Stówa
Wysoki, przenikliwy dźwięk domofonu wyrwał Grześka ze snu o
wpół do ósmej rano i od razu wprawił w zły nastrój. Zaspany zwlókł się z łóżka
i wolnym, człapiącym krokiem podszedł do drzwi. Poprzedniego wieczoru wypił
trochę za dużo, więc teraz zaczął męczyć go kac. Tym bardziej na usta cisnęły
mu się siarczyste przekleństwa pod adresem nieoczekiwanego gościa.
- Kto tam?! – burknął opryskliwym tonem do słuchawki. Po
drugiej stronie usłyszał zdyszany głos Marka, swojego najlepszego kumpla.
Marek mówił szybko, co chwilę łapiąc powietrze. W jego
głosie słychać było mieszaninę strachu i podniecenia.
- Stary, sorry, że tak wcześnie zawracam ci głowę, ale mam
poważne kłopoty. Wpuść mnie. Pogadamy na górze.
Każdego innego
Grzesiek przepędziłby na cztery wiatry, ale Marek zajmował w jego życiu
szczególne miejsce. Znali się jeszcze od czasów szkolnych, a przez kilka
ostatnich lat wszystkie wolne od pracy chwile spędzali w jedynej w ich
miasteczku knajpie o wdzięcznej nazwie „Basieńka”. To właśnie w jego
towarzystwie pił wczoraj do późnych godzin i teraz boleśnie odczuwał skutki tej
libacji. Jeśli stary druh, z którym z niejednego pieca się chleb jadło wpadł w
tarapaty, to trzeba przynajmniej go wysłuchać. Na pewno nie zamknie mu drzwi
przed nosem.
- Wejdź – powiedział nieco ochryple i przycisnął guzik
zwalniający blokadę zamka przy bramie wejściowej.
Zaraz też wyciągnął z barku butelkę „Krakusa” i dwa
kieliszki, żeby należycie ugościć przyjaciela. Marek jednak odmówił.
- Śpieszę się, mam mało czasu – powiedział, gdy gospodarz
próbował zaprosić go do stołu. – Posłuchaj, cholernie pilnie potrzebuję stu
złotych. Oddam najpóźniej za tydzień, na bank, jak Boga kocham! Wiesz, że
pracuję teraz na budowie u Walczaka. Powiem mu, żeby dał mi zaliczkę i od razu
biegnę do ciebie. Daję słowo. Znasz mnie przecież.
- Co cię tak przycisnęło, jeśli wolno spytać? – Grzesiek nie
miał ochoty rozstawać się nawet na krótko z tak pokaźną kwotą, dlatego starał
się wybadać, na co jego kompan od kielicha potrzebuje tak pilnie tylu
pieniędzy.
- Eh, dużo by gadać. Opowiem ci kiedyś w „Basieńce”, jak już
wszystko się dobrze skończy. Stary, mi naprawdę teraz cholernie się śpieszy.
Proszę cię, daj mi tę stówę, jak chcesz, a jak nie, to cześć i nie ma sprawy,
ale myślę, że nie zostawisz kumpla w potrzebie. To jak będzie?
- Dlaczego nie pójdziesz od razu do Walczaka po zaliczkę? –
Grzesiek próbował jeszcze negocjować.
- Teraz by mi nie dał. Za krótko u niego pracuję. Ale po
całym tygodniu będzie można już o coś poprosić. Tyle, że ja nie mogę czekać do
następnego tygodnia. Muszę mieć tę kasę dziś, natychmiast! Rozumiesz?!
Sprawa wyglądała na wyjątkowo poważną. Przez cały okres ich
liczącej już ponad dziesięć lat znajomości Marek nigdy nie pożyczał od Grześka
pieniędzy. W drugą stronę zresztą też nie. Razem pili, razem podrywali
miejscowe dziewczyny, ale w sprawach finansowych zachowywali absolutną
odrębność. Obaj zdawali sobie sprawę, że nic tak nie niszczy przyjaźni, jak wzajemne
długi. Toteż fakt, że Marek zdecydował się naruszyć tę świętą zasadę, wskazywał
na okoliczności rzeczywiście niezwykłe. Dlatego, chociaż żal mu było pozbywać
się takiej gotówki, postanowił wspomóc przyjaciela w potrzebie.
- Tylko pamiętaj, - powiedział surowym tonem, wręczając
koledze zielonkawy banknot z wizerunkiem zwycięzcy spod Grunwaldu – za tydzień
chcę tę forsę widzieć z powrotem. Inaczej marny będzie twój los..
- Spokojna głowa – odpowiedział zadowolony z osiągnięcia
swojego celu Marek – Walczak to solidny facet. Nie żeruje na pracownikach, jak
inni. On też rozumie ludzi. Na pewno w przyszłym tygodniu da mi zaliczkę, jak
go poproszę. Teraz lecę, bo naprawdę nie mam już czasu. Cześć.
Odebrał banknot i czym prędzej zbiegł z łoskotem po schodach.
Grzesiek rozbudził się na dobre. Nalał sobie wódki
przygotowanej dla Marka i wychylił do dna. Trudno, kumpel nie chciał się
poczęstować, to trzeba samemu wybić sobie tego klina. Próbował zgadnąć, na co
Markowi tak pilnie potrzebne było sto złotych. W co się ten chłopak wpakował?
Jeszcze wczoraj wieczorem, gdy razem siedzieli w „Basieńce”, o niczym nie
wspominał. Żadne sensowne wytłumaczenie nie przychodziło mu jednak do głowy. W
końcu zrezygnował z tego jałowego intelektualnego wysiłku i ponownie położył
się na łóżku.
Jemu dziś nie śpieszyło się nigdzie. Nie miał obecnie żadnej
pracy. Obaj z Markiem pracowali przeważnie „na zmianę”. Nie należeli do ludzi
pracowitych. Zajęcia szukali zazwyczaj dopiero wtedy, gdy kieszenie zaczynały
świecić pustkami. Zazwyczaj podłapywali jakieś fuchy na czarno, żeby zbytnio
nie brudzić sobie rąk dokumentami, no i nie płacić podatków. Grzesiek właśnie
kilka dni temu skończył taką fuchę, odebrał zapłatę, więc chwilowo był przy
forsie. Markowi z kolei kasa się kończyła, więc od przedwczoraj on zaczął
pracować.
Jak tylko zaczęło się ściemniać Grzesiek udał się swoim
zwyczajem do „Basieńki”. Spodziewał się spotkać tam Marka. O tej porze powinien
już zejść z roboty i wpaść „na jednego”. Tym razem jednak kompan w restauracji
się nie pojawił. Grzesiek czekał aż do zamknięcia lokalu, dzwonił kilkakrotnie,
za każdym razem słysząc po drugiej stronie bezbarwny głos komputera
informujący, że „abonent jest czasowo niedostępny”. Około dziewiątej zdecydował
się odwiedzić kolegę w jego mieszkaniu. Gdy po kilkunastu próbach użycia
domofonu nie doczekał się odpowiedzi, zaniepokoił się na dobre. Zaczęły budzić
się w nim podejrzenia, że ten niby wypróbowany druh, z którym znali się jak
łyse konie, jednak wystawił go do wiatru. Pożyczył kasę i zniknął z nią gdzieś
bez śladu. Wzbierała w nim złość na Marka i na samego siebie, że tak łatwo dał
się wyprowadzić w pole.
Nazajutrz udał się na skraj miasta, gdzie miejscowy potentat
branży odzieżowej budował nowy dom w prezencie ślubnym dla swojej najstarszej
latorośli.
- Marek? – odpowiedział zagadnięty właściciel zabudowywanej
posesji. – Owszem, pracował tu, ale tylko dwa dni. Wczoraj już się nie zjawił.
Zdziwiło mnie to, bo wydawało się, że zależy mu na tej robocie. A co, do
„Basieńki” też nie przyszedł? Ty chyba powinieneś najlepiej wiedzieć, co on
porabia. Trzymacie się przecież razem od niepamiętnych czasów.
- Właśnie w tym rzecz, że nie wiem. – W głosie Grześka można
było wyczuć wzbierający gniew. – Od wczoraj przepadł jak kamień w wodę. Martwię
się o niego.
- Eh, da sobie radę. Dziecko nie jest. Może pojechał na wieś
do swoich rodziców, zapił tam i zapomniał wrócić. Jak wytrzeźwieje to się
znajdzie, ale u mnie już sobie nie popracuje. Ja wszystko rozumiem, ale takiego
bumelanctwa nie będę tolerował.
Grzesiek burknął pod nosem: „Do widzenia” i odszedł z
narastającym uczuciem wściekłości. Ostatnie słowa Walczaka pozbawiły go nadziei
na szybkie odzyskanie pożyczonych stu złotych. Ponadto nie był wcale pewien,
czy wersja wydarzeń zasugerowana przez niedawnego pracodawcę jego kolegi była
prawdziwa. Marek zerwał kontakty ze swoimi rodzicami jako osiemnastolatek, gdy
usunięto go z ogólniaka za zbyt dużą liczbę nieusprawiedliwionych nieobecności.
Podobno ojciec zrobił mu z tego powodu straszną awanturę. W całej wsi było ich
słychać. Następnego dnia Marek spakował swoje manatki, przyjechał do miasta,
wynajął kawalerkę na poddaszu w starej kamienicy bez wygód, byle jak najtaniej
i więcej się w rodzinnych stronach nie pokazał. Od tamtego też czasu zaczęła
się jego przyjaźń z Grześkiem, bo właśnie u niego przenocował kilka pierwszych
dni, zanim znalazł sobie odpowiednie lokum.
Trudno było sobie wyobrazić, że akurat teraz zatęsknił za
swoimi rodzicami i postanowił pozostać u nich przez dwa dni, ryzykując utratę ledwie
co znalezionej pracy. Bardziej prawdopodobne wydawało się, że uciekł gdzieś z
pożyczonymi pieniędzmi. Tylko po jaką cholerę to zrobił? Na ile wystarczy mu ta
stówa. Co dalej zamierza robić. Przecież po takim numerze nie ma co się tu w
ogóle pokazywać. Już on, Grzesiek, zadba, żeby mu odpowiednio umilić życie.
Po powrocie do domu, nie mógł sobie znaleźć miejsca. Chodził
po pokoju tam i z powrotem, cały czas rozmyślając o tym, co właściwie mogło się
zdarzyć i przeklinając w duchu nielojalność kolegi oraz własną łatwowierność.
Niespodziewany dzwonek domofonu przywrócił go nagle do
rzeczywistości. „Może to Marek?” – pomyślał i poszedł czym prędzej otworzyć.
Głos po drugiej stronie słuchawki nie był jednak głosem jego długoletniego
przyjaciela.
- Policja – usłyszał w odpowiedzi na swoje zapytanie: -
Chcielibyśmy zadać panu kilka pytań.
„Czego, u licha może chcieć ode mnie policja? – przemknęło
mu przez głowę – Przecież niczego nie ukradłem, z nikim się nie pobiłem, nie
mam samochodu, żeby naruszyć jakiś przepis drogowy. O co może im chodzić.
Jednak zdawał sobie sprawę, że z władzą lepiej nie zadzierać, więc posłusznie
otworzył.
Funkcjonariusze najpierw wypytywali szczegółowo o Marka –
kiedy ostatni raz go widział, o czym rozmawiali itp. Dopiero na końcu, gdy
zorientowali się, że przesłuchiwany wie niewiele na interesujący ich temat,
sami wyjaśnili, co ich tu sprowadziło. To, co Grzesiek usłyszał, dosłownie
ścięło go z nóg. Kilka godzin temu, przy drodze wojewódzkiej nr 372, około stu
kilometrów od miasta znaleziono zwłoki Marka obok rozbitego motocykla. We krwi
miał prawie jeden promil alkoholu. Wczoraj przed północą właściciel tego
motocykla, mieszkaniec jednej z miejscowości w sąsiednim powiecie zgłosił jego
kradzież.
Nie ulegało wątpliwości, że nagła śmierć Marka miała ścisły
związek z pożyczonymi dzień wcześniej pieniędzmi. Pewnie wplątał się w jakąś
aferę, ktoś żądał od niego kasy. Może stówa nie wystarczyła? Na więcej nie miał
co liczyć, więc postanowił uciec. Tak, czy inaczej, wszystko wskazywało na to,
że, nawet gdyby nie zginął w wypadku, prawdopodobieństwo odzyskania przez
Grześka swoich pieniędzy było nader mizerne. Teraz zaś zmalało do zera. Poczuł
się oszukany przez przyjaciela i postanowił, że nigdy mu tego nie wybaczy.
Na pogrzebie się nie pojawił. Nie chciał żegnać się z kimś,
kto go tak niegodziwie potraktował. Od tego czasu stał się markotny i mało
rozmowny. Przestał odwiedzać „Basieńkę”, zbyt wiele złych wspomnień
przywoływało teraz to miejsce. Wódkę kupował tylko w najbliższym sklepie,
przynosił do domu i pił do lustra. Zawsze przy tym przeklinając wiarołomnego
kumpla. Nikt mu w tym nie przeszkadzał. Od śmierci matki mieszkał sam. Ojciec
zmarł na zawał, gdy był jeszcze w podstawówce. Własnej rodziny nie założył i
nie miał takiego zamiaru. Zdawał sobie sprawę, że żona, jaka by nie była, nie
pozwoli na codzienne wizyty w knajpie, będzie nalegała na podjęcie stałej pracy
i przynoszenie pieniędzy do domu, a taka stabilizacja zdecydowanie nie leżała w
jego naturze. Marek podzielał w pełni jego poglądy na życie i to ich przez
wiele lat łączyło aż do momentu zaciągnięcia tej feralnej pożyczki.
Policja po kilku tygodniach umorzyła śledztwo w sprawie kradzieży
motocykla i śmierci Marka. Nie znaleziono żadnych dowodów czyjejkolwiek
współwiny w tych zdarzeniach, a wobec śmierci ich jedynego sprawcy dalsze
postępowanie nie miało racji bytu. Tajemnicę tego, co naprawdę zdarzyło się
między wizytą u Grześka, a wypadkiem na drodze nr 372, Marek zabrał ze sobą do
grobu. Mieszkańcy miasteczka przez pewien czas żywo o tym dyskutowali, w miarę
upływu czasu cała sprawa zacierała się jednak stopniowo w ich pamięci wypierana
przez codzienne troski. Tylko jeden Grzesiek ciągle nie mógł przeboleć
bezpowrotnie utraconych stu złotych.
Pewnego popołudnia, gdy dopiero co wrócił z kolejnej
dorywczej pracy i siedział w pustym mieszkaniu nad butelką „Extra Żytniej”, przy
jego drzwiach zadźwięczał domofon. Zdziwił się bardzo. Z nikim się przecież nie
umawiał, nie miał znajomych, którzy mogliby chcieć złożyć mu wizytę. Owszem, bywały
czasy, kiedy zapraszał do siebie jedną czy drugą poznaną na mieście dziewczynę,
bo choć żenić się nie zamierzał, to w roli wstrzemięźliwego celibatariusza też
sobie siebie nie wyobrażał, ale nie teraz, nie po śmierci Marka. Od tamtego
zdarzenia zamknął się w sobie i chyba ostatnimi osobami, które do niego
dzwoniły byli ci policjanci, którzy chcieli go wtedy przesłuchać. Nie miał
zamiaru otwierać, ale kiedy dzwonek powtórzył się trzeci raz, podniósł się
niechętnie z krzesła i podszedł do drzwi.
- Przepraszam, czy pan Grzegorz Tomaniak? – Usłyszał w
słuchawce nieznajomy głos starszego człowieka.
- Tak, to ja – odpowiedział Grzesiek – o co chodzi?
- Jestem ojcem Marka Krawczyka, pańskiego kolegi –
przedstawił się przybysz. – Mam sprawę do pana. Czy moglibyśmy porozmawiać?
Grzesiek był zaskoczony. Czego może od niego chcieć ojciec
tego oszusta i złodzieja (inaczej teraz nie potrafił myśleć o Marku)? Czyżby
chciał, podobnie jak jego syn, wyłudzić od niego jakieś pieniądze? Z pewnością
nie da się na nic naciągnąć. Jak tylko stary wspomni o pożyczce, przepędzi go
na cztery wiatry. Najchętniej w ogóle by go nie wpuszczał, ale ciekawość, co
też sprawiło, że ten człowiek zadał sobie tyle trudu, żeby odnaleźć kolegę
swojego syna i odbyć prawie godzinną podróż autobusem, w celu złożenia mu
wizyty, przeważyła.
- Proszę – powiedział i przycisnął guzik otwierający bramę.
Po chwili w drzwiach jego mieszkania stanął siwowłosy
mężczyzna o nieco przygarbionej sylwetce i twarzy pooranej zmarszczkami. W
żylastych, spracowanych dłoniach ściskał stuzłotowy banknot.
- Mój syn przyśnił mi się wczorajszej nocy – zaczął powoli i
trochę niepewnie swoją wypowiedź – podobno przed śmiercią pożyczył od pana sto
złotych i nie zdążył oddać, a pan ciągle nie może mu tego wybaczyć. Czy to
prawda?
- Zgadza się – odpowiedział Grzesiek, niedowierzając własnym
uszom.
- Jemu jest bardzo ciężko na tamtym świecie, z tego powodu –
ciągnął dalej niespodziewany gość – Poprosił mnie, żebym oddał panu jego dług,
bo dopiero wtedy on będzie mógł tam zaznać spokoju. Przynoszę panu te pieniądze.
Proszę, niech pan wybaczy mojemu synowi i nie myśli o nim źle. On naprawdę
chciał je panu oddać, tylko nie zdążył. To nie był zły chłopak, chociaż trochę
pogubił się w życiu.
- Skąd pan wiedział, gdzie ja mieszkam? – zapytał Grzesiek,
któremu dosłownie zakręciło się w głowie od tego, co usłyszał.
- Syn mi powiedział. W tym śnie podał mi dokładny pana
adres. Jak się obudziłem to zaraz go sobie zapisałem. Na początku trochę się
bałem, czy to aby nie jakieś tam senne majaki, ale w końcu pomyślałem sobie:
wola zmarłego – rzecz święta. Wybrałem się na najbliższy autobus i
przyjechałem. Proszę, oto pańska własność – wyciągnął w kierunku Grześka rękę
ze stuzłotowym banknotem.
Grzesiek poczuł się, jakby ktoś walnął go kijem baseballowym
między oczy. Czy to możliwe, żeby Marek z tamtego świata zatroszczył się o
oddanie mu pieniędzy? Do tej pory nie zastanawiał się nigdy nad sprawami życia
pozagrobowego. Nie uważał się za wierzącego. Kościół zwykle omijał szerokim łukiem.
Owszem, w podstawówce i gimnazjum chodził na lekcje religii, ale zapamiętał z
nich jedynie, że należy kochać papieża-Polaka i że nie wolno przerywać ciąży. O
życiu po śmierci, o tym, co się tam najbardziej liczy, nie przypomina sobie,
żeby cokolwiek mu mówiono. Więc nie skradziony motocykl, nie to, że pił przez
całe życie, że porzucił rodzinny dom, nawet nie te wszystkie dziewczyny, które
zaliczył i chwalił się tym na prawo i lewo, tylko te pożyczone sto złotych
ciążyło mu najbardziej. Widocznie wszyscy inni mu wybaczyli, tylko on –
najbliższy przyjaciel – nie potrafił. To znaczy, że w przyszłym życiu
najważniejsze jest przebaczenie ze strony ludzi, których tu na ziemi się
skrzywdziło.
W tym momencie przypomniał sobie Beatę. To była dziewczyna z
pobliskiej wsi, którą poderwał jakieś pięć lat temu. On traktował tę znajomość
jak przelotny romans bez znaczenia, ona liczyła na coś znacznie więcej. Pewnego
razu, gdy zamierzał już zakończyć tę przygodę, zadzwoniła do niego i oznajmiła,
że jest w ciąży. Wyśmiał ją. Powiedział, że tylko idiotki nie potrafią się
należycie zabezpieczyć, jego to nie obchodzi, żadnej kasy na dziecko od niego
nie wyłudzi, a nawet jak pójdzie do sądu po alimenty, to i tak ich nie
dostanie, bo on przecież nigdzie oficjalnie nie pracuje. Dwa dni później miasto
obiegła wiadomość, że Beata nie żyje. Podobno wypiła całą butelkę płynu do WC.
Przepaliło ją na wylot, nie było żadnych szans na ratunek. Czy po wypiciu
żrącego płynu miała jeszcze czas, żeby przebaczyć mu, że umiera z jego powodu?
A jeśli nie? Jeśli do ostatniej chwili przeklinała go za to, jak ją
potraktował? Czy kiedyś będzie mu z tego powodu ciężko tak, jak teraz Markowi?
Kogo wtedy pośle i dokąd, żeby prosić o przebaczenie?
- Panie Krawczyk – powiedział po chwili namysłu – niech pan
zatrzyma sobie te pieniądze. Panu na pewno przydadzą się bardziej niż mnie. A
Markowi, jak znów się panu przyśni, niech pan powie, że się na niego nie gniewam.
Nie będę już więcej źle o nim myślał, obiecuję panu.
- Bardzo dziękuję. Z całego serca panu dziękuję. Niech Bóg
panu wynagrodzi. – Ojciec Marka ukłonił się kilkukrotnie, Schował do kieszeni trzymany
w rękach banknot i pośpiesznie opuścił mieszkanie Grześka.
Gospodarz zamknął za nim drzwi. Wrócił do pokoju i ciężko
opadł na kanapę. Gdyby jeszcze godzinę temu ktoś powiedział mu, że tak łatwo zrezygnuje
z należnych sobie pieniędzy, puknąłby się w czoło, ale po tym, co usłyszał od
tego człowieka nie mógł postąpić inaczej. „Tak, ludziom trzeba wybaczać,
wszystko wybaczać, zawsze wybaczać – powtarzał sobie bez przerwy – wtedy może
nam też będzie wybaczone. Czy Beata usłyszy, jak będę ją teraz prosił o
wybaczenie? Muszę w to wierzyć, muszę, inaczej strach będzie umierać!”
Od tego czasu niemal każdego dnia można spotkać Grześka w
kościele na wieczornym nabożeństwie. Staje zwykle w przedsionku, żeby nie
rzucać się ludziom w oczy i modli się – za duszę Marka i o to, żeby Beata z
zaświatów wybaczyła mu wyrządzoną jej niegdyś krzywdę.