wtorek, 7 października 2025

Czarna owca II nagroda w konkursie WCS

 

Czarna owca

 

Mirek przewrócił się na drugi bok i przymknął powieki. Nie chciało mu się wstawać, mimo że słońce stało wysoko na niebie, a wiszący na przeciwległej ścianie zegar wskazywał godzinę, o której przyzwoici ludzie zwykle już zarabiają na chleb, oddają się życiowym pasjom albo pełnią zaszczytną służbę dla dobra innych. On miał opinię czarnej owcy w rodzinie, lenia i lekkoducha. Nie znosił natrętnych pytań zadawanych niezmiennie przy każdym spotkaniu przez szacowne grono rodowych seniorów, ingerujących, bezprawnie jego zdaniem, w jego świętą prywatność. Czy już gdzieś pracujesz? Kiedy się ożenisz? Co robiłeś wczoraj przez cały dzień? Itd., itp. Co ich to, do cholery jasnej, obchodzi!? Moje życie, moja sprawa. Ja ich o żadne duperele nie wypytuję.

Dzisiejsza niechęć do podniesienia się z posłania miała swoje źródło właśnie w tych powikłanych relacjach ze starszym pokoleniem. W tym dniu wypadała pięćdziesiąta rocznica ślubu jego babci i dziadka. Na imprezę organizowaną z tego tytułu zaproszono wszystkich krewnych, nawet różne dziesiąte wody po kisielu, które on, Mirek, będzie miał okazję pierwszy raz w życiu ujrzeć na oczy. Najchętniej wykręciłby się od udziału w tym rodzinnym spędzie, ale zdawał sobie sprawę, jakie to pociągnęłoby za sobą komentarze. Pewnie przez następnych parę lat wypominano by mu to karygodne zlekceważenie pary protoplastów rodu na każdym kroku.

Mógłby wprawdzie mieć w nosie, co o nim mówią, jednak tryb życia, jaki sobie obrał, wymagał stałego dopływu gotówki, niekoniecznie należnej i prawnie gwarantowanej. Dzisiejsi szacowni jubilaci, rodzice jego mamy, byli owej gotówki całkiem pokaźnym źródłem. Chociaż przy każdym spotkaniu nie szczędzili krytycznych uwag na temat jego sposobu prowadzenia się, to jednak wzruszeni jego narzekaniami na ciężki los zawsze wysupływali ze swoich portfeli a to pięćdziesiąt złotych, a to sto, czasem nawet dwieście. Lepiej nie ryzykować, że się obrażą.

Nie było to oczywiście jedyne źródło jego dochodów. Kilka lat temu ponarzekał trochę na bóle w różnych częściach ciała młodemu, niedoświadczonemu lekarzowi i dostał zaświadczenie o bardzo złym stanie zdrowia, a że bezrobocie było wtedy wysokie, wiec w ZUS-ie bez głębszych dociekań przyznano mu w oparciu o owe zaświadczenie dożywotnią rentę. Niską wprawdzie, bo staż składkowy miał prawdziwie mikroskopijny, ale jakaś podstawa zawsze była. W rodzinie, chociaż ogólnie nie lubiano Mirka, nikomu jakoś nie przeszkadzał ten sposób pozyskania stałych dochodów. Owszem, chwalono go nieraz za spryt i zaradność.

Uroczystość została zaplanowana na trzynastą. Najpierw obiad z deserem, później czas na tańce i śpiewy biesiadne. Mirek spojrzał na ścienny zegar. Zostało trzy i pół godziny. Trzeba się jakoś ogarnąć. Przecież nie zjawi się między gośćmi jak jakiś lump. Chociaż część rodziny uważa go właśnie za kogoś takiego, to on udowodni im, że jak trzeba, to potrafi się pokazać.

Ociężale zwlókł się z łóżka, poczłapał do łazienki, popatrzył w lustro. Obraz nędzy i rozpaczy – przetłuszczone włosy, pięciodniowy zarost, sińce pod oczami. Zaklął pod nosem, zrzucił z siebie piżamę i wszedł pod prysznic.

Pół godziny później, porządnie odświeżony zaczął przeglądać ubrania w szafie. Nie było tego zbyt wiele, a już nadających się na tak doniosłą uroczystość, to właściwie nie było wcale. Znalazł jedną koszulę jako tako spełniającą kryteria lokalnej elegancji. Wprawdzie wymagała gruntownego prasowania, ale to nie problem. Żelazko przecież ma. Za to na jedynych porządnych spodniach widniała wyraźna, dawno zaschnięta plama po czymś kolorowym. Szlag by trafił. Jeszcze raz spojrzał na zegar w sypialni. Czy zdąży kupić gdzieś nowe? Zajrzał do portfela. Na szczęście jeszcze nie rozeszło się wszystko, co  w zeszłym tygodniu dał mu zarobić jeden z kumpli. Trzy stówy powinny wystarczyć. Jak się dobrze pogłówkuje, to nawet ćwierć tego wystarczy. Ubrał się pośpiesznie w cokolwiek i poszedł do najbliższego lumpeksu.

Miał szczęście, akurat była nowa dostawa. Znalazł przyzwoicie wyglądające spodnie garniturowe, zapłacił trzydzieści złotych i w pełni zadowolony wrócił do domu.

Kwadrans przed pierwszą po południu stanął z zaproszeniem w jednej ręce i bukietem kwiatów w drugiej przed drzwiami restauracji, w której miała się odbyć jubileuszowa uroczystość. Ku jego zdumieniu lokal był zupełnie pusty. Czyżby coś mu się pomyliło? Zaczął starannie oglądać zaproszenie. Wszystko się zgadza: godzina, nazwa lokalu, adres. Co, u licha, się stało!? Niepewnie pchnął drzwi i wszedł do środka.

— Pan na przyjęcie państwa Markowskich? — zapytał siedzący przy bufecie kelner. — Zostało odwołane. Niemal w ostatniej chwili. Jakiś wypadek się zdarzył, czy coś takiego. Nikt pana nie zawiadomił? Dla nas to był wielki kłopot. Wszystko już było…

Mirek nie słuchał dalej. Wybiegł z restauracji. Na ulicy sięgnął po telefon. No tak, wczoraj przed pójściem spać wyciszył aparat, żeby nikt mu nie przeszkadzał. Dziś rano zapomniał włączyć dzwonek. Dziesięć nieodebranych połączeń, wszystkie od rodziców. Dzwonili na zmianę. Bez zastanowienia oddzwanił do ojca.

— Nareszcie dajesz jakiś znak życia — odezwał się w słuchawce poirytowany głos. — Dziadek miał z rana wylew, leży na OIOM-ie. Babcia tak to przeżyła, że przed godziną ją też zabrało pogotowie. Stan jest podobno ciężki. Lekarz powiedział…

— W którym szpitalu leżą!? — przerwał ojcu Mirek.

— W tej chwili nie masz po co przyjeżdżać. Tylko byś przeszkadzał. Z babcią i dziadkiem i tak nie ma kontaktu. Ciocia Basia z wujkiem Antkiem i ja z mamą siedzimy na miejscu od trzech godzin. Czekamy na jakieś konkrety. Zadzwonię jak będziemy coś wiedzieli.

— Dlaczego nie chcesz, żebym do was dołączył!? — Mirek poczuł, że wzbiera w nim złość.

— Nie wydaje mi się wskazane, żeby robić tu zbiegowisko. Nasza czwórka, to i tak bardzo dużo. Zaczekaj…

— Chcę tam być! — Mirek krzyknął do słuchawki. — Gadaj, do cholery, który to szpital!?

— Nie bądź taki w gorącej wodzie kąpany. Jak chcieliśmy cię o wszystkim zawiadomić, to cię nie było. Teraz nagle poczułeś się kochającym wnuczkiem. Czy przynajmniej jesteś trzeźwy? Pijanych na oddział nie wpuszczają.

— Miałem wyłączony dzwonek w telefonie. A co do trzeźwości to tak, nie wypiłem dziś ani kropli. Ale teraz mam ochotę urżnąć się w trupa, jak mi nie powiesz, gdzie oni leżą. Tato, proszę cię. Chcę być przy nich tak samo jak ty i ciocia.

Gdy w końcu usłyszał nazwę szpitala i oddziału, natychmiast wsiadł w pierwszy tramwaj jadący w tamtym kierunku i po kilkunastu minutach dotarł na miejsce. Dołączył do rodziców i wujostwa akurat w momencie, kiedy lekarz dyżurny z SOR-u wyłonił się zza dużych oszklonych drzwi i grobowym głosem oznajmił oczekującym ponurą nowinę. Babcia zmarła na zawał. Lekarze uczynili wszystko, co w ich mocy, ale nie byli w stanie jej pomóc. Dziadek ma duże szanse na przeżycie, ale będzie w znacznym stopniu sparaliżowany. Będzie wymagał stałej opieki. Przez całą dobę ktoś powinien przy nim czuwać. W szpitalu poleży jeszcze trzy dni, a potem zostanie wypisany. Czy rodzina jest gotowa na podjęcie się pieczy nad nim?

Ojciec i ciotka Basia spojrzeli po sobie. Oboje pracowali. Mieli rozmaite zobowiązania. Nie bardzo potrafili sobie wyobrazić nagłą zmianę trybu swojego życia.

— Ja zaopiekuje się dziadkiem — Mirek powiedział to tonem tak stanowczym i pewnym siebie, że wszyscy na moment zaniemówili z zaskoczenia.

— A dasz sobie radę? — wyraził powątpiewanie ojciec. — Wiesz chociaż, jak się pielęgnuje człowieka sparaliżowanego?

— Nauczę się. Ja… ja po prostu jestem mu to winien. — Głos się Mirkowi załamał, a w jego oczach pojawiły się łzy. Prędko otarł je rękawem i wyprostował się, opanowując wzruszenie. — Nie ma co gadać. We wtorek zabieram dziadka ze szpitala, wprowadzam się do niego i będę przy nim czuwał, w dzień i w nocy. Jak będę czegoś potrzebował to poproszę.

— A nie będziesz przypadkiem czasami sam potrzebował większej opieki niż dziadek? Wiesz, co mam na myśli — Zapytała z drwiącym uśmieszkiem ciotka Basia.

— Ciociu, daruj sobie. Wiem, że nie jestem święty, ale jak mówię, że się zaopiekuję dziadkiem, to mówię.

 

Minęło dziesięć lat. W tym czasie Mirek nie wziął do ust nawet jednej kropli piwa. Wyszkolił się w sztuce pielęgnacji lepiej od niejednego zawodowego pracownika służby zdrowia. Często zdarzały mu się chwile załamania, jednak wystarczyło jedno spojrzenie na wykrzywioną grymasem paraliżu twarz dziadka, a odzyskiwał siły. Rodzinie nie skarżył się nigdy. Na pytania, czy nie jest mu zbyt ciężko, odpowiadał, że sobie radzi. O pomoc prosił tylko wtedy, gdy było to rzeczywiście niezbędne, ze względu na dziadka, nie na niego.

Dziadek zmarł na kilka dni przed dziesiątą rocznicą swojego wylewu, w nocy, niepostrzeżenie, bezgłośnie. Mirek zastał jego sztywne ciało, gdy wstał, żeby przygotować mu śniadanie. Płakał przez dobrą godzinę, zanim się pozbierał i zawiadomił lekarza, żeby oficjalnie stwierdził zgon.

Na pogrzebie ciotka Basia podeszła do niego i objęła czule ramieniem.

— Dziękuję ci za te wszystkie lata opieki nad moim ojcem — powiedziała, smutno się uśmiechając. — Bez ciebie nie wiem, jak byśmy sobie poradzili. Wykazałeś się naprawdę wielkim samozaparciem. Wszyscy cię podziwiamy.

Mirek uwolnił się z jej objęcia.

— Eh, tam — machnął niedbale ręką. — Nie opiekowałem się cioci ojcem, tylko swoim dziadkiem. I… i to nie było żadne zaparcie. To… to była po prostu miłość.

Odwrócił się i szybkim krokiem oddalił z cmentarza. Nie chciał brać udziału w stypie. Nie teraz.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz