraliżu
twarz dziadka, a odzyskiwał siły. Rodzinie nie skarżył się nigdy. Na pytania,
czy nie jest mu zbyt ciężko, odpowiadał, że sobie radzi. O pomoc prosił tylko
wtedy, gdy było to rzeczywiście niezbędne, ze względu na dziadka, nie na niego.
Dziadek zmarł na kilka dni przed dziesiątą
rocznicą swojego wylewu, w nocy, niepostrzeżenie, bezgłośnie. Mirek zastał jego
sztywne ciało, gdy wstał, żeby przygotować mu śniadanie. Płakał przez dobrą
godzinę, zanim się pozbierał i zawiadomił lekarza, żeby oficjalnie stwierdził
zgon.
Na pogrzebie ciotka Basia podeszła do niego i
objęła czule ramieniem.
— Dziękuję ci za te wszystkie lata opieki nad
moim ojcem — powiedziała, smutno się uśmiechając. — Bez ciebie nie wiem, jak
byśmy sobie poradzili. Wykazałeś się naprawdę wielkim samozaparciem. Wszyscy
cię podziwiamy.
Mirek uwolnił się z jej objęcia.
— Eh, tam — machnął niedbale ręką. — Nie
opiekowałem się cioci ojcem, tylko swoim dziadkiem. I… i to nie było żadne
zaparcie. To… to była po prostu miłość.
Odwrócił się i szybkim krokiem oddalił z
cmentarza. Nie chciał brać udziału w stypie. Nie teraz.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz