środa, 28 września 2016

Równowaga


Artur stał na peronie nowoczesnego dworca kolejowego. Lubił tu przebywać. Zbudowany z ogromnym rozmachem obiekt z dziesięcioma peronami i dwudziestoma torami oraz olbrzymią halą, pełniącą funkcję nie tylko miejsca obsługi podróżnych, lecz także największej w mieście galerii handlowo-gastronomicznej, budził niezmiennie jego zachwyt. Każdego dnia dziesiątki pociągów w dwunastu kierunkach odjeżdżały stąd i przyjeżdżały, wysypując ze swych wnętrz mrowie pasażerów. Przychodził tu nieraz, nawet jeśli nie wybierał się w podróż. Po prostu to miejsce miało dla niego wyjątkową magię. Urodził się i wychował w tym wielkim mieście, którego ów dworzec był szczególnie chlubną wizytówką. Beton, stal, aluminium, szkło i asfalt to było jego naturalne środowisko. Odczuwał dumę, gdy przemierzał szerokie, wielopasmowe ulice, przy których stały kilkudziesięciopiętrowe biurowce, i uświadamiał sobie, że za ich przeszklonymi ścianami tysiące ludzi w nienagannie skrojonych garniturach i garsonkach, ze wzrokiem utkwionym w monitory komputerów, codziennie wykuwa swój osobisty i zbiorowy sukces. Odczuwał satysfakcję z tego, że wkrótce dołączy do ich grona.
Przed kilkoma dniami obronił pracę magisterską na prestiżowej uczelni i z dyplomem w kieszeni udawał się na zasłużone wakacje, po których podejmie pracę w jednej z największych korporacji w swoim mieście. Będzie się piął po szczeblach kariery, każdego dnia wykazywał swoją ponadprzeciętną przydatność dla firmy, z roku na rok zarabiał więcej pieniędzy, aż będzie go stać na zaciągnięcie kredytu hipotecznego i wtedy przyjdzie czas na ułożenie sobie życia osobistego. To wszystko przyszłość. Teraz będzie wypoczywał. Wyjeżdża do dobrze znanego turystom krajowym i zagranicznym kurortu. Zamieszka w eleganckim hotelu z basenem i siłownią. Będzie korzystał ze strzeżonej plaży wyposażonej w parasole i leżaki, a wieczory będzie spędzał w położonych przy nadbrzeżnym deptaku lokalach gastronomicznych, wokół których rozchodzi się zapach smażonych ryb, frytek i kawy, a gwar rozbawionego tłumu nie milknie do późnych godzin nocnych.
Wyjeżdżał sam. Przez pięć lat zajęty intensywną pracą nad zgłębianiem tajemnic nowoczesnego zarządzania i marketingu, nie miał czasu na szukanie towarzystwa. W głębi serca liczył, że właśnie podczas tych wakacji nawiąże jakąś ciekawą znajomość, spotka osobę myślącą podobnie jak on i będą się spotykać tak długo, aż oboje osiągną satysfakcjonujący ich poziom materialnej stabilizacji, a wtedy założą trwały związek i wydadzą na świat potomstwo, któremu zapewnią start w dorosłe życie podobny do tego, jaki jemu zapewnili rodzice.
Pora podstawienia pociągu, który miał go zawieźć do wypoczynkowego raju wielkomiejskich korpoludków, zbliżała się wielkimi krokami. Peron zaczął zapełniać się ludźmi różnego pokroju. Można było dostrzec zakochane pary, całe rodzinki obarczone licznymi i wielkimi bagażami, zgrane i dość hałaśliwe paczki szkolnej młodzieży, ubranej byle jak i dźwigającej podróżny ekwipunek w starych, mocno zużytych plecakach, a także samotnych podróżnych, takich jak Artur, tyle że przeważnie od niego starszych.
Jego uwagę przykuła młoda dziewczyna o długich czarnych włosach, śniadej cerze i nieprzeciętnie zgrabnej sylwetce. Była sama, choć swoim ubiorem, a przede wszystkim dużym, wystającym ponad głowę plecakiem, najbardziej pasowałaby do jednej z tych młodzieżowych paczek, od których Artur starał się trzymać z daleka. Dla niego byli to ludzie bez ambicji, niemający celu w życiu, nieprzykładający się do pracy, zadowalający się tanią rozrywką.
Dziewczyna stała trochę na uboczu, w miejscu oddalonym od gęstniejącego z każdą chwilą tłumu podróżnych. Rozmawiała z kimś przez telefon komórkowy i widać było, że jest tą rozmową bardzo zdenerwowana. Wreszcie rozłączyła się i z wyrazem rezygnacji na twarzy wcisnęła telefon do kieszeni szortów. Ściągnęła plecak z ramion, rzuciła go gniewnie na idealnie wyszlifowane płyty peronu i usiadła na nim z impetem.
Artur przyglądał się jej z zainteresowaniem. Podróżowała z plecakiem i była ubrana w ciuchy, jakich żadna z jego koleżanek z uczelni nigdy by na siebie nie włożyła, ale jednocześnie miała w sobie coś intrygującego, co nie pozwalało zakwalifikować jej jako typowej przedstawicielki nizin społecznych, z którą nie warto byłoby nawiązywać nawet przelotnego kontaktu. Poczuł chęć porozmawiania z nią. Może mógłby w czymś pomóc? Ktoś, z kim się przed chwilą rozłączyła, z całą pewnością zawiódł ją w jakiejś ważnej sprawie. Miał ochotę spróbować ją jakoś pocieszyć, chociaż trochę się wahał. Co będzie, jeśli uzna go za persona non grata i odeśle do wszystkich diabłów? No właśnie, co wtedy? Nic. Po prostu zostawi ją i pójdzie w swoją stronę. Nie zna jej ani ona jego, pewnie ich drogi nigdy więcej się nie skrzyżują, więc nawet nie zrobi mu się przykro. No, może troszeczkę. Poza tym wcale nie musi być od razu tak źle. Nie przekona się, jeśli nie spróbuje. Przełamując resztki oporu, ruszył w kierunku nieznajomej. 
— Pomóc ci w czymś? — zapytał trochę nieśmiało, stając naprzeciw dziewczyny.
— Nie trzeba, poradzę sobie — odburknęła. — A ty co, na wesele się wybierasz? — dodała po chwili, lustrując go wzrokiem od stóp do głów.
— Nie, na wakacje, do Wielkiego Kurortu — odpowiedział nieco zbity z tropu.
— Phi — parsknęła pogardliwie — tam jest śmiertelnie nudno! Betonowe hotele i standardowe knajpy, jak w każdym mieście. Nawet morza się za bardzo nie czuje. Mnie ciągnie do natury. Tylko całkowicie odrywając się od cywilizacji, można naprawdę wypocząć.
— I sama jedziesz do tej natury?
— Niestety tak — westchnęła ciężko. — Miałam jechać z kimś, ale… — machnęła ręką z rezygnacją. — Szkoda gadać! Zastanawiam się zresztą, czy w ogóle jechać. Ten ktoś ma połowę niezbędnych rzeczy. Bez nich ani rusz. Poza tym głupio tak w pojedynkę. Chyba wrócę do domu i spędzę całe wakacje w tym cholernym mieście. Jestem wściekła, ale co zrobić.
Artur poczuł, że oto trafia mu się w życiu okazja jedna na milion. Może nie tylko zawrzeć znajomość znacznie bardziej interesującą od tej, na jaką mógłby liczyć w Wielkim Kurorcie, ale doświadczyć czegoś do tej pory zupełnie sobie nieznanego. Nagle obudziła się w nim jakaś dziwna tęsknota, której nigdy wcześniej nie doświadczył.
— Słuchaj — powiedział do zbierającej się już do odejścia dziewczyny — a może ja pojechałbym razem z tobą na te wakacje z naturą? Szkoda tak od razu kapitulować, skoro marzyłaś o tym przez cały rok. Co ty na to?
Nieznajoma przyjrzała mu się uważnie.
— W takim ubraniu i z tą walizeczką na kółkach nie miałbyś tam czego szukać. Poza tym, nie wyglądasz na kogoś, kto potrafiłby rozpalić ognisko albo odróżnić borówkę od wilczej jagody. Nie mam ochoty robić za niańkę!
— Zapewniam cię, że dam sobie radę. — Głos Artura stał się niemal zapalczywy. — Szybko się uczę i lubię podejmować nowe wyzwania.
— Mówisz jak na rozmowie o pracę. — Dziewczyna zaśmiała się pogardliwie. — Czyżbyś cytował swoje CV?
Ta złośliwość zabolała Artura. Jego rozmówczyni najwyraźniej go lekceważyła. On podszedł do niej z jak najlepszymi intencjami, chciał ją pocieszyć, tymczasem ona potraktowała go jak nieopierzonego smarkacza.
— Nie to nie! — Starał się nadać swojemu głosowi taki ton, który nie pozostawiałby wątpliwości, że czuje się obrażony. — Wracaj do domu, siedź przez całe lato w mieście, nudź się jak mops i narzekaj, że ludzie są okropni i nikt nie chciał ci towarzyszyć w wyprawie na łono natury. Tylko przy tym narzekaniu nie zapomnij, że był taki jeden, co chciał, ale ty nie chciałaś.
— Musiałbyś wymienić całe swoje wyposażenie. Pozbyć się tej walizki, a wziąć plecak, zaopatrzyć się w śpiwór, karimatę, zupełnie inne ciuchy, buty, w ogóle wszystko inne. Kiedy zamierzasz to zrobić? Nasz pociąg odjeżdża za piętnaście minut. Nawet w najbardziej ekspresowym tempie się nie wyrobisz. Poza tym nie mamy namiotu. Miał go przynieść ten, na kogo czekałam, a jak miałabym jechać z tobą, potrzebne będą dwa.
— Przecież nie wysiądziemy z pociągu od razu w leśnej głuszy. — Artur poczuł, że ryba połknęła haczyk i postanowił nie dać za wygraną. — Tam, gdzie dojedziemy, na pewno będą jakieś sklepy, kupimy na miejscu wszystko, co potrzebne. Namioty pewnie da się gdzieś wypożyczyć, a walizkę mogę po prostu odesłać pocztą do domu.
— Naprawdę chciałbyś się aż tak wykosztować? — spytała z niedowierzaniem dziewczyna.
— Dla mnie to nie problem. Dostałem sporo kasy od starszych za skończenie studiów z wyróżnieniem. Jak nie zapłacę za hotel i wyżywienie w Wielkim Kurorcie, to mogę spokojnie wydać te pieniądze na zakup rzeczy potrzebnych tam, gdzie ty się wybierasz. To jak, zgadzasz się, czy nadal masz jakieś „ale”?
Ciemnowłosa miłośniczka natury zamyśliła się. Perspektywa spędzenia dwóch tygodni na odludziu z kimś, kogo zupełnie nie zna, nie wydawała się pociągająca. Z drugiej strony na przesiedzenie całych wakacji w dusznym mieście w otoczeniu betonowych bloków też nie miała ochoty. Ostatecznie ten obcy chłopak, który się tak niespodziewanie napatoczył, nie wygląda na kogoś, kto mógłby wyrządzić jej krzywdę, prędzej na fajtłapę, którego trzeba będzie prowadzić za rączkę, żeby sobie w lesie kuku nie zrobił. Taka wizja też działała na nią zniechęcająco, ale skoro tak się zapalił, że w jednej chwili zdecydował się porzucić swoje własne wakacyjne plany, to może nie będzie tak źle. Ostatecznie, zawsze lepiej żałować, że się coś zrobiło, niż że się nie zrobiło, choć się miało okazję.
— Zgoda — powiedziała po namyśle bez entuzjazmu w głosie. — Zaryzykuję, ale obiecaj, że nie będziesz narzekał, że ci niewygodnie, zimno albo że komary gryzą. Takie są uroki życia wśród przyrody i trzeba się z nimi pogodzić, inaczej lepiej sobie głowy nie zawracać.
— Nie będę narzekał, słowo honoru! — zapewnił uradowany Artur.
Uznał, że właśnie nadszedł właściwy moment, aby się przedstawić. Do tej pory rozmawiali ze sobą, nie znając nawet swoich imion. Teraz, kiedy sprawa wspólnego wyjazdu została wreszcie uzgodniona, najwyższy czas tę lukę uzupełnić.
— Mam na imię Artur, a ty?
— Inga — odpowiedziała dziewczyna i wyciągnęła do niego rękę.
Pociąg, który miał ich zawieźć w tereny nieskażone cywilizacją, właśnie wtoczył się na wyznaczony tor, więc oboje ruszyli w jego kierunku. Okazało się, że miejsca mieli wyznaczone, szczęśliwie, w tym samym wagonie, chociaż w różnych przedziałach. To nie stanowiło jednak problemu. Miejsce obok Ingi było przecież zarezerwowane dla jej nieobecnego partnera, który zawiódł w ostatniej chwili. Nic nie stało na przeszkodzie, żeby zostało zajęte przez Artura, niezależnie od wskazania na jego bilecie.
Zanim się spostrzegli, sześć godzin podróży minęło. Artur zdążył w tym czasie znaleźć w internecie wypożyczalnię namiotów położoną najbliżej celu ich podróży. Zamówił dwie „jedynki” na czternaście dni i polecił dostarczyć je na stację kolejową w mieście, w którym mieli wysiadać, na godzinę planowego przyjazdu ich pociągu. Próbował też wypytywać Ingę o szczegóły ich wspólnego wypoczynku. Odpowiadała oszczędnie. Starała się być tajemnicza, co trochę go niepokoiło. Był nawet moment, że zaczął żałować swojej podjętej pod wpływem chwilowego impulsu decyzji, ale wycofać się teraz byłoby głupio i niehonorowo, więc cały czas robił dobrą minę do tej niezbyt przewidywalnej gry.
Na dworcu w mieście położonym jakieś pięćdziesiąt kilometrów przed Wielkim Kurortem czekał już na nich kurier z zamówionymi namiotami. Zostawili je, podobnie jak pozostałe bagaże, w przechowalni, żeby nie utrudniały im niezbędnych zakupów. Po niespełna dwóch godzinach Artur był już całkowicie wyposażony. Kupował wszystko pod dyktando Ingi, nie próbując nawet pytać, do czego poszczególne przedmioty będą potrzebne. Miał teraz plecak, śpiwór, karimatę, dwie pary sportowych butów, kalosze, menażkę, kubek metalowy, latarkę, saperkę, kurtkę przeciwdeszczową i jeszcze parę innych drobiazgów. Za wszystko zapłacił trzy czwarte swojej nagrody za wyniki osiągnięte na studiach i trochę go to zdeprymowało, ale nowo poznanej koleżance starał się tego w żaden sposób nie okazywać.
Po powrocie na dworzec przepakował część rzeczy osobistych z walizki do plecaka, w toalecie przebrał się w nowo zakupione ubranie, adekwatne do warunków, w jakich będzie teraz spędzał wakacje, to, które miał na sobie, umieścił w walizce, okleił ją taśmą i zaniósł na pocztę. Do wnętrza włożył jeszcze kartkę z napisem: „Zmieniłem plany. Będę wypoczywał na łonie natury. Wszystko jest w porządku. Nie martwcie się. Artur”. To po to, żeby uspokoić rodziców, u których nagłe pojawienie się walizki syna przesłanej pocztą mogło wzbudzić rozmaite niepożądane podejrzenia. Na szczęście najbliższa placówka pocztowa mieściła się po drugiej stronie ulicy, naprzeciwko dworca.
Gdy przesyłka została nadana, Inga przynagliła Artura.
— Chodźmy! Za dwie godziny zrobi się ciemno, a przed nami długa droga. Teraz już wyłącznie na piechotę.
Szli najpierw ulicami niewielkiego miasta, zabudowanymi głównie niskimi, jednorodzinnymi domami, później niezbyt szeroką asfaltową szosą wijącą się wśród pól i łąk, wreszcie skręcili na nieutwardzoną drogę, która zaprowadziła ich do lasu. Przez las szli jeszcze jakieś dwa kilometry. Arturowi, nienawykłemu do wędrówek z obciążeniem, szelki od plecaka boleśnie wpijały się w ramiona, pod stopami wyczuwał każdy, nawet najmniejszy kamyk, ale nic nie mówił. Obiecał przecież, że nie będzie narzekał. Głupio byłoby złamać tę obietnicę już pierwszego dnia. Starał się też za wszelką cenę dotrzymywać kroku Indze, która szła dziarsko, jakby w ogóle nie dźwigała żadnego ciężaru.
Słońce chyliło się już nisko nad horyzontem i coraz słabszym, czerwonym światłem przenikało przez korony drzew, gdy znaleźli się na polanie nad brzegiem niewielkiego, całkowicie ukrytego w lesie jeziora. Zejście do wody było w tym miejscu płaskie, niezarośnięte szuwarami. Na skraju polany znajdował się wchodzący kilkanaście metrów w głąb jeziora, mniej więcej na dwa metry szeroki, drewniany pomost, do którego przycumowana była mała, wiosłowa łódka.
— Tu będzie nasz biwak — oznajmiła Inga, zdejmując plecak z ramion. — Musimy rozbić namioty i rozpalić ognisko zanim zapadnie mrok. Pośpiesz się.
— Czy w tym miejscu wolno legalnie biwakować? — wyraził swoje wątpliwości Artur.
— Mamy zgodę leśniczego. Przyjeżdżaliśmy tu co roku od kilku lat. Dziś jest już za późno, ale jutro z samego rana pójdziemy do leśniczówki i powiadomimy o swoim przyjeździe. Nie bój się. Wszystko jest legalne i oficjalne. Nie narażałabym cię na płacenie mandatów i włóczenie po sądach, siebie zresztą też nie.
Artur rozejrzał się bezradnie po okolicy.
—  A co będzie z higieną? — zapytał niepewnie. — Rozumiesz, toaleta, kąpiel i tak dalej.
—  Kąpać się będziemy w jeziorze, z minimalną ilością mydła, żeby nie zapaskudzić wody, naczynia będziemy szorować piaskiem z dna, a co do toalety, to do tego właśnie służą saperki. Idzie się w las, jak najdalej od obozowiska, wykopuje dołek, robi, co trzeba, a potem zasypuje. Śmieci, te, które się rozkładają, też będziemy zakopywać. Plastiki wrzucamy do worka i zanosimy do śmietnika przy leśniczówce. To nie jest daleko.
Inga udzielała tych wszystkich wyjaśnień, cały czas krzątając się koło swojego namiotu, dlatego zirytowało ją, gdy zorientowała się, że Artur cały czas stoi i nie bardzo wie, za co się zabrać.
— Nie gap się! Bierz się do roboty! Po ciemku nie będzie ci łatwiej — zgromiła go.
Artur poczuł się dotknięty tą uwagą, ale jedyne, co mu teraz pozostało, to postarać się udowodnić, że na nią nie zasłużył i zająć się rozkładaniem namiotu. Nigdy wcześniej tego nie robił, więc szło mu opornie i powoli. Inga przez ten czas nie tylko przygotowała sobie miejsce do spania, ale też naznosiła chrustu na ognisko i przyniosła wodę w metalowym garnku. Przyciągnęła też trzy dość długie żerdzie, dwie zakończone rozwidleniem z jednej strony i trzecią zupełnie prostą. Kiedy Artur uporał się już ze swoim namiotem, poleciła mu, żeby wbił te z rozwidleniami pionowo w ziemię w takiej odległości, żeby można było między nimi położyć tę trzecią jako poprzeczkę. Do wbijania miał mu posłużyć kamień, którego musi sobie poszukać nad brzegiem jeziora. Wszystkie te czynności zajęły mu tyle czasu, że było już zupełnie ciemno, gdy mogli zabrać się za rozpalenie ognia i przygotowanie pierwszego wakacyjnego posiłku.
— Czy to jest woda z jeziora? — zapytał Artur, wskazując ręką garnek, który Inga zawieszała właśnie na przygotowanej przez niego żerdzi.
— Spokojnie, niecałe sto metrów stąd płynie taki niewielki strumyk. Ma źródło w tym lesie i nie przepływa przez żadną miejscowość, gdzie mógłby zostać zanieczyszczony. Woda z niego jest zdatna do picia. Nawet lepsza od tej, którą masz w kranie. Dzisiaj jeszcze jemy to, co zabraliśmy z domu — ciągnęła Inga, gdy już usiedli przy ognisku z kanapkami w garści i kubkami herbaty zaparzonej na wodzie ze strumienia, która przed chwilą się zagotowała. — Od jutra będziemy się żywili głównie darami lasu i jeziora. Tylko sporadycznie będziemy coś dokupować w mieście.
— To chyba będzie dość monotonna dieta — zauważył Artur. — Co tu właściwie może być do jedzenia? Trochę jagód albo malin?
— W lesie jest znacznie więcej jadalnych roślin, niż ci się wydaje. Różne gatunki grzybów, owoce nie tylko takie, które sprzedają w mieście, do tego jeszcze nasiona dzikich zbóż. W jeziorze są ryby i raki. Zapewniam cię, będziesz miał dietę bardziej urozmaiconą niż w pięciogwiazdkowej restauracji.
— Co właściwie będziemy tutaj robić? Wydaje mi się, że to trochę nudne siedzieć dwa tygodnie na takim pustkowiu.
— Każdego dnia będzie tyle roboty, że nie będziesz miał kiedy pomyśleć o nudzie. Nudno to może być w takim Wielkim Kurorcie. Ileż można leżeć na tej samej plaży, łazić po tym samym deptaku, a wieczorami chodzić na dyskoteki z taką samą muzyką? Tu jest muzyka, jakiej w żadnym klubie nie usłyszysz, wsłuchaj się tylko.
Na chwilę zamilkli oboje. Rzeczywiście. Dokoła pełno było odgłosów ptasiego śpiewu, stukania dzięciołów, rechotu żab, trzasku płonących gałązek. Na to wszystko nakładał się delikatny plusk wody i szelest liści poruszanych łagodnymi podmuchami wiatru. Artur uświadomił sobie, że nigdy dotąd czegoś podobnego nie doświadczył i że jest w tym coś zachwycającego. Ta mieszanina dźwięków wydawanych przez przyrodę była nieporównywalna z niczym, co mogli stworzyć najlepsi nawet kompozytorzy. Będzie mu brakowało tej pełnej tajemniczości muzyki, kiedy wróci do domu w wielkim mieście. Był wdzięczny Indze, że zgodziła się go ze sobą zabrać, i dumny z siebie, że odważył się jej to zaproponować.
— Teraz idę się wykąpać — oznajmiła jego towarzyszka, gdy skończyli kolację, posprzątali i ugasili ognisko. — Tylko nie próbuj mnie podglądać! Ani dziś, ani nigdy! Jak się zorientuję, że to robisz, dostaniesz po gębie i wynocha z biwaku! Zapewniam cię, że nie żartuję. Zresztą, chyba się już przekonałeś, że jestem do tego zdolna.
Artur nie miał ochoty obrywać po gębie ani przedwcześnie wracać do domu. Jednak pokusa przyjrzenia się tej pięknej i niezwykłej dziewczynie, z którą żadna z dotychczas poznanych koleżanek nie mogła się równać, była zbyt silna, żeby się jej przeciwstawić. Wszedł do swojego namiotu, dyskretnie odsunął klapkę zasłaniającą małe, zabezpieczone siatką okienko i patrzył, jak Inga podchodzi do brzegu owinięta ręcznikiem, odrzuca go i powoli wchodzi do wody. Chciwie chłonął każdy szczegół jej nagiego, jędrnego ciała, raz po raz kryjącego się, to znów wynurzającego ponad taflę jeziora, oświetlonego słabym blaskiem księżyca. Czuł, jak ogarnia go niesłychana rozkosz. Wiele by dał, żeby to widowisko trwało jak najdłużej, ale Inga po zaledwie kilku minutach wyszła z wody, owinęła się ponownie ręcznikiem i zaczęła iść w stronę namiotu. Artur przezornie odsunął się od okienka.
— Teraz możesz iść ty! — zakrzyknęła dziewczyna z wnętrza swojego namiotu. — Tylko pamiętaj, mało mydła!
Artur rozebrał się dopiero nad brzegiem. Czuł w sobie silny opór przed kąpaniem się w zimnej wodzie. Owszem, w mieście często bywał na basenie, ale tam woda zawsze była lekko podgrzana, powietrze wewnątrz hali też miało zazwyczaj wyższą temperaturę niż ta, która panowała w lesie kilka godzin po zachodzie słońca. Cóż miał jednak robić? Nie znajdzie tu teraz gorącego prysznica. Zachciało mu się natury, to ma. Ku jego zaskoczeniu woda w jeziorze była cieplejsza od unoszącego się nad nią powietrza. To sprawiło, że kontakt z nią wydał mu się przyjemny i pozwolił zapomnieć o wcześniejszych niepokojach. Po wyjściu na brzeg znów odczuł przenikliwe zimno. Wytarł się szybko, ubrał w dres mający służyć mu za piżamę, wrócił do namiotu, otulił śpiworem i zapadł w swój pierwszy w życiu sen na łonie natury.
Obudził się wcześnie. Na dworze było już widno, ale słońce zawieszone nisko nad horyzontem nie było jeszcze widoczne spoza ściany lasu. Powietrze było rześkie, a trawa dokoła wilgotna od porannej rosy. Nad jeziorem unosiła się gęsta mgła. Świeże powietrze odurzyło go. Zaczął głęboko oddychać, napawając się zapachami, które dotychczas były mu zupełnie obce. Rozglądał się na wszystkie strony, wpatrywał intensywnie w każde drzewo i każde źdźbło trawy, jakby wciąż nie mógł uwierzyć, że spędza wakacje na tym dzikim pustkowiu, a nie w eleganckim hotelu w Wielkim Kurorcie. Gdy już nadelektował się widokiem i wonią porannej zieleni, wrócił do namiotu i sięgnął po telefon, żeby sprawdzić godzinę. No tak, rozładował się przez noc. I co z tego, że ma przy sobie ładowarkę. Gniazdka elektrycznego tu nie uświadczy. Może w tej leśniczówce, w której mają się dziś zameldować?
Ponieważ Inga cały czas spała w najlepsze, postanowił zaimponować jej i nazbierać w lesie czegoś do jedzenia. Już ruszył przed siebie, zamierzając zanurzyć się w gęstwinie drzew i krzewów, gdy nagle uświadomił sobie, że nie bardzo wie, co właściwie ma zbierać. Uwaga uczyniona wczoraj na dworcu przez jego nową koleżankę, że wygląda na kogoś, kto nie potrafi odróżnić borówki od wilczej jagody, nie była daleka od prawdy. Jeszcze nazbiera jakiegoś świństwa i się skompromituje. Lepiej poczekać na konkretne instrukcje. Nie widząc dla siebie w tej chwili żadnego sensownego zajęcia, wrócił do namiotu i ponownie się położył.
Obudziło go wołanie Ingi, która stała przy wejściu do jego namiotu i dłonią zwiniętą w pięść uderzała w burtę. Słońce było już całkiem wysoko nad horyzontem. Dzień zapowiadał się gorący. Na niebie nie było widać najmniejszego nawet obłoku.
— Wstawaj, śpiochu! Najwyższy czas zameldować się w leśniczówce. Jak zdążymy na porę śniadania, to żona leśniczego nas poczęstuje. To ostatnia okazja zjeść coś gotowego, później będziemy sobie radzili sami.
Słowo „śniadanie” sprawiło, że Artura natychmiast opuściły resztki senności i w ciągu minuty wyszedł przed namiot. W dłoni miał telefon komórkowy i ładowarkę.
— To ci się nie przyda. — Inga popatrzyła znacząco na trzymane przez niego przedmioty. — Tu i tak nie ma zasięgu. Ja swoją komórkę wyłączyłam i schowałam na dno plecaka. Tobie radzę to samo.
— Ale przynajmniej będę mógł sprawdzić, która godzina. — Bronił jeszcze swojego zamiaru Artur.
— Śpieszy ci się dokądś? Tutaj dzień zaczyna się z chwilą, kiedy się obudzisz i kończy, jak kładziesz się spać. Żołądek sam przypomina o porze posiłków. Pomiar czasu nie jest do niczego potrzebny. Przekonasz się.
Leśniczówka oddalona była od ich obozowiska o niecały kilometr. Prowadziła do niej wąska ścieżka wijąca się między gęsto rosnącymi drzewami. Ich cień skutecznie chronił przed narastającym z każdą minutą lipcowym upałem i sprawiał, że szło się zupełnie przyjemnie, chociaż trzeba było uważać na wystające z obu stron uschnięte gałęzie i rosnące po bokach pokrzywy, które sięgały niekiedy nawet do połowy torsu. Mieli ze sobą plecaki, gdyż Inga uznała, że w drodze powrotnej przyda się nazbierać czegoś na popołudniowy posiłek.
Po około dziesięciu minutach dotarli na miejsce. Była to niewielka zagroda otoczona płotem z żerdzi. W jej środku stał drewniany, jednopiętrowy dom ze spadzistym dachem pokrytym gontem i wysuniętym nieco do przodu półokrągłym gankiem wspartym na czterech słupach. Czerwona tabliczka z godłem państwa przymocowana do bocznej ściany informowała, że mieści się tu siedziba miejscowego leśnictwa. Naprzeciwko, tuż przy ogrodzeniu znajdowały się niskie zabudowania gospodarcze. Z jednego z nich dochodziło porykiwanie krowy. Po podwórku kręciło się kilkanaście kur o rudobrązowym upierzeniu. Za domem znajdował się ogródek z przywiązanymi do podpórek krzewami pomidorów oraz grządkami innych warzyw, których na oko Artur nie potrafił rozpoznać. Widział je bowiem dotychczas wyłącznie w postaci gotowej do spożycia na regałach w wielkomiejskich supermarketach.
Duży czarny wilczur, uwiązany do budy solidnym żelaznym łańcuchem, na widok zbliżających się obcych zaczął głośno ujadać. Gdy Inga zawołała go po imieniu, zmienił ton swego szczekania na bardziej przyjazny i pojednawczo zamachał ogonem.
Leśniczy przywitał gości serdecznie i zaprosił do środka. Nie omieszkał zwrócić uwagi na zmianę, jaka dokonała się w towarzystwie Ingi.
— Widzę, że panienka z nowym kolegą. Coś się wydarzyło od zeszłego roku? — zapytał zaraz po słowach powitania.
Inga zarumieniła się i spuściła wzrok. Artur pomyślał, że po raz pierwszy od czasu, kiedy ją poznał na dworcu, robiła wrażenie zbitej z tropu i nie wiedziała, co odpowiedzieć.
— Tak jakoś się złożyło — wybąkała niepewnie.
Leśniczy dostrzegł swój nietakt i szybko zmienił temat rozmowy. Zapewnił, że pogoda zapowiada się wyśmienita i nie powinni być niepokojeni przez gwałtowne wichury czy burze. Chociaż deszczu na pewno nie unikną, ale to dobrze, bo zbyt długa susza sprawiłaby, że musiałby zarządzić zakaz wstępu do lasu, a wtedy oni też musieliby go opuścić. Szkoda by było. Lepiej niech trochę popada.
Weszli do niewielkiego pomieszczenia biurowego mieszczącego się w domu tuż obok otoczonego gankiem wejścia. Tam dopełnili formalności związanych z uzyskaniem prawa do biwakowania na terenie lasu. Inga poprosiła jeszcze o klucz od kłódki spinającej łańcuch, którym przycumowana była do pomostu łódź w pobliżu ich namiotów.
Żona leśniczego wydoiła właśnie krowę i wniosła do domu dziesięciolitrowe wiadro pełne świeżego mleka. Zaczerpnęła trochę dużą metalową chochlą, przelała do dwóch kubków i poczęstowała gości. Artur nigdy nie pił mleka innego niż przetworzone w zakładach mleczarskich i zapakowane w kartony z wydrukowanym na wierzchu terminem przydatności do spożycia. W pierwszej chwili zawahał się, czy w ogóle powinien pić taki nieskontrolowany przez organa sanitarne napój.
— Czy tam nie ma bak… — zaczął, ale solidna sójka w bok w wykonaniu Ingi uświadomiła mu, że jego wątpliwości są nie na miejscu, więc natychmiast zamilkł, nie dokończywszy swego pytania. Podziękował i napił się.
Musiał przyznać, że mleko z półek hipermarketów nawet nie umywało się smakiem do tego płynu, który wypełniał podany przez gospodynię kubek. Również śniadanie złożone z chleba z masłem, twarogu i pomidorów z przydomowego ogródka smakowało wybornie. Zaczął się zastanawiać, dlaczego takie pyszności nie są po prostu dostępne w powszechnej sprzedaży. Komu przeszkadza, żeby właśnie takie produkty trafiały na rynek zamiast pozbawionych smaku albo sztucznie doprawianych wytworów przemysłu spożywczego?
W drodze powrotnej Inga w pewnym momencie zboczyła nieco ze ścieżki, nachyliła się i zerwała żółtawozielony kłos trawy rosnącej gęsto pomiędzy drzewami.
— Popatrz — powiedziała do Artura, podsuwając mu przed oczy zerwaną roślinę —  to dzikie zboże. Nasi przodkowie, zanim nauczyli się hodować znane obecnie odmiany pszenicy i żyta, żywili się właśnie ziarnami takich zbóż. Dzięki nim przetrwaliśmy jako gatunek. Nazbieraj tego jak najwięcej. Zrobimy sobie kaszę na wieczorny posiłek.
Artur w głębi ducha był zafascynowany Ingą. Po cichu wiązał z jej osobą nieśmiałe, ale bardzo konkretne nadzieje. Bał się skompromitować w jej oczach, dlatego postanowił nie okazywać żadnego sprzeciwu, tylko posłusznie zabrać się do zrywania kłosów.
Kolejne dni upływały mu na nauce łowienia ryb, przyrządzania posiłków ze wszystkiego, co znajdzie się pod ręką, i wielu innych umiejętności przydatnych w życiu na łonie dzikiej natury. Artur udowodnił, że jego zapewnienia o szybkim uczeniu się nie były gołosłowne. Faktycznie najczęściej dwa razy nie trzeba mu było pokazywać, jak się coś robi. Nie znaczy to, że nie miał żadnych wpadek. Największą zaliczył, gdy wraz z Ingą wybrali się na grzybobranie. Dziewczyna pouczyła go pokrótce, jakich grzybów należy unikać i z siatkami w dłoniach zanurzyli się w las. Gdy po trzech godzinach spotkali się na polanie koło swoich namiotów i Artur z dumą zaprezentował pękatą siatkę, Inga popatrzyła na niego z politowaniem i uśmiechnęła się pobłażliwie:
— Nazbierałeś psich grzybów — powiedziała, nie kryjąc rozbawienia. — Nie chciałabym być na miejscu twojego żołądka, gdybyś spróbował je zjeść. Przyjrzyj się, jak wyglądają te jadalne, i nazbieraj takich samych.
Artur ze złością wysypał zawartość swojej siatki na ziemię i ponownie wyruszył do lasu. Tym razem łup był skromniejszy, ale za to wszystkie zebrane przez niego okazy nadawały się do przyrządzenia na kolację. Czuł się wniebowzięty, gdy Inga go pochwaliła.
O nudzie w obozowisku rzeczywiście nie mogło być mowy. Codzienne wyprawy po dary przyrody, przygotowywanie z nich posiłków, czasem wizyty w leśniczówce dla zakupienia świeżych jarzyn, rzadziej wypady do miasta po pieczywo — wszystko to pochłaniało tyle czasu, że na bierny wypoczynek i oddawanie się słodkiemu lenistwu nie było miejsca. Arturowi, który z początku nie wyobrażał sobie takiego życia, w ogóle to nie przeszkadzało. Przeciwnie, odkrywane z każdym dniem nowe tajemnice natury wciągały go coraz mocniej i już po tygodniu dziwił się, jak mógł do tej pory spędzać wakacje w inny sposób.
Z Ingą rozmawiali niewiele. Najczęściej o tym, co było do zrobienia i innych bieżących sprawach. Dziewczyna nie miała ochoty na zwierzenia, a Artur nie miał śmiałości zachęcać jej do tego. Zdawał sobie sprawę, że ciągle boli ją nagłe rozstanie z kimś, kto towarzyszył jej w tych wyprawach w poprzednich latach i bał się rozdrapania tej świeżej rany. Jednak potrzeba bliższego poznania przypadkowo spotkanej towarzyszki wakacyjnych przygód była na tyle silna, że w końcu przełamał się.
Pewnego wieczoru, już pod koniec wspólnego biwakowania, gdy siedzieli przy ognisku po skończonej obiadokolacji zapytał niepewnie:
— Inga, co ty robisz na co dzień, tam, w mieście?
Dziewczyna westchnęła ciężko.
— Sama nie wiem, co właściwie robię. Miasto jest okropne, mieszkam w nim z konieczności i zamierzam uciec stamtąd, jak tylko będę mogła.
— Studiujesz coś? — Artur starał się ukonkretnić treść swojego poprzedniego pytania.
— Tak, filozofię. Właśnie mam przed sobą ostatni rok studiów.
— Filozofię?! Gdzie zamierzasz szukać pracy po takim kierunku? Co będziesz robić po tych studiach?
— To nieistotne. Zarabiać na życie można w różny sposób. Mogę szyć, gotować, nawet sprzątać. Zresztą im mniej skomplikowana praca, tym lepiej. Nie będzie absorbowała myślenia. W wolnym czasie zamierzam pisać. Dzielić się z ludźmi tym, co siedzi w mojej głowie. Przekonywać ich, że warto znów zwrócić się ku przyrodzie, że nieustanna pogoń za postępem i otaczanie się wytworami przemysłu prowadzi donikąd. Nie staniemy się szczęśliwsi, jeśli będziemy mieli coraz szybsze samochody, coraz doskonalsze komputery, telefony itd. O tym chcę ludziom mówić. Niekoniecznie zarabiając na tym pieniądze. Zresztą wydaje mi się, że nie będę potrzebowała ich aż tak wiele.
Słysząc te słowa, Artur poczuł się nieswojo. Przecież całe jego dotychczasowe myślenie nastawione było właśnie na nieustanne nadążanie za postępem i robienie korporacyjnej kariery, której głównym wyrazem miały być wyższe z każdym rokiem zarobki. Uznał, że powinien wystąpić w obronie cywilizacji. Był jej dzieckiem i nie mógł tak łatwo pogodzić się z negacją tego, w czym wyrósł i się wychował.
— Ośmielam się zauważyć — zaczął z wyraźną nutą przekory w głosie — że te namioty, karimaty i inne akcesoria, dzięki którym możemy rozkoszować się urokami natury, też zostały wyprodukowane w fabrykach przy pomocy tak nielubianych przez ciebie nowoczesnych technologii. Przyjechaliśmy tu, jak by nie było, pociągiem, wytworem cywilizacji, a telefon komórkowy też masz przy sobie, chociaż tutaj go nie używasz.
—  Zgoda — przerwała mu Inga — nie da się zupełnie odciąć od cywilizacji, skoro już jest, ale pomyśl tylko, do czego może prowadzić to jej nieustanne rozwijanie. Przecież w końcu kiedyś nie będzie z czego wytwarzać kolejnych produktów, budować bloków, nie będzie miejsca na wytyczanie nowych autostrad i szlaków kolejowych. Co wtedy zrobią ludzie? Popełnią z rozpaczy zbiorowe samobójstwo? Uciekną na inną planetę, odległą o parę milionów lat świetlnych?
Artur nadal próbował bronić swojego stanowiska.
— Wszystko zaczęło się od rozniecenia ognia i wynalazku koła. W ten sposób odróżniliśmy się od świata zwierząt. Komputery i samoloty to też narzędzia, takie same, jak maczuga i siekiera, tylko trochę bardziej precyzyjne. Nie możesz mieć pretensji do ludzi, że w ciągu wieków doskonalili swoje wyroby i ułatwiali sobie życie. Czy to coś złego?
— Zastanów się, czy życie przez te wszystkie wynalazki stało się naprawdę łatwiejsze. Czy rozwiązano jakiś istotny problem społeczny? Wydaje mi się, że wręcz przeciwnie. Skoro coś nie przynosi oczekiwanych rezultatów, to należy tego zaniechać.
Artur nie mógł nie przyznać racji temu, co mówiła Inga, ale jednocześnie nie chciał uznać własnej porażki, dlatego postanowił użyć argumentu najmocniejszego, na który jego rozmówczyni na pewno nie znajdzie riposty.
— Przyjechałaś tu, bo miałaś na to ochotę — odparował z dużą pewnością siebie w głosie — nikt cię nie zmusił ani ci nie zabronił. Zgodziłaś się mnie zabrać, bo tak chciałaś, równie dobrze mogłabyś mi odmówić. Gdybyś żyła w takim społeczeństwie, które w całości jest mocno związane z naturą, to zaraz po pierwszej miesiączce ojciec wydałby cię za mąż za kogoś, kogo sam upatrzyłby sobie na zięcia i byłabyś jego własnością. Musiałabyś rodzić mu dzieci i zabiegać o jego dobre samopoczucie. Właśnie cywilizacji, rozwojowi przemysłu i wielkich miast zawdzięczasz to, że możesz sama decydować o swoim losie.
— Pod tym względem masz rację — przyznała Inga — ale jednocześnie ta sama cywilizacja, która przyniosła wyzwolenie kobietom, wszystkich, niezależnie od płci, pozbawia wolności w wielu innych obszarach. Zmusza do ciągłego pośpiechu, reguluje coraz drobniejsze detale naszego życia. Niedługo nawet kichanie będzie podlegało jakimś przepisom prawa. Poza tym nawet nie dostrzegamy, jak stopniowo stajemy się uzależnieni od tego, co dyktują nam producenci. Nie chcę powrotu do dawnego patriarchalizmu, ale tym nowym zniewoleniom też trzeba położyć kres. Świat nie może pędzić przed siebie z coraz większą prędkością, bo w końcu się rozbije. Konieczne jest samoograniczenie. Trzeba znaleźć jakąś równowagę. Wierzę, że to jest możliwe, tylko trzeba zacząć o tym myśleć. Do tego zamierzam namawiać ludzi. Ciebie też do tego namawiam. Nie wiem wprawdzie, czym zamierzasz się zajmować w przyszłości, ale może uznasz, że moja propozycja nie jest całkiem bez sensu.
Ostatnie słowa mile zaskoczyły Artura. Inga najwyraźniej proponowała mu dłuższą współpracę, a więc w jej oczach nie był już kimś, kto nie potrafi odróżnić borówki od wilczej jagody, lecz potencjalnym partnerem w dziele uwalniania świata od technologicznej zagłady. I chociaż nie bardzo widział siebie w takiej roli, to pozyskanie sympatii tej dziewczyny uznał za grę wartą świeczki i postanowił ją kontynuować.
— Do tej pory myślałem o zatrudnieniu się w jednej z wielkich korporacji, wspinaniu się tam po szczeblach kariery, może dojściu do stanowiska dyrektora generalnego, ale po tym, co od ciebie usłyszałem, zaczynam mieć wątpliwości.
— I bardzo słusznie. Praca w korporacji zabije w tobie wszelką niezależność. Staniesz się niewolnikiem wskaźników. Będziesz żył w ciągłym stresie. W końcu, żeby się uchronić przed zwariowaniem, zaczniesz zażywać psychotropy. Skądś to znam! — Inga westchnęła ciężko. — W pewnym momencie przyjdą młodsi, lepiej zorientowani w najnowszych rozwiązaniach. Wykopią cię i nikt nie stanie w twojej obronie. Zostaniesz na marginesie, jak wyciśnięta do cna, nikomu niepotrzebna cytryna. Dochodzenie do szczytu jest udziałem naprawdę nielicznych. Zresztą ze szczytu też można spaść. Radzę ci, porzuć swoje zamiary i zajmij się czymś, co cię nie zniszczy. Przekonasz się, że nie trzeba zarabiać kroci, żeby żyć. Przemyśl to, koniecznie!
— Dlaczego tak ci zależy, żebym akurat ja nie zmarnował sobie życia? Przecież znasz mnie zaledwie od paru dni i poza tymi wakacjami w leśnej głuszy nic nas nie łączy. Co cię może obchodzić, czy kiedyś spadnę ze szczytu czy nie?
— Z tobą teraz rozmawiam i akurat ciebie mogę przed tym przestrzec. Innych też bym przestrzegała, gdybym mogła. A poza tym… — Inga zawahała się na moment, jakby nie była pewna, czy powinna dokończyć to zdanie . — Poza tym polubiłam cię i nie chciałabym, żeby po wyjeździe stąd nasza znajomość nagle znikła, jak płomień świecy, którą ktoś zdmuchnie.
— Poważnie!? — Artur nie mógł uwierzyć własnym uszom. — Uważasz, że moglibyśmy się ze sobą zaprzyjaźnić, a może… może nawet pokochać?
— Uważam, że tak. — Inga zwróciła się w jego stronę i po raz pierwszy od spotkania na peronie popatrzyła mu prosto w oczy. — Spodobałeś mi się. I nie żałuję, że zgodziłam się zabrać ciebie na ten biwak, chociaż to był szalony pomysł. Ale właśnie takie szaleństwa nadają życiu smak. Nigdy nie bój się być szalony. Na pewno nie będziesz tego żałował.
— A ten ktoś, na kogo czekałaś na dworcu? — Artur chciał wyjaśnić swoją nową sytuację do końca.
— Myślę, że to już definitywnie zakończona historia. Zresztą nie tylko dlatego, że w ostatniej chwili zostawił mnie na lodzie. Ale nie mówmy o tym. Przynajmniej nie teraz.
Tej nocy i wszystkich następnych do końca biwaku namiot Artura pozostał pusty. Wprawdzie jedynka była trochę przyciasna dla dwojga osób, ale to tylko sprzyjało pogłębianiu bliskości. Kolejne dni upływały szybko. Zbyt szybko w odczuciu Artura. Teraz chciałby, żeby takie życie na odludziu, polegające na zbieraniu darów lasu, łowieniu ryb i przyrządzaniu kolejnych prostych posiłków, trwało wiecznie.
W dniu powrotu, przed opuszczeniem pociągu wymienili adresy, telefony, maile i obiecali sobie solennie pozostawać w stałym kontakcie. Na najbliższe spotkanie umówili się jeszcze tego samego wieczoru.

Gdy Artur wyszedł z budynku dworca, nowoczesne biurowce ze szkła, aluminium i betonu nie robiły już na nim takiego wrażenia jak dawniej. Wydawały się szare i ciężkie. Także hałas ulicy nieprzyjemnie kontrastował z dotychczasową leśną ciszą mąconą tylko śpiewem ptaków i szelestem liści. „Jak mogłem wcześniej się tym zachwycać?” — myślał z autoironią. W uszach ciągle dźwięczały mu słowa Ingi: „Nie można pędzić w nieskończoność. (…) Trzeba znaleźć równowagę. Wierzę, że to jest możliwe.” Czy rzeczywiście jest? Czy on, Artur, jest gotów tej równowagi szukać? W tej chwili był pewien, że tak. Będzie szukał równowagi między techniką a naturą, między postępem a tym, co w człowieku pierwotne. Temu szukaniu chce poświęcić swoje życie. Jeśli tylko się uda, będzie szukał tej równowagi u boku Ingi.