piątek, 8 stycznia 2016

Rozśmieszyć Pana Boga


Gdy Marta świętowała uroczyście dzień, w którym przekroczyła próg dorosłości, była absolutnie pewna, że wie, jak będzie wyglądało jej dalsze życie. Plany na przyszłość miała klarowne i w pełni zgodne z zasadami, które od wczesnego dzieciństwa wpajano jej w domu rodzinnym, gdzie wierność Bogu, Honorowi i Ojczyźnie była uznawana za wartość najwyższą, nad którą nie zawiera się żadnych kompromisów nigdy i z nikim, choćby nawet chodziło o życie. Zatem za rok matura zdana na co najmniej osiemdziesiąt procent, później studia pedagogiczne na katolickiej uczelni w mieście położonym najbliżej miejsca jej zamieszkania, praca w charakterze katechetki, małżeństwo – obowiązkowo sakramentalne, co najmniej trójka dzieci, całkowite poświęcenie się ich wychowaniu, tak jak uczyniła to jej mama, powrót do pracy katechetki, o ile to będzie możliwe, wreszcie zasłużona emerytura w otoczeniu gromadki wnucząt. Tak to miało wyglądać i w dniu swych osiemnastych urodzin Marta była przekonana, że nie ma na świecie takiej siły, która mogłaby te plany pokrzyżować.
Punkt pierwszy został spełniony nawet z nawiązką. Na świadectwie maturalnym przy wszystkich przedmiotach zarówno w części ustnej jak i pisemnej widniały liczby punktów wyższe od dziewięćdziesięciu. Droga na studia pedagogiczne była zatem szeroko otwarta. Wszystko wskazywało na to, że kolejne punkty planu potoczą się równie gładko i zapewne tak by było, gdyby nie pewne zdarzenie, do którego doszło już na ostatnim roku studiów, kiedy to wyjątkowo uzdolniona i pracowita studentka pieczołowicie przygotowywała swoją pracę magisterską.
Pracowitość pracowitością, ale odrobina czasu wolnego i godziwej rozrywki też się człowiekowi należy, choćby dla umysłowej higieny. W celu zapewnienia sobie relaksu w pewien lutowy wieczór, tuż po zaliczeniu przedostatniej sesji, Marta wybrała się na bal karnawałowy do uczelnianego klubu. Towarzystwo, jak przystało na placówkę, której kanclerzem był sam arcybiskup, bawiło się kulturalnie, powściągliwie i na trzeźwo. O żadnych ekscesach nie było mowy. Leszek poprosił ją do tańca na samym początku zabawy. Potem jeszcze kilkakrotnie razem tańczyli, aż wreszcie na dobre zagościł przy jej stoliku. Nie miała nic przeciwko temu. Mężczyzna był od niej starszy o parę lat, chociaż studiował na młodszym roku. Te studia to był jego drugi fakultet. Wcześniej skończył prawo na uniwersytecie i z tym kierunkiem wiązał swoją zawodową przyszłość. Filozofię, którą studiował obecnie, traktował jako dodatkowy element osobistego rozwoju. Po dłuższej rozmowie przy herbacie i soku pomarańczowym Marta zorientowała się, że jej taneczny partner myśli poważnie o życiu i uznała, że warto w tę znajomość nieco zainwestować. Ostatecznie czas nauki powoli dobiega końca, więc może to jest właśnie dobra okazja, aby poczynić pierwsze kroki ku realizacji kolejnego etapu życiowego planu? Z chęcią przyjęła zaproszenie na następne spotkanie.
Nie włączył się jej żaden sygnał ostrzegawczy, gdy podczas jednej z kolejnych randek, po mniej więcej trzech tygodniach znajomości Leszek zaprosił ją do swojego pokoju w akademiku i to dość późną porą. Przecież wszyscy studiujący na tej uczelni mają zaświadczenie od swoich proboszczów o tym, że są praktykującymi katolikami, mają te same, co ona przekonania, cóż może jej grozić ze strony takiego człowieka? Zgodziła się bez wahania. Na miejscu wypadki potoczyły się jakoś tak dziwnie szybko, że Marta zupełnie straciła nad nimi kontrolę. Siedzieli najpierw przy niewielkim stoliku i popijali herbatę. Alkoholu w żadnej postaci Marta nie piła, gdyż wkrótce po ukończeniu osiemnastu lat podpisała deklarację Krucjaty Wyzwolenia Człowieka zobowiązującą ją do całkowitej, dozgonnej abstynencji. Leszek wiedział o tym i odnosił się z szacunkiem do przyjętego przez nią wyrzeczenia. Później przenieśli się na kanapę. Leszek objął ją czule ramieniem. Zrobiło się tak dobrze i przyjemnie. Marta zapragnęła, aby trwało to jak najdłużej. Czuła, że nie chce, by cokolwiek stało na przeszkodzie między jego a jej ciałem. Guziki i zamki błyskawiczne w poszczególnych częściach ich garderoby porozpinali sobie wzajemnie, nie wiedząc kiedy, wreszcie dali się pochłonąć wspólnej, wszechogarniającej rozkoszy. Marta w tym czasie nie myślała o niczym i nic, nawet chwilowy ból, jakiego doznała na samym początku zbliżenia, nie zakłócało jej dobrego nastroju. Była po prostu szczęśliwa.
Otrzeźwienie pojawiło się, gdy o świcie opuściła akademik Leszka i udała się na swoją stancję, którą wynajmowała w innej części miasta. Miejsce radosnego uniesienia zajęło teraz uczucie palącego wstydu. Jak mogła tak łatwo dać się uwieść?! Ona, wieloletnia działaczka ruchu oazowego, wychowana w tak porządnej rodzinie. Jej mama z pewnością nigdy nie pozwoliła sobie na taką wpadkę. Dlaczego nie zaprotestowała od razu, gdy na kanapie objął ją po raz pierwszy? Jak można było tak się zapomnieć? No cóż, stało się, trzeba się będzie z tego wyspowiadać. Ale nie pójdzie z tym do swojego spowiednika, u którego regularnie od paru lat korzystała z sakramentu pojednania. Przecież do tej pory rozmawiali wyłącznie o drobnych potknięciach na prostej drodze jej duchowego wzrostu, a tu nagle taki grzech! Nie przejdzie jej przez gardło, żeby mu o tym powiedzieć. Zarówno tu, jak i w jej rodzinnym mieście jest dość księży. Znajdzie takiego, który jej w ogóle nie zna i jemu wyzna swój upadek. Nikomu innemu o tym nie powie. Zwłaszcza rodzicom. Wolała nie myśleć, jak przyjęliby wiadomość, że ich ukochana córka… Nie, to zupełnie nie wchodziło w rachubę. Z Leszkiem zerwie i zapomni, że kiedykolwiek go znała. Odtąd będzie dużo rozważniejsza przy zawieraniu znajomości z mężczyznami. Tylko jak się wytłumaczy przyszłemu mężowi, gdy dojdzie już do nocy poślubnej? „Boże, co ja zrobiłam, co ja zrobiłam?!” – powtarzała bezsilnie przez całą drogę.
Wyjęła z torebki telefon komórkowy i wykasowała numer Leszka z listy kontaktów. Postanowiła też najszybciej, jak to tylko możliwe, wymienić kartę z własnym numerem, żeby on nie mógł dodzwonić się do niej. Była pewna, że nie chce go więcej oglądać na oczy ani słyszeć jego głosu.
Swoje postanowienia spełniła jeszcze tego samego dnia. Znalazła kościół, w którym przed nieznanym księdzem oczyściła się z popełnionego cudzołóstwa, następnie kupiła nową kartę startową do telefonu i rozesłała znajomym oraz członkom rodziny smsy z informacją o zmianie numeru. Przyczynę tej zmiany pominęła dyskretnie milczeniem. Teraz mogła bez reszty zagłębić się w pisanie pracy magisterskiej, aby jak najszybciej zapomnieć o całej przygodzie. Przypomniała sobie o niej niespodziewanie czternaście dni później, gdy stwierdziła z niepokojem, że naturalna, comiesięczna kobieca przypadłość, której spodziewała się właśnie w tym czasie, jakoś dziwnie się opóźnia. „Czyżby tamten incydent z Leszkiem…?” – pomyślała i poczuła, jak skóra cierpnie jej na całym ciele od ogarniającego ją panicznego strachu. Nie zastanawiając się ani chwili pobiegła do apteki, żeby zaopatrzyć się w test mający potwierdzić lub wykluczyć najgorsze przypuszczenie, jakie zrodziło się w tym momencie w jej głowie. Dla większej pewności kupiła dwa zestawy. Pierwszy wykorzystała natychmiast, drugi wieczorem tuż przed pójściem spać. Oba dały wynik pozytywny. Nie było wątpliwości. Jedna chwila zauroczenia nie pozwoli o sobie zapomnieć. Teraz nie uniknie już rozmowy z rodzicami i ponownego spotkania z Leszkiem. To pierwsze było najgorsze. Jak oni to przyjmą? Jak zareagują? Jak w ogóle im to powiedzieć? Wolałaby tysiąc razy bardziej za karę zostać nadziana na widły przez rogatego sługę księcia ciemności i wrzucona do kotła z wrzącą smołą, niż popatrzeć w oczy rodzicom i mówić im o tym, co się zdarzyło. Chyba że… Przeraziła się myśli, która teraz zaświtała w jej głowie. To rozwiązałoby wszystkie problemy, ale przecież w ten sposób zaprzeczyłaby całej swojej dotychczasowej postawie. Owszem, boi się tego, co ją czeka, okropnie się boi, ale nie może przecież uwolnić się od tego lęku za taką cenę. Nie popełni tak straszliwej zbrodni.
Z pokorą przyjęła policzek wymierzony jej przez matkę na samym początku rozmowy, do której doszło w najbliższy weekend. Czuła, że zasłużyła na niego. Sama by siebie pewnie tak potraktowała, gdyby była na miejscu mamy. Trudniej było przyjąć słowa, które usłyszała chwilę później.
- Jak ty śmiałaś nam coś takiego zrobić!? – powiedział ojciec oskarżycielskim tonem, jakim zwykle przemawia prokurator, domagając się najwyższego wymiaru kary dla zbrodniarza. – W naszej rodzinie nigdy czegoś takiego nie było. Nie tak cię wychowywaliśmy. Jak teraz spojrzymy w oczy naszym najbliższym, wszystkim członkom naszej rodziny i znajomym? Co teraz zamierzasz zrobić, żeby wynagrodzić nam utratę dobrego imienia, na którą nas naraziłaś?
Marta milczała. Nie miała pojęcia, co takiego mogłaby zrobić, żeby uczynić zadość żądaniu ojca. Wiedziała, że zawiniła, było jej wstyd, ale jednocześnie wyczuwała, że nie potrafi do końca zaakceptować tego, co powiedział. Czy ona się w ogóle nie liczy? Czy jedyną rzeczą, jaka wynika z jej lekkomyślnego zachowania jest narażenie na szwank dobrego imienia rodziny?
- Tylko jedno może nas wszystkich uratować, – tym razem głos zabrała mama – musisz jak najprędzej wyjść za mąż za ojca tego dziecka. Ślub powinien się odbyć zanim twój brzuch stanie się widoczny. Potem najwyżej powie się, że dziecko było wcześniakiem. My załatwimy z księdzem proboszczem, żeby zwolnił was z obowiązku nauk przedślubnych. Twoja głowa w tym, żeby przekonać tego faceta do takiego rozwiązania. I nie obchodzi nas, jak sobie z tym poradzisz. Nawarzyłaś piwa, to teraz je wypij.
Rada mamy wydała się Marcie zupełnie rozsądna. Bolała jedynie przebijająca z niej, ta sama, co u taty troska wyłącznie o dobrą opinię. Czyżby to było w życiu najważniejsze? No tak, ale ona sama chciała przede wszystkim o to zadbać, kiedy liczyła, że uda się jej zachować całą sprawę w tajemnicy. Może to jednak normalne? Małżeństwo z Leszkiem wydało się jej rzeczywiście najlepszym rozwiązaniem i dla niej, i dla ich wspólnego dziecka. Chociaż nie minęła jej wściekłość na niego za to, co zrobił, ale wcześniej przecież dał się poznać z całkiem pozytywnej strony. W wyobraźni widywała go już u swojego boku na ślubnym kobiercu. Tyle, że miało to być dużo później i nie w takich okolicznościach, ale skoro już się tak zdarzyło… Żeby tylko chciał się zgodzić. Nie znała go przecież jeszcze od tej strony. Co będzie jak odmówi? Łatwo mamie powiedzieć „twoja w tym głowa, żeby go przekonać”. Przecież nie zaciągnie go siłą do ołtarza. Czy istnieje jakiś plan B na wypadek, gdyby próby nakłonienia Leszka do ślubu nie przyniosły rezultatu? Bała się zapytać o to mamy. Na razie wypada tylko modlić się, żeby wszystko poszło dobrze.
Leszek nowinę o tym, że został ojcem potraktował z całą powagą. Nie miał zamiaru wykręcać się od odpowiedzialności za utrzymanie i wychowanie swojego potomka. Zaakceptował też bez oporów pomysł związania się z Martą na stałe. Był tylko jeden szkopuł: ślub może być wyłącznie cywilny. Kościelny zawarł już raz dwa lata temu. Tamta kobieta porzuciła go po zaledwie kilku miesiącach dla jakiegoś znacznie bogatszego i podobno lepszego w łóżku kochanka, z którym wyjechała za granicę. On sam nie wie nawet dokąd. Właśnie po tym zdarzeniu zdecydował się na drugi kierunek studiów, żeby jakoś zapełnić pustkę, która powstała w jego życiu. W ubiegłym roku dostał zaocznie rozwód, ale kościelnego unieważnienia małżeństwa nie udało się załatwić, chociaż próbował. Oczywiście wie, że w takiej sytuacji nie powinien starać się wiązać z kobietami, ale nie potrafi żyć w samotności. Tęskni za rodziną i jest gotów wiele zrobić dla uszczęśliwienia osoby, która zechce z nim złączyć swoje życie. Na koniec wyraził nadzieję, że fakt, iż Marta spodziewa się jego dziecka, będzie w tym wypadku decydujący i sprawi, że jego marzenie wreszcie się urzeczywistni.
- W takim razie to, co mówiłam wcześniej zupełnie nie wchodzi w rachubę – powiedziała stanowczym głosem matka, gdy Marta poinformowała ją telefonicznie o przebiegu rozmowy z Leszkiem. – Zerwij natychmiast z tym rozwodnikiem. Do czasu porodu nie pokazuj się na oczy nikomu z rodziny ani znajomych. Jak będą się pytać, to powiemy, że wyjechałaś na zagraniczne stypendium. Dziecko zaraz po urodzeniu oddasz do adopcji i wrócisz jakby nigdy nic do domu. Najlepiej dla ciebie będzie, jeśli później wstąpisz do jakiegoś zakonu. Przecież żaden szanujący się mężczyzna nie zechce wziąć cię za żonę, jak się dowie, że nie jesteś już dziewicą, a z takim, któremu nie będzie to przeszkadzało, lepiej w ogóle się nie wiązać.
- Ale mamo… – Marta próbowała oponować przeciwko zaplanowanemu bez jej zgody dalszemu ciągowi jej życia, jednak nie została dopuszczona do głosu.
- Przemyśl sobie to, co ci powiedziałam – przerwała jej matka. – Jesteś chyba, mimo wszystko dość rozsądna, żeby uznać, że takie rozwiązanie będzie najlepsze. W każdym razie ja i tata żadnego innego sobie nie wyobrażamy, a już na pewno nie zgodzimy się, żebyś zmarnowała sobie życie u boku jakiegoś rozwodnika. Na rolę samotnej matki też ci nie pozwolimy. Panny z dzieckiem nigdy w naszej rodzinie nie było. I nie będzie! Mam nadzieję, że zrozumiałaś. Zadzwoń jutro i powiedz, czy udało ci się znaleźć jakieś miejsce, gdzie mogłabyś wyjechać na czas ciąży. Jakbyś miała z tym problem, to my ci pomożemy. Na razie kończę. Do usłyszenia.
Po odłożeniu telefonu Marta zamyśliła się. Czy z jej punktu widzenia to, co zaproponowała mama jest rzeczywiście najlepszym rozwiązaniem? Czy naprawdę chciałaby tak po prostu oddać to maleństwo, które teraz nosi w sobie w zupełnie obce ręce, byle tylko pozbyć się problemu? Owszem, zaraz po sprawdzeniu testu ciążowego był moment, kiedy brała taką, a nawet jeszcze gorszą, ewentualność pod uwagę, ale w tej chwili nie wyobraża już sobie tego. Poza tym Leszek już się dowiedział, że został ojcem. Czy on nie ma prawa nic powiedzieć na temat losu swojego dziecka? Gdyby sam nie chciał, mówił, że go to nie obchodzi, proponował pieniądze na aborcję lub coś w tym rodzaju, to co innego, ale on wręcz ucieszył się na wiadomość, że to dziecko istnieje. Czy można go tak po prostu pozbawić wpływu na dalsze życie jego potomka? Wreszcie, czy ma oszukiwać samego Boga, udając, że czuje powołanie zakonne? Nigdy nie wyobrażała sobie siebie w habicie. Jej wiara zawsze nastawiona była na spełnienie się w życiu rodzinnym. Czy ma ofiarować Bogu swoją czystość dlatego, że ją straciła? Z drugiej strony, czy stać ją na tak otwartą konfrontację z rodzicami? Czy da sobie radę bez ich wsparcia, jeśli nie przyjmie narzuconego jej planu? Przez całą noc nie zmrużyła oka, próbując roztrząsnąć dręczące ją wątpliwości. Ostatecznie nad ranem doszła do wniosku, że choć rodziców bardzo kocha, to nie może cały czas czuć się wyłącznie ich córką. Ma już przecież dwadzieścia cztery lata i najwyższy to czas, żeby sama podejmowała decyzje dotyczące swojego życia i sama brała za nie odpowiedzialność.
Zaraz po zajęciach na uczelni skontaktowała się z Leszkiem i oznajmiła, że zgadza się na ślub cywilny. Spytała tylko, czy nie zechciałby podjąć postanowienia, że wprawdzie będą razem wychowywać swoje wspólne dziecko, ale poza tym będą żyli jak brat z siostrą, żeby nie zamykać sobie drogi do sakramentów.
- Rozumiem cię, – powiedział poważnie Leszek – ale nie mogę zagwarantować, że wytrzymałbym w takim postanowieniu. To nie jest tak, jak się potocznie mówi, że facet myśli tylko o jednym. Gdyby o to chodziło, stać by mnie było na prostytutki, ale ja naprawdę potrzebuję bliskości. Mówiłem ci to już wczoraj. Wiesz, dlaczego doszło do naszego zbliżenia wtedy w akademiku? Bo bardzo mi tego brakowało. Od czasu, jak porzuciła mnie tamta kobieta, czuję się straszliwie samotny i bliskość, również ta cielesna, jest dla mnie ogromnie ważna. A chyba nie chodzi ci o to, żebyśmy przyjęli takie zobowiązanie, a później co pewien czas je łamali i za każdym razem spowiadali się z tego, jak z incydentalnych grzechów. Jeśli uznasz, że bez tego warunku nie możesz za mnie wyjść, to pogodzę się z tym. Tylko pomyśl też o naszym dziecku.
Marta rzeczywiście nie chciała zobowiązywać się do niczego na niby. Poza tym Leszek ma rację. Trzeba myśleć przede wszystkim o dziecku, a nie cały czas o sobie. To jego dobro powinno być teraz na pierwszym miejscu. Zresztą w propozycji mamy też wszystko było na niby: fałszywe stypendium, fałszywe powołanie. Nie, teraz tylko w jeden sposób może być naprawdę autentyczna.
- Dobrze – powiedziała po chwili namysłu – będziemy żyli jak mąż i żona. Robię to przede wszystkim dla niego, – tu znacząco poklepała się po brzuchu – ale zapewniam cię, że, skoro już się na to zdecydowałam, to nie dam ci odczuć żadnej oziębłości ani niechęci z mojej strony. Chodź. Jest dopiero druga. Jeszcze zdążymy złożyć wniosek w USC.
Gdy po dopełnieniu formalności wróciła na swoją stancję, uznała, że przyszedł czas, by o swoim postanowieniu poinformować rodziców. Lepiej nie czekać, aż mama sama zadzwoni i zapyta, co słychać. Nie miała odwagi powiedzieć wszystkiego wprost w bezpośredniej rozmowie. Wysłała mamie smsa. Odpowiedź nadeszła tą samą drogą po mniej więcej dwudziestu minutach z komórki ojca. Była zredagowana możliwie najbardziej lakonicznie, ale i tak została nadana w trzech odrębnych plikach. Nie mieściła się w pojemności „krótkiej wiadomości tekstowej”. Brzmiała tak:
„Nie rozumiemy twojej decyzji, nie akceptujemy jej i nie zamierzamy w żaden sposób wspierać. Nie licz na naszą obecność na twoim niby ślubie. Byłoby to zaprzeczeniem wszystkich wartości, które od pokoleń były cenione w naszej rodzinie i które również tobie, jak widać nieskutecznie, staraliśmy się wpoić. Ciągle jeszcze mamy nadzieję, że zmądrzejesz i wycofasz się z tego absurdalnego pomysłu, zanim będzie za późno.”
Wszystkie zaimki w drugiej osobie były napisane małymi literami, choć zazwyczaj ojciec przestrzega skrupulatnie zasad grzecznościowej ortografii. To najwyraźniej miało coś oznaczać. Zastanawiała się przez chwilę czy jakoś na tę wiadomość odpowiedzieć. Chciała coś wyjaśnić, wytłumaczyć, poszukać porozumienia. Ostatecznie uznała, że najlepiej będzie nic nie odpisywać. Jednego była pewna: nie zmądrzeje i nie wycofa wniosku złożonego zaledwie godzinę wcześniej w USC.
W przestronnej, wypełnionej krzesłami sali Pałacu Ślubów było tylko pięć osób: Marta, Leszek, dwoje ich kolegów w charakterze świadków i kierownik Urzędu pełniący funkcję mistrza ceremonii. Leszek wiedział, że ze strony Marty nikogo nie będzie i nie chcąc robić jej przykrości, ze swojej też nikogo nie zaprosił. Zresztą i tak nie byłoby to grono zbyt liczne. Był jedynakiem, synem dwojga jedynaków. Z dalszej rodziny żyła jeszcze babcia ze strony taty i dziadek ze strony mamy. Oboje w podeszłym wieku, mocno schorowani.
Marcie łamał się głos, gdy wypowiadała słowa: „…zobowiązuję się uczynić wszystko, aby zawarte przeze mnie małżeństwo było zgodne, szczęśliwe i trwałe.” Dlaczego nie może powiedzieć: „ślubuję, że cię nie opuszczę aż do śmierci”, jak to zawsze wyobrażała sobie, będąc jeszcze w wieku dojrzewania. Jak to wszystko się poplątało?! Ale składanej tu obietnicy na pewno dotrzyma. Tak, uczyni wszystko, a nawet jeszcze więcej, jeśli będzie trzeba, aby wypowiedziane w tej świeckiej ceremonii przyrzeczenie nie różniło się niczym od sakramentalnej przysięgi.
Po ślubie zamieszkali początkowo u Marty na stancji. Leszek zrezygnował ze studiowania filozofii i zatrudnił się w kancelarii prawnej zajmującej się windykacją odszkodowań od nazbyt skąpych ubezpieczycieli. Klientów było dużo, więc zarabiał nieźle. Gdy Marta obroniła pracę magisterską, wyprowadzili się do samodzielnego mieszkania w niewielkim miasteczku odległym o około dwadzieścia kilometrów od miasta, w którym się poznali. Na prowincji zawsze metry kwadratowe są tańsze i łatwiej dostępne, a kupiona na giełdzie używana škoda pozwalała Leszkowi docierać z domu do biura i z powrotem w czasie krótszym, niż gdyby poruszał się po dużym mieście komunikacją publiczną. Nie musieli nikomu tłumaczyć, po jakim są ślubie, dlatego nawet co pobożniejsi sąsiedzi traktowali ich życzliwie jako solidne i żyjące w zgodzie małżeństwo. Marta ze względu na swój stan po skończeniu studiów nie szukała pracy. Skupiła się całkowicie na przygotowaniu do coraz bliższego macierzyństwa.
Kuba urodził się pod koniec listopada. Był zdrowym dzieckiem. Nie miał żadnych wad rozwojowych, prawidłowo przybierał na wadze i nawet nie przeziębiał się zbyt często. Jego chrzest odbył się w styczniu po bardzo nieprzyjemnej rozmowie z miejscowym proboszczem, który miał poważne wątpliwości, czy dziecko z takiego związku w ogóle powinno być przyjmowane do grona członków Kościoła. Po wyjściu z kancelarii parafialnej Marta popłakała się i Leszek musiał długo ją pocieszać.
Na chrzcie Kuby, podobnie jak na ślubie jego rodziców, były oprócz księdza tylko cztery osoby. Chrzestnymi zostali ci sami koledzy, którzy wcześniej pełnili role świadków w USC. Marta rozesłała zaproszenia do całej swojej rodziny, ale pozostały bez odpowiedzi. Rodzice Leszka przesłali list z gratulacjami, ale wyjaśnili, że niestety we wskazanym na zaproszeniu dniu nie będą mogli zjawić się na miejscu.
Jeszcze trudniej było, gdy dwa lata później na świat przyszła siostrzyczka Kuby, Celinka. Wtedy proboszcz kategorycznie odmówił chrztu, twierdząc, że ze względów duszpasterskich nie może jednakowo traktować dzieci z małżeństw sakramentalnych i z nieformalnych związków. Ostatecznie Celinka została ochrzczona dopiero, gdy jako półtoraroczne dziecko poważnie się rozchorowała i trafiła na trzy tygodnie do szpitala. Kapelan szpitalny nie sprawdzał aktu ślubu rodziców.
Leszek sprawdził się w roli ojca znakomicie. Dużo czasu spędzał z dziećmi, bawił się z nimi i wychodził na spacery. Był zawsze czuły i troskliwy, ale potrafił być także wymagający. Dbał też o Martę i jej potrzeby. Chętnie dzielił z nią domowe obowiązki, robił zakupy, a gdy po osiągnięciu przez Celinkę wieku przedszkolnego postanowiła pójść do pracy (nie była to, oczywiście, praca katechetki, jaką sobie niegdyś wymarzyła, lecz szeregowej urzędniczki w Starostwie Powiatowym), w wymagających tego sytuacjach na zmianę z nią brał zwolnienia na opiekę nad dziećmi. Mimo tych wszystkich starań Marcie nie było łatwo. Nie jeden raz łzy napływały jej do oczu, gdy mały Kuba pytał w kościele, dlaczego mama i tata pod koniec nabożeństwa nie podchodzą razem z innymi ludźmi do ołtarza. Co miała mu powiedzieć? Ze pojawił się na świecie przez przypadek? Że dla jego dobra zamknęła sobie drogę do tego, co zawsze było dla niej i nadal jest tak bardzo cenne? Milczała. A Kuba dziwił się, że mama nic nie mówi, tylko płacze.
Prowadzili życie raczej mało towarzyskie. Nie chcieli wchodzić w zbyt bliskie relacje z ludźmi, żeby nie musieć tłumaczyć się ze swojej sytuacji. Rodzina Leszka była nader szczupła i do tego mieszkała dość daleko, dlatego tylko od czasu do czasu dochodziło do wzajemnych odwiedzin. Natomiast rodzina Marty odcięła się od niej zupełnie. Nikt do niej nie dzwonił, nie odbierał telefonów od niej, nie odpowiadał na świąteczne życzenia. Początkowo tylko kilkakrotnie udało się jej dodzwonić do starszego brata, który za każdym razem przypominał jej, że rodzice czekają, aż się opamięta i zerwie ten grzeszny związek. Nie miała ochoty tego słuchać, więc po pewnym czasie przestała go niepokoić swoimi telefonami.
Było późne kwietniowe popołudnie. Kuba kończył już wtedy naukę w drugiej klasie i przygotowywał się intensywnie do przyjęcia Pierwszej Komunii (znowu seria niemiłych rozmów z proboszczem). Celinka miała za pięć miesięcy zacząć swoją przygodę ze szkołą i przeżywała to bardzo mocno. Leszek wracał właśnie do domu z biura, w którym musiał dziś posiedzieć trochę dłużej niż zwykle. Śpieszył się, bo chciał jakoś uczcić z Martą kolejną rocznicę ich ślubu. Nie świętowali zazwyczaj w jakiś szczególny sposób tych rocznic, ale zawsze starał się w tym dniu być dla swojej żony miły bardziej niż zwykle i sprawić jej jakąś drobną przyjemność. Poza tym trzeba popisać trochę literek z Celinką i przepytać Kubę z katechizmu. Droga do miasta, w którym mieszkali, była prosta i raczej mało ruchliwa. Słońce stało jeszcze dość wysoko na niebie, w powietrzu żadnych zamgleń ograniczających widoczność, dlatego pozwolił sobie nieco mocniej przycisnąć pedał gazu.
Nie wiadomo, co przydarzyło się kierowcy wielkiego, trzydziestotonowego TIR-a jadącego z naprzeciwka, że wykonał taki manewr. Może pracował zbyt długo i zasnął za kierownicą? Może niespodziewanie zasłabł? W każdym razie nagle zjechał na lewy pas i zatarasował drogę tuż przed autem Leszka. Nie było żadnych szans na hamowanie czy wyminięcie.
Marta pobladła, gdy w drzwiach wejściowych, zamiast uśmiechniętego, gotowego ucałować ją na powitanie męża, zobaczyła policjanta z drogówki z poważną miną wręczającego jej dokumenty Leszka. Nie musiał nic wyjaśniać. Zrozumiała od razu. Długo nie mogła dojść do siebie. Dopiero po zażyciu sporej dawki środków uspokajających i wsparciu ze strony policyjnego psychologa odzyskała zdolność do zajęcia się sprawami, które teraz stały się najważniejsze. Proboszcz, przeważnie nieprzychylnie patrzący na ich cywilne małżeństwo, tym razem okazał zrozumienie i nie odmówił swojej obecności na cmentarzu. Resztę spraw związanych z pogrzebem powierzyła profesjonalnemu zakładowi. Koledzy z Leszka pracy obiecali dopilnować wypłaty odszkodowania z OC właściciela firmy przewozowej, do której należał TIR. Trzeba było jeszcze tylko zawiadomić zainteresowane osoby o terminie pogrzebu. Długo zastanawiała się, czy do grona tych osób zaliczyć własnych rodziców. Nie odzywali się do siebie przez tyle lat. Nie uznawali Leszka za swojego zięcia, więc pewnie jego śmierć nie przejmie ich zbytnio. Ale z drugiej strony pogrzeb to wyjątkowe wydarzenie. Wtedy nawet jawni wrogowie potrafią się ze sobą spotkać. Czy można, będąc prawdziwym chrześcijaninem, odmówić towarzyszenia w ostatniej drodze zmarłemu? Może to będzie właśnie okazja, żeby odbudować dawno temu zerwane więzi. Będzie przecież teraz, gdy została wdową z dwójką dzieci, potrzebowała wsparcia ze strony rodziny. Na wszelki wypadek sięgnęła po telefon Kuby, którego numer nie był znany rodzicom, bała się, że odrzucą połączenie, jeśli będą widzieli, że pochodzi od niej.
- To się świetnie składa! – zawołała z nieukrywanym entuzjazmem matka, gdy usłyszała, z jaką informacją dzwoni do niej wyrodna córka. – Będziesz nareszcie mogła uregulować swoją sytuację w Kościele i powrócić do normalnego życia. Może nawet….
Marta nie chciała słyszeć, co może nawet nastąpić później w mniemaniu jej rodzicielki. Znieruchomiała. O co właściwie chodzi? Czy radość z powodu śmierci człowieka naprawdę należy do zbioru tych wartości, na które nieustannie powoływali się rodzice?

- Nie, mamo, to się nie składa świetnie – przerwała jej wywód łamiącym się głosem i rozłączyła się. Aparat wyśliznął się z jej ręki i głucho stuknął o podłogę.