środa, 6 listopada 2024

Słodki jad żmii

 

Słodki jad żmii

 

Rafał był zadowolony z efektu rozmów ze swoim przyszłym kontrahentem. Klient bez większych oporów przyjął zaproponowane przez niego warunki i jeszcze przed czwartą po południu została podpisana stosowna umowa. Po obowiązkowym wspólnym obiedzie mającym przypieczętować zawartą transakcję, miał dużo więcej czasu dla siebie niż zakładał, wybierając się w tę podróż. Zatęsknił za Kamilą. Jego małżeństwo trwało już dwanaście lat, ale nic, w jego przekonaniu, nie wskazywało na to, żeby miało w nim coś zgrzytać. „Zrobię jej niespodziankę”, pomyślał i, nie zastanawiając się długo, zaczął sprawdzać w internecie, czy znajdzie jeszcze dziś połączenie lotnicze ze swoim rodzinnym miastem.

Parę minut po jedenastej wieczorem delikatnie wkładał klucz do zamka we frontowych drzwiach luksusowej willi położonej w malowniczej dzielnicy na obrzeżach wielkiej metropolii. Był przekonany, że żona pozbawiona jego towarzystwa jest o tej porze pogrążona we śnie, więc starał się do minimum ograniczyć odgłosy, jakie z konieczności będą towarzyszyły jego wejściu do domu. Sam obudzi Kamilę, całując ją w prawy policzek (spała zawsze na lewym boku). Potem oboje pogrążą się w rozkoszy, której po dwudniowej rozłące ona jest zapewne tak samo głodna jak on.

Zaraz po przestąpieniu progu z górnego piętra dobiegł go odgłos śmiechu i radosnego przekomarzania się dwojga osób. Bez trudu rozpoznał głosy Kamili i Marka – swojego najlepszego przyjaciela i jednocześnie partnera w biznesie. Do jego głowy wdarł się niepokój. Rozumiał, że żona, mając wolny wieczór, mogła poprosić starego przyjaciela o dotrzymanie jej towarzystwa, ale dlaczego przebywają na górze, w ich małżeńskiej sypialni, a nie w salonie na parterze przy winie na przykład? Bezszelestnie wszedł na piętro. Zza drzwi sypialni nie sączyło się żadne światło. Wyraźnie natomiast dobiegał rytmiczny odgłos sprężyn materaca oraz ekstatyczne westchnienia, których nie można było pomylić z niczym innym. To mu w zupełności wystarczyło. Nie zważając na hałas, jaki teraz robił, zbiegł po schodach i wypadł na ulicę.

Przez kilka godzin błądził bez celu po wyludnionym o tej porze mieście, aż wczesny majowy świt zaczął wyrywać ze snu spracowanych mieszkańców. Pewnie zrobił w tym czasie co najmniej trzydzieści kilometrów, bo szedł szybko napędzany bólem i wściekłością. Wreszcie poczuł zmęczenie. Zaczął rozglądać się za miejscem, gdzie mógłby przysiąść. Do domu nie miał zamiaru wracać, ani teraz, ani w ogóle. Widok tych dwojga ludzi, którym do tej pory tak bezgranicznie ufał, a oni tak haniebnie tego zaufania nadużyli, byłby dla niego nie do zniesienia.

Traf chciał, że znalazł się akurat na ulicy Górnej, gdzie mieściła się knajpa o niezbyt wyszukanej nazwie „Pod Łosiem” ciesząca się złą sławą w mieście. Mówiono o jego właścicielu, że tkwi po uszy w interesach miejscowej mafii i bywalcom swojego lokalu oferuje nie tylko podstawowe posiłki czy trunki z zakąskami.

Rafał nie interesował się takimi plotkami. Uważał się za porządnego obywatela, sumiennie płacącego podatki i od wszelkich przestępczych poczynań trzymał się z daleka. „Pod Łosia” zresztą nigdy nie wpadał. Zbyt niskie to były progi dla jego prezesowskich nóg.

Teraz jednak czuł silne zmęczenie, w gardle mu zaschło, no i czymś trzeba było ukoić swojego rozdygotanego ducha. Spelunka czy wytworna restauracja – teraz to nie miało większego znaczenia. W końcu, bez względu na zasobność portfela, nic tak nie przywraca mężczyźnie równowagi psychicznej, jak czterdziestoprocentowa pocieszycielka strapionych.

Wchodząc do lokalu odruchowo spojrzał w lustro wiszące w niewielkim przedsionku między wejściem a główną salą. Przestraszył się. Jego oczy były podkrążone, włosy zlepione potem, twarz dziwnie zmizerniała, jakby nie przez ostatnie dziewięć godzin, ale przez wiele dni nic nie jadł, nie spał i ciężko pracował. Przygładził sobie włosy dłonią. Tylko tyle mógł na razie zrobić dla poprawienia swojego wyglądu.

Zajął miejsce w narożniku  niemal pustej o tej porze sali. Tylko pod oknem po przeciwnej stronie siedział otyły mężczyzna w wieku co najmniej pięćdziesięciu lat, z niechlujnym, tygodniowym zarostem na twarzy czerwonej od nadmiaru zapewne codziennie wlewanych w siebie trunków.

Rafał zamówił dwie butelki stumbrasa z kłosem oraz sałatkę śledziową na zakąskę. Po odejściu kelnera zauważył, że gość z przeciwka zerka podejrzanie często w jego kierunku. Poczuł się nieswojo. Miał nawet ochotę wyjść, nie czekając na realizację zamówienia, jednak ból w nogach po przebyciu tylu kilometrów skłonił go do pozostania, mimo wszystko, na miejscu.

Zdążył opróżnić połowę pierwszej butelki, gdy gość spod okna podniósł się ze swojego miejsca i skierował kroki w jego stronę. Rafał zaniepokoił się nie na żarty. Czego może od niego chcieć ten podrzędny pijaczyna? Czy przypadkiem nie przyjdzie mu stać się uczestnikiem jakiejś karczemnej awantury?. Miał już zamiar wstać i, pozostawiając niedopity alkohol, czym prędzej opuścić strefę zagrożenia. Jednak mężczyzna o czerwonej twarzy zdążył przysiąść się do niego. Odejście w takim momencie mogło zostać uznane za akt niegrzeczności i tylko przyśpieszyć agresję ze strony tego wyraźnie podpitego, ale jeszcze nie zalanego w sztok osobnika.

— Przepraszam najmocniej szanownego pana. Czy można się przysiąść? Nie będę szanownemu panu przeszkadzał? — zagadnął z przesadną kurtuazją grubas o czerwonej twarzy.

Rafał miał ochotę odpowiedzieć równie uprzejmie, że owszem, będzie przeszkadzał i nie może się przysiąść. Przecież w restauracji jest mnóstwo wolnych stolików. Jednak lęk przed udziałem w knajackiej awanturze sprawił, że zamiast tego gestu asertywności okazał raczej uległość i milcząco skinął głową.

— Wydaje mi się, przyjacielu, że coś cię mocno trapi — Gość z pijacką gębą przeszedł nieoczekiwanie na bardziej poufały styl konwersacji. — Ja to, kurwa, z daleka poznam, że ktoś ma wyjebane. Co cię tak gnębi? Wal śmiało. Ulżyj sobie. Ze mną możesz szczerze, jak na spowiedzi. Nie krępuje się. Jak się, kurwa, wygadasz, lżej ci się zrobi. Zobaczysz.

Rafałowi wypite procenty zaczęły już nieco mącić w głowie. Jego czujność znacznie zmalała, a do tego potrzeba wyrzucenia z siebie traumy, jaką przeżył wczorajsze nocy, była tak silna, że nie zastanawiał się zbyt długo nad sensownością zwierzania się obcemu człowiekowi o podejrzanym autoramencie. Zresztą komu miałby się zwierzyć. Zawsze o trudnych sprawach rozmawiał z Kamilą, czasami, chociaż rzadziej, z Markiem. Teraz jednak to właśnie oni stali się sprawcami jego cierpienia. Innych pokrewnych dusz nie miał. Zwykle zachowywał się w stosunku do ludzi z dystansem, jaki w jego mniemaniu, powinien cechować szefa wobec podwładnych i biznesmena wobec partnerów w interesach. Opowiedział ze szczegółami o swojej miłości do żony, o przyjaźni, jaka łączyła go ze wspólnikiem i wreszcie o tym, co zastał wczoraj wieczorem w swojej sypialni.

— Hm, faktycznie kurewsko cię wyrolowali. Ja bym takich od razu rozpierdolił. Na miejscu. Nie cackałbym się. Na mój gust, byłeś za miękki, że tak po prostu wyszłeś. Nawet w mordę nie dałeś temu cwelowi, co ci żonę wyruchał.

— No wiesz, byłem tak zszokowany, że zupełnie głowę straciłem. Zresztą walenie w mordę jakoś nie leży w mojej naturze. To i tak nic by nie zmieniło. Ja… ja po prostu znienawidziłem ich oboje! Nie chcę ich więcej widzieć! Nie chcę mieć z nimi nic wspólnego! — Rafał zaczerwienił się na twarzy i zacisnął pięści. — Ale to niemożliwe. Mają udziały w mojej firmie. Tak łatwo się ich nie pozbędę. To jest w tym wszystkim najgorsze, i to mnie tak wkurza, że… że żyć mi się odechciewa.

— Doskonale cię rozumiem, bracie. Pomyślmy razem. Może da się coś zrobić, żebyś nie musiał się z nimi męczyć?

— Niby co takiego? — westchnął z wyrazem beznadziei w głosie Rafał.

— Gdyby tak na przykład zniknęli, raz a dobrze? Wtedy nie musiałbyś się martwić o udziały, podziały i inne bzdury. No i nie musiałbyś patrzeć codziennie na ich gęby. Miałbyś święty spokój.

— Miałbym ich pozabijać!? — Rafał popatrzył na siedzącego obok niego mężczyznę jak na przybysza z kosmosu.

— Nie mówię, że ty. Ktoś zrobiłby to za ciebie, w twoim imieniu. Nie za darmo oczywiście. A co, żal ci ich po tym, co zrobili?

— Po prostu jestem zaskoczony. Zupełnie nie brałem takiej ewentualności pod uwagę. Można być na kogoś centralnie wkurzonym, ale zabójstwo…? O czymś takim przeważnie się nie myśli.

— Wiem. Dla niektórych to trudne. Ale czy widzisz, kolego, inne, równie skuteczne rozwiązanie? Powiedziałeś, że po tym wszystkim żyć ci się odechciewa. To lepiej, żebyś ty nie żył, czy oni, co takie świństwo ci zrobili? Ja na twoim miejscu bym się nie wahał. Zakatrupiłbym gnojów i nawet powieka by mi nie drgnęła Tylko widzisz, tak jak w każdej robocie, tu też trzeba fachowców. Jak ktoś nie ma wprawy, a sam się za to bierze, śladów na pewno mnóstwo zostawi. Dla psiarni jest pierwszym podejrzanym, bo ma, jak to oni mówią, motyw. Szybko wpada i idzie do pierdla. Lepiej zlecić to komuś, kto się na tym zna. Po pierwsze, niczego nie spartaczy, a po drugie, nikt go z denatem nie skojarzy. Ty możesz mieć stuprocentowe alibi, bo przecież rzeczywiście nic nie zrobisz, a gliny mogą szukać i szukać, i niczego nie znajdą. Czysta robota.

— Rozumiem, że to ty miałbyś być wykonawcą takiego wyroku.

— Ja? Skądże znowu? Moja gęba za bardzo rzuca się w oczy. — Rozmówca Rafała znacząco pogładził się po brodzie i policzkach. — Znam kogoś takiego, kto by ci się przydał. Specjalista pierwsza klasa. Dam ci na niego namiar, jak się zdecydujesz. Jak uznasz, że mimo wszystko nie chcesz sobie brudzić rączek, nawet zaocznie, to kwita. Nie było tej rozmowy i zapominamy o wszystkim. Radziłbym ci z całego serca nie przypominać sobie o niej nigdy więcej. Nawet za sto lat, jakbyś przypadkiem tyle dożył. Rozumiemy się chyba, co? Zresztą jak zechcesz skorzystać, to też o wszystkim zapomnij. Im ma się krótszą pamięć, tym się dłużej żyje. — Grubas wyszczerzył zęby w uśmiechu, jakby opowiedział świetny dowcip.

— Będę musiał to przemyśleć. Rozumiesz chyba? Nie jest łatwo na coś takiego się zdecydować w ciągu paru minut. Dasz mi na przykład jeden dzień na zastanowienie?

— W porządku. Mnie się nie śpieszy. Tylko niech ci nie przyjdzie do głowy podzielić się z kimś w międzyczasie tą rozmową. Zwłaszcza z kimś na Piwnej. Zaręczam, że źle by się to dla ciebie skończyło, przyjacielu. — Nieznajomy wykonał gest ręką, jakby podcinał sobie gardło. Jak będziesz miał ochotę w to wejść, przyjdź jutro najlepiej o tej samej porze, co dziś. Jakbym nie siedział przy żadnym stoliku, pytaj barmana o Rycha. Na pewno mnie zawoła. Aha, w nieskończoność nie będę czekał. Jak nie zjawisz się przez trzy dni, uznam, że nie ma sprawy. I nie przypomnę sobie wtedy tej rozmowy. Rozumiemy się? To co, do zobaczenia — grubas wstał i wyciągnął w kierunku Rafała swoją wielką jak patelnia dłoń. Rafał odwzajemnił uścisk i również podniósł się ze swojego miejsca.

Opuścił restaurację, zostawiając nienapoczętą drugą butelkę wódki. W głowie miał mętlik. To prawda, kiedy zatrzasnął drzwi swojego mieszkania i zaczął krążyć bez celu po mieście, przychodziła mu do głowy myśl, że najchętniej zabiłby i to tak, żeby przed śmiercią cierpieli. To fakt, że życzył im wszystkiego najgorszego z porażeniem piorunem i utonięciem w szambie włącznie, ale teraz, kiedy usłyszał konkretną propozycję… Wszystko nabrało zupełnie innych barw. Na myśl przychodziły mu piękne chwile spędzone do tej pory z Kamilą, gesty prawdziwej przyjaźni ze strony Marka. Żal mu było tego wszystkiego. Z drugiej strony, jak oni mogli tak te cudowne doświadczenia sponiewierać!? Czyż ktoś, kto dopuszcza się podobnej ohydy nie zasługuje na śmierć?

Wyjął telefon i wybrał numer Kamili. Nie bardzo wiedział, czego się spodziewać po tej rozmowie, ale gdzieś z tyłu głowy majaczyło mu, ze musi spróbować pogadać z nią, zanim podejmie ostateczną decyzję.

— Cześć skarbie — usłyszał beztroski głos Kamili, gdy po wybraniu odpowiedniego numeru nacisnął zieloną słuchawkę. — Dobrze, że dzwonisz. Wiem, byłeś wczoraj wieczorem w domu. Wiem, wszystko słyszałeś. My też słyszeliśmy twój tupot na schodach. Właśnie zastanawialiśmy się z Markiem, jak ci powiedzieć, że zamierzam wystąpić o rozwód. Nie bądź zaskoczony. Od dawna między nami nie było tak jak na początku. Interesy były dla ciebie dużo ważniejsze ode mnie. Czułam się zaniedbana.

— Jak to zaniedbana!? — Rafał wybuchnął szczerym oburzeniem. — Przecież… przecież jeszcze nie tak dawno mówiłaś…

— Różne rzeczy się mówi. Ty też wiele mówiłeś. To nieważne. Teraz mówię ci szczerze, co czułam przez ostatnie miesiące. Ciągle tylko firma i firma. Ja niby też jestem w zarządzie, ale dla mnie to nie jest cały świat. Dla Marka zresztą też. On umie oddzielić pracę od życia. Ostatnio był dla mnie o wiele bardziej czuły niż ty. Postanowiliśmy skończyć z tym udawaniem i załatwić wszystko formalnie.

— I myślicie, że tak po prostu się na to zgodzę!? Chyba coś w głowach wam się pomieszało!? Prędzej mi kaktus na ręce wyrośnie…!

— No, no, nie zapędzaj się. Pamiętaj, że ja i Marek razem mamy więcej udziałów w firmie niż ty. Radzę ci to dobrze przemyśleć. W końcu firma to dla ciebie największa świętość. Czy nie mam racji?

Rafał rozłączył się. Nie miał już żadnych wątpliwości. Bez zastanowienia zawrócił w kierunku knajpy „Pod Łosiem”. Ucieszył się, gdy zobaczył Rycha siedzącego cały czas na swoim miejscu.

— Zdecydowałem się — powiedział bez żadnych wstępów. — Daj mi namiary na tego gościa, o którym wcześniej mówiłeś. Chciałbym załatwić to jak najszybciej.

— Wyluzuj, stary — Rycho uniósł głowę i przyjrzał się Rafałowi uważnie. — To nie sklep, że podchodzisz do lady, prosisz i dostajesz. Tu potrzeba dużej ostrożności. Widziałem, jak po wyjściu wyciągałeś komórę z kieszeni. Skąd mam wiedzieć, do kogo dzwoniłeś? Nic ci nie powiem, dopóki cię nie sprawdzę.. Daj mi swój telefon, odblokowany. Chcę sobie pooglądać to i owo.

Rafał niechętnie wyjął Samsunga z kieszeni, przyłożył palec do czytnika i podał Rychowi. Ten zaczął przewijać listę połączeń, smsów, otworzył skrzynkę mailową i tonem nie znoszącym sprzeciwu polecił Rafałowi się zalogować.

— Nie masz przypadkiem innej komóry? — zapytał podejrzliwie po przejrzeniu folderów z wiadomościami wysłanymi i odebranymi. — Niech sprawdzę — zażądał po usłyszeniu zapewnienia, że to jedyne urządzenie będące w posiadaniu jego rozmówcy.

Rafał nie miał ochoty być obmacywany przez pijaka, który nie reprezentuje żadnej władzy. Jego wyniesione z domu poczucie praworządności buntowało się przeciwko takiej praktyce. Jednak wspomnienie ekstatycznych jęków dochodzących wczorajszej nocy z jego sypialni, sprawiło, że bez szemrania poddał się procedurze zarezerwowanej wyłącznie dla funkcjonariuszy policji i to tylko wtedy, gdy są ku temu poważne podstawy.

— No dobra, Jesteś czysty — stwierdził z aprobatą Rycho po dokonaniu szczegółowych oględzin.

Wyjął z kieszeni notes i długopis. Wyrwał jedną kartkę i coś na niej napisał. Odwrócił ją następnie w stronę Rafała, ale nie podał mu do ręki.

— Naucz się tego na pamięć! — polecił równie kategorycznie, jak wcześniej żądanie pokazania telefonu i poddania się rewizji. — Nigdzie, broń Boże, nie zapisuj! A już na pewno, kurwa,  nie w telefonie. Jak będzie po wszystkim, zapomnij o tym na amen. Najlepiej, żebyś przez parę miesięcy nawet na niewinny spacerek nie wybierał się w tę okolicę. Zrozumiano!? Radzę wziąć to sobie do serca, bo jak nie… — Rycho powtórzył swój gest sprzed kilku minut imitujący podrzynanie gardła.

Rafał wpatrywał się intensywnie w skrawek papieru, na którym zapisana była ulica, nr domu i mieszkania, data i godzina wizyty oraz słowo KOSA. Domyślił się, że to gangsterska ksywa osobnika, któremu ma powierzyć los dwojga osób, do niedawna kochanych, a teraz znienawidzonych.

— W porządku, zapamiętałem — odezwał się po chwili. — Tylko… — zawahał się, nie wiedząc, czy powinien się targować. — Tylko czy nie dałoby się przesunąć tego na trochę wcześniej. Trzy dni to koszmarnie dużo czasu. Osiwieję, jak będę musiał tak długo z tym chodzić.

— Nie bądź, koleś, taki w gorącej wodzie kąpany. To i tak jest ekspresowe tempo. Niektórzy czekają tygodniami na wizytę. Nie myśl sobie, że to takie hop siup — Rycho pstryknął palcami w powietrzu. — wszystko trzeba dokładnie sprawdzić. Bezpieczeństwo przede wszystkim.

— Więc będziesz mnie jeszcze jakoś sprawdzał? Nie wystarczą ci oględziny telefonu, jakich przed chwilą dokonałeś?

— Ostrożności nigdy za wiele. Jak ci się coś, kurwa, nie podoba, to spierdalaj i zapominamy o całej sprawie.. To jak, pasuje ci?

— Pasuje — odpowiedział Rafał bez wahania. — Dzięki za pomoc. — Wstał i wyciągnął rękę w kierunku Rycha.

— Cała przyjemność po mojej stronie — odpowiedział z przesadną rewerencją Rycho, odwzajemniając gest pożegnania. — Życzę powodzenia szanownemu panu.  My się już więcej nie spotkamy. Będzie przynajmniej lepiej dla ciebie, żebyś nigdy mnie nie zauważył, nawet jakbyśmy wpadli na siebie w ciasnym przejściu. Kapujesz?

Rafał skinął głową i pośpiesznie wyszedł z restauracji. Zastanawiał się przez chwilę, gdzie spędzi dzisiejszą noc i następne, skoro powrót do domu nie wchodził w rachubę. Od pół godziny powinien być w biurze, ale tam nie uniknie spotkania z wiceprezesem Markiem i członkinią zarządu Kamilą, którzy po nocy pełnej miłosnych uciech, zapewne zdążyli już stawić się na swoich stanowiskach i ochoczo zabrali się do przejmowania kontroli nad firmą, w której utworzenie i pomyślne funkcjonowanie on włożył całe swoje serce. Skontaktował się ze swoją sekretarką. Poinformował ją, że wyjeżdża na dłużej i w tej chwili nie wie jeszcze, kiedy wróci. Polecił, żeby wszystkie bieżące sprawy kierowała do wiceprezesa. „Niech sobie decyduje, o czym tylko chce. I tak długo już nie porządzi”, pomyślał z mściwą satysfakcją.. Przy okazji upewnił się, że oboje – Kamila i Matek są w swoich gabinetach, może więc, nie ryzykując spotkania z którymś z nich, udać się do domu, żeby zabrać trochę rzeczy osobistych niezbędnych przy dłuższej nieobecności.

Dwadzieścia parę kilometrów od miasta, w pobliżu zalewu zbudowanego z myślą o ochronie przeciwpowodziowej półmilionowej metropolii miał letni domek ze sporym ogródkiem pełniącym funkcje wyłącznie rekreacyjne. O tej porze roku stał pusty. Tam postanowił zaczekać do czasu aż tajemniczy osobnik o pseudonimie Kosa uwolni go od wiarołomnej pary. Był pewny, że Kamila ani Matek tam się nie zjawią. Nie przyjdzie im do głowy, żeby go szukać, a mając dla siebie pustą willę, nie zechcą na pewno spędzać  upojnych chwil sam na sam w letnim domku teraz, kiedy temperatura w dzień nie przekracza piętnastu stopni, a nocami spada w okolice zera.

Spotkanie z Kosą miał umówione za trzy dni, ale nie miał pojęcia, ile czasu temu kilerowi zajmie wykonanie wyroku. Wolał przygotować się raczej na dłuższy niż krótszy pobyt poza domem. Zabrał ze sobą kilka par spodni, kilka koszul, spory zapas bokserek i skarpet. Do tego dwie pary butów, kapcie, dwie piżamy i wszystkie niezbędne przybory toaletowe. Upchnął to w dużej walizce, którą zwykle zabierali, kiedy wyjeżdżali z Kamilą na zagraniczne wakacje. Wsiadł do samochodu i odjechał, nie zostawiając żadnej wiadomości. Telefon chwilowo wyłączył.

Na spotkanie z Kosą Rafał ubrał się tak jak zwykle na rozmowy biznesowe z nowymi, nieznanymi kontrahentami. Miał na sobie świeżo odprasowany garnitur w kolorze grafitu, niebieską koszulę i granatowy krawat. Dzień wcześniej złożył wizytę fryzjerowi i jego ciemne włosy były teraz idealnie ostrzyżone na średniego jeża. Ogolił się też starannie i wypachnił kosztowną wodą kolońską. Nie wiedział, czy właśnie tak powinien się zaprezentować zbirowi, który na zlecenie, z zimną krwią, morduje zupełnie obcych sobie ludzi, ale w końcu też jakiś biznes, więc zasady, przynajmniej w jego mniemaniu powinny być podobne.

Kamienica, do której wysłał go Rycho mieściła się w dzielnicy zabudowanej w większości przedwojennymi budynkami o zniszczonych elewacjach i brudnych bramach, zza których dolatywała woń moczu i szczurzych odchodów. Domofony były przeważnie uszkodzone, albo w ogóle ich nie było, dzięki czemu większość klatek schodowych była dostępna dla każdego, kto tylko miał na to ochotę.

Ta, której numer wbił sobie do głowy trzy dni temu w restauracji „Pod Łosiem” była wilgotna i ponura. Światło wpadało do niej tylko przez szklany sufit u jej szczytu. Na górę prowadziły kręte schody trzeszczące przy każdym kroku. Od lat niemalowane ściany upstrzone były licznymi graffiti przeważnie wyrażającymi gorące uczucia tutejszej młodzieży do jednej ze służb mundurowych, z którą zapewne często owa młodzież miała do czynienia.

Rafał stanął przed szerokimi, staroświeckimi drzwiami oznaczonymi numerem zapisanym na kartce pokazanej mu przez Rycha. Po naciśnięciu dzwonka przez chwilę nic się nie działo. Nacisnął jeszcze raz. „Czyżby ten nalany buc zrobił mnie w trąbę!?”, pomyślał i ze złością nacisnął przycisk ponownie, tym razem przytrzymując go dłużej. Wkrótce usłyszał kroki po drugiej stronie, szczęk zamka i drzwi uchyliły się na tyle, na ile pozwalał blokujący je od środka łańcuch. W powstałej szparze ukazała się twarz młodej kobiety słabo widoczna przy tym oświetleniu.

— Dzień dobry, ja do Kosy. Byłem umówiony na spotkanie — powiedział grzecznie, jakby rozmawiał z recepcjonistką w przychodni lekarskiej albo w kancelarii adwokackiej.

— Proszę — kobieta z drugiej strony odpięła łańcuch i wpuściła go do środka.

Wprowadziła go do pokoju, którego wygląd stanowił doskonałe przeciwieństwo tego, co prezentowała sobą klatka schodowa. Ściany wyłożone były kamieniem dekoracyjnym w kolorze naturalnego piaskowca. W dużym oknie z aluminiową stolarką umieszczono eleganckie rolety, w tej chwili przysłaniające tylko jedną czwartą okna od góry. Na podłodze leżały nowiutkie panele. Na wysokim suficie zawieszony był kulisty żyrandol z pięcioma żarówkami typu LED. Waniliowo-seledynowe meble wyglądały na robione na zamówienie. Nawet pokoje w jego domu, chociaż zaliczał się do elity finansowej nie tylko miasta, ale całego kraju, nie były tak kosztownie wykończone i wyposażone.

W pełnym dziennym świetle Rafał mógł też dokładniej przyjrzeć się kobiecie, która go tu wprowadziła. Była szczupłą brunetką o dużych piwnych oczach, włosach lekko tylko opadających na kark i wydatnych, zmysłowych ustach. W obcisłej turkusowej sukience z głębokim, trójkątnym dekoltem, sięgającej przed kolana i butach na wysokim obcasie w nieco ciemniejszym odcieniu błękitu wyglądała nad wyraz zmysłowo. Na twarzy miała przyjazny, ciepły uśmiech, zupełnie nie pasujący do wyobrażeń Rafała o osobach ze środowiska, z którym właśnie miał wejść w konszachty, a którego do tej pory skwapliwie unikał.

Patrząc na nią, na moment zapomniał, w jakim celu tu przyszedł. Serce nagle mocniej zakołatało w jego piersiach, a w spodniach zrobiło mu się ciasno jak małolatowi oglądającemu ukradkiem pisemko pornograficzne. Dawno nie zrodziła się w nim taka namiętność w tak krótkim czasie. Coś w tej kobiecie było. Coś, czego nie potrafił nazwać, ale to coś przenikało źrenice jego oczu z siłą rażenia i budziło najgłębsze pokłady jego męskości.

Ostatni raz odczuwał coś podobnego chyba wtedy, kiedy pierwszy raz zobaczył Kamilę, jak w skąpym ciemnogranatowym bikini wyszła z basenu miejskiego kąpieliska, gdzie oboje mieli wykupiony akademicki karnet na cały semestr. Tamto zauroczenie sprawiło, że dwa lata później Kama została jego żoną. Wspomnienie teraz tamtych chwil zmroziło go nieprzyjemnie i uprzytomniło na nowo, po co tu właściwie przyszedł i jakie okoliczności sprawiły, że może teraz patrzeć na tę kobietę.

— Napije się pan czegoś? — zagadnęła uprzejmie brunetka, gdy zajął miejsce w głębokim fotelu przy niskim, prostokątnym stoliku ustawionym pod ścianą naprzeciwko okna. — może kawę, herbatę?

— Dzię… dziękuję — wymamrotał Rafał kompletnie zbity z tropu. — Chociaż może tak, kawy bym się napił. — dodał już nieco spokojniejszym tonem.

— Słucham pana — odezwała się kobieta, gdy dwie filiżanki kawy znalazły się na stoliku, a ona zajęła miejsce w fotelu po drugiej stronie.

Rafał zaniemówił. W tym momencie uświadomił sobie, że nie ma do czynienia z sekretarką czy asystentką Kosy, lecz z Kosą we własnej osobie.

— Ttto pani? — zapytał, wpatrując się w swoją rozmówczynię oczami, które o mało nie wyszły mu z orbit.

— Jest pan zaskoczony, że jestem kobietą? — Kosa uśmiechnęła się do niego pobłażliwie. — No cóż, w naszych czasach wiele zawodów się feminizuje. Któż kilkadziesiąt lat temu mógł wyobrazić sobie kobietę górnika albo strażaka? Dziś nikogo to nie dziwi. Przypisywanie pewnych czynności do płci, to przesąd, od którego trzeba się jak najszybciej uwolnić. No więc słucham. Z czym pan do mnie przychodzi?

— Nie mam żadnych uprzedzeń co do płci, ale z tego, co mówił człowiek, który mnie tu przysłał, wynikało, że będę miał do czynienia z mężczyzną. Stąd moje zaskoczenie.

— No cóż. Ze stereotypami trzeba walczyć, ale nie sposób ich ignorować. Dlatego zalecam moim agentom, żeby nie ujawniali klientom zbyt wielu szczegółów na mój temat. To niektórych mogłoby odstraszyć. Niech pan zresztą przyzna szczerze: czy przyjąłby pan tę ofertę, gdyby z góry wiedział, że będzie realizowana przez kobietę?

— No… nie wiem — Rafał poczuł się jak uczeń przyłapany na kłamstwie, że samodzielnie rozwiązał zadanie, podczas gdy nauczyciel widział na własne oczy, jak ściągał.

— No właśnie. A ponieważ pan nie wiedział, to pan przyszedł, i zapewniam pana, że będzie pan usatysfakcjonowany moją usługą. Przejdźmy zatem do rzeczy. Tylko jeszcze jedna drobna sprawa. Proszę położyć na stole swój telefon komórkowy i wyjąć z niego baterię. Ostrożności nigdy za wiele.

— Myślałem, że zostałem już wystarczająco sprawdzony. — Rafał okazał rozczarowanie tym, że ciągle mu się tu nie ufa.

— Już powiedziałam, ostrożności nigdy dość. Jeśli nie ma pan żadnych niecnych zamiarów, to nie powinno to panu przeszkadzać. Chyba, że woli pan zrezygnować z moich usług. — To ostatnie zdanie wypowiedziane zostało tonem bardzo oficjalnym, nawet surowym.

Rafał posłusznie wyjął z kieszeni telefon i opróżnił komorę baterii.

— Teraz może pan mówić. Cała zamieniam się w słuch — zachęciła go Kosa.

Opowiedział wszystko od swojego powrotu z podróży biznesowej do ostatniej rozmowy telefonicznej z żoną.

— A więc to ma być sprzątanie podwójne — skonstatowała kilerka po wysłuchaniu całej historii. Mam to zrobić szybko i bezboleśnie, czy ma pan jakieś inne życzenia.

Rafał zamyślił się.

— Właściwie mam — powiedział po chwili. — Niech cierpią tak jak ja teraz cierpię. Niech się dowiedzą, czemu zawdzięczają swój los. Niech słono zapłacą za to, co mi zrobili! — ostatnie zdanie prawie wykrzyczał, a jego oczy nabrały złowrogiego połysku.

— W porządku, wszystko załatwimy zgodnie z pańskim życzeniem. Chociaż muszę uprzedzić pana, że będzie się to wiązało z wyższymi kosztami. Rozumie pan, sposób wykonania zlecenia, jaki pan zasugerował, będzie wymagał bezpośredniego kontaktu z obiektami. Nie da się tego załatwić po snajpersku. To zwiększa ryzyko, a więc musi kosztować. Chciałabym, żeby miał pan tego świadomość.

— Pieniądze nie mają dla mnie znaczenia. Zapłacę każdą kwotę, byle tylko… — Rafał nie dokończył. Zacisnął pięści i poczerwieniał na twarzy.

—  Spokojnie. Ręczę, że będzie pan zadowolony z moich usług. Czy ma pan może przy sobie zdjęcia moich klientów?

— Nie wiedziałem, że powinienem mieć. Rycho nic nie mówił o zdjęciach.

— W jakiś sposób muszę namierzyć osoby, którymi mam się zająć. Na kiedy może pan takie zdjęcia przygotować?

— Chwileczkę — Rafał nagle coś sobie przypomniał. — w telefonie powinny jakieś być. Tylko musiałbym z powrotem włożyć baterię.

— No dobrze — zgodziła się Kosa. — proszę włączyć telefon. Najwyżej w tym czasie nic nie będziemy mówili. Tak będzie lepiej, niż umawiać się na kolejne spotkanie.

Po kilku minutach przeglądania galerii zdjęć Rafał znalazł w końcu takie, które w ubiegłym roku zrobił Kamili i Markowi na tle świątyni buddyjskiej w Tajlandii. „Ciekawe, czy już wtedy spiskowali przeciwko mnie”, pomyślał.

— Wydaje mi się, że to będzie najlepsze. — Odwrócił ekran w stronę swojej rozmówczyni.

— Ok. Nie może mi pan go przesłać ani ememesem, ani mailem. Zaraz skopiuję je sobie na komputer, który nie ma żadnego połączenia z siecią.

Kosa podeszła do jednej z szafek i wyjęła z niej srebrzysty laptop oraz kabel umożliwiający połączenie go z telefonem.

— Ta usługa będzie kosztowała pięćdziesiąt tysięcy — powiedziała, po zapisaniu zdjęcia  w pamięci urządzenia oraz ponownym wyjęciu baterii z telefonu Rafała. — Po dwadzieścia od głowy i dziesięć za dodatkowe czynności, które pan sobie zażyczył. Płatne oczywiście wyłącznie gotówką. Żadne przelewy, bliki i tym podobne nie wchodzą w grę. Mam nadzieję, że pan to rozumie.

Rafał sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki po portfel. Zaczął odliczać banknoty. Kosa powstrzymała go gestem dłoni.

— Na razie potrzebuję tylko pięciu tysięcy zaliczki na pokrycie niezbędnych kosztów. Reszta płatna po wykonaniu zlecenia. Jestem solidną firmą. Tylko dziwki biorą zapłatę z góry. Sposobem przekazania pozostałej kwoty zajmiemy się później. Teraz chciałabym przekazać kilka uwag a propos naszego wspólnego bezpieczeństwa. Zdaje pan sobie sprawę, że kiedy się to stanie, będzie pan dla policji głównym podejrzanym, dlatego dobrze by było już dziś, a najpóźniej jutro wyjechać gdzieś daleko, przebywać dużo wśród ludzi, być ciągle przez kogoś widzianym. Z pewnością ktoś powiadomi pana o znalezieniu ciał. Wtedy powinien pan być wstrząśnięty, załamany. Ma pan jakiekolwiek uzdolnienia aktorskie?

— Jakieś tam mam. W szkole często wybierano mnie do recytowania wierszy na akademiach.

— To trochę mało. W wolnych chwilach, kiedy nie będzie się pan kręcił między ludźmi, niech pan ćwiczy okazywanie rozpaczy. Tylko niech nie przyjdzie panu do głowy szukanie porad w internecie na ten temat. Policja może chcieć sprawdzić historię stron przeglądanych na pańskich urządzeniach. Zlecenie postaram się wykonać w ciągu dziesięciu dni. Nie przypuszczam, żeby jakieś nieprzewidziane okoliczności miały opóźnić ten termin. Gdyby tak się stało, pomyślę nad sposobem, żeby pana o tym powiadomić. W każdym razie, niezależnie od tego, kiedy rzeczywiście będę gotowa, termin płatności wyznaczymy już teraz na… — Kosa popatrzyła na plakatowy kalendarz wiszący na ścianie nad stolikiem. — Na osiemnastego maja. Z pieniędzmi nie przyjdzie pan ani tu, ani „Pod Łosia”. Policja może chcieć sprawdzać, z kim się pan kontaktuje. Wie pan, gdzie jest wieś Kociemłoty?

— Kojarzę, to tak gdzieś pośrodku między wylotową piątką i ósemką, przy linii kolejowej na Niedźwiedzią Górę . Jakieś dwadzieścia kilometrów od centrum. Prowadzi tam taka dziadowska droga, pełna dziur. Znam tę okolicę, bo mam letni domek całkiem niedaleko stamtąd, nad Zalewem Wackowskim.

— To się dobrze składa. Kojarzy pan może taką świętą figurę przy tej dziurawej drodze jakieś pół kilometra przed pierwszą chałupą w Kociemłotach?

— Chyba kojarzę. To jest taka rzeźba na kamiennym cokole. Obok jest polna droga i kępa drzew. Taki mini zagajnik.

— Wszystko się zgadza. Otóż płyta z napisem informującym, jaki to święty, nie jest przymocowana. Można ją dość łatwo odsunąć. Pod nią jest niewielka skrytka na szerokość dwóch cegieł i wysokość jednej. Tam włoży pan kopertę z pieniędzmi. Proszę być na miejscu punktualnie o wpół do dwunastej wieczorem. Wybierając się w drogę, niech pan uwzględni ewentualne korki i potrzebę pokręcenia się trochę po mieście, żeby mieć pewność, że nikt pana nie śledzi. Na wszelki wypadek nie powinien też mieć pan przy sobie telefonu. GPS to koszmarnie zdradliwe narzędzie. Płytę niech pan odsunie, jeśli będzie miał pan pewność, że nic nie nadjeżdża ani z prawej, ani z lewej strony, żaden samochód, motocykl czy rower. O tak późnej godzinie nie powinien nikt się tam kręcić, ale ostrożności nigdy za wiele, jak już to nie raz powtarzałam. Mój człowiek pojawi się tam jakiś czas później. Nie powinien na miejscu nikogo zastać. Czy to zrozumiałe? — Rafał skinął głową. — Tak? To doskonale. Czy ma pan jeszcze jakieś pytania?

Miał mnóstwo pytań, ale niekoniecznie związanych z tematem zakończonej przed chwilą rozmowy. Intrygowała go sama postać Kosy. Chciałby się dowiedzieć, co ją skłoniło do zajęcia się takim brudnym rzemiosłem, co czuje, kiedy pozbawia życia swoje ofiary – ludzi, którzy jej osobiście nic złego przecież nie zrobili, jak długo zamierza parać się tym procederem, jak układa sobie życie osobiste i mnóstwo jeszcze innych rzeczy chciałby wiedzieć. Zdawał sobie jednak sprawę, że takie pytania nie byłyby dobrze widziane w tych okolicznościach, dlatego mocno niepewnym głosem podziękował za rozmowę, wyjął z portfela pięć tysięcy, położył na stoliku, wstał i skierował się do wyjścia. Kosa uścisnęła mu dłoń na pożegnanie. Jej dotyk obudził w nim ponownie tę samą strunę pożądania, która dała o sobie znać, kiedy pierwszy raz ją zobaczył. Wtedy uświadomił sobie, że czuje ten dotyk ostatni raz. Nigdy więcej się nie spotkają. Rycho wyraźnie dał mu do zrozumienia, że nie powinien po tej rozmowie kręcić się w tej okolicy. Zapłatę za uwolnienie go od Kamili i Matka odbierze jakiś jej człowiek. Zapewne natychmiast zorientuje się, gdyby próbował go śledzić. Nie może tak tego zostawić. Musi stanąć na głowie, żeby jeszcze się z tą kobietą spotkać.

— Jeszcze chwila — odezwał się zdesperowany, gdy jedną nogą był już za drzwiami. — Mam takie osobiste pytanie. Czy nie zechciałaby pani spotkać się ze mną, kiedy będzie już po wszystkim? Ja… ja jak tylko panią zobaczyłem… Wiem, że to może brzmi dziwnie, ale… ja się naprawdę w pani zakochałem od pierwszego wejrzenia. Ja sobie nie wyobrażam, żeby mogła pani tak zniknąć… tak zupełnie…— język zaczął mu się plątać. Kosa była tym wyraźnie rozbawiona.

— To wbrew zasadom bezpieczeństwa — odpowiedziała, siląc się na poważny ton. — Rozumie pan, policji nie wystarczy fakt, że będzie pan miał stuprocentowe alibi. Będą prawdopodobnie pana śledzić. Nie powinni nigdy zobaczyć nas razem. To zbyt ryzykowne.

— Myślę, że w tej chwili nie jest pani na żadnej ich czarnej liście. — W Rafale obudził się nagle duch biznesowego negocjatora. — W przeciwnym razie nie mogłaby pani swobodnie wykonywać swojego zawodu. Ja mogę upewnić się przed dotarciem na umówione spotkanie, że nie jestem śledzony, tak jak wtedy, kiedy będę przekazywał zapłatę.

— A czy nie przyszło panu do głowy, że mogę być zajęta? Skąd ta pewność, że w ogóle będę miała ochotę się z panem spotkać, pomijając nawet wszelkie względy bezpieczeństwa?

— A jest pani zajęta? — w głosie Rafała dał się wyczuć niepokój.

— Nie muszę panu odpowiadać. To moja prywatna sprawa. Nie ma nic wspólnego ze zleceniem, które od pana przyjęłam.

— Zdaję sobie z tego sprawę. Jednak błagam panią o tę odrobinę serdeczności, poza zawodową rutyną. Ja… ja naprawdę panią kocham. Jeśli pani kogoś kocha, pogodzę się z tym, ale niech mnie pani nie pozostawia w niepewności. Ja oszaleję, jeśli nie będę wiedział, na czym stoję.

Kosa zamyśliła się na chwilę. W pewnym momencie w jej oczach pojawił się dziwny błysk, który Rafał uznał za oznakę aprobaty dla jego uczuć.

— Dobrze — odezwała się z łagodnym uśmiechem. — Możemy się spotkać. Ale pod warunkiem, że nie u pana w domu, nie tutaj i nie w żadnym hotelu, gdzie trzeba się meldować.

Rafał, słysząc to, doznał takiego przypływu szczęścia, że gotów był tańczyć i skakać pod sufit z radości. Zupełnie stracił przy tym rutynową dyplomatyczną czujność i zupełnie nie przyszło mu do głowy, żeby zastanowić się nad przyczyną tej nagłej zmiany decyzji swojej rozmówczyni.

— Jak już wspomniałem, mam letni domek w Wackowie nad zalewem. W okolicy są same takie letnie domki. O tej porze nikt w nich nie mieszka. Zupełne pustkowie. Moglibyśmy dotrzeć tam osobno, z różnych stron. Dam pani adres.

— To brzmi rozsądnie. Chociaż adres nie będzie mi potrzebny. Przyjadę do Wackowa pociągiem. Pan odbierze mnie ze stacji i zawiezie do swojego letniska. Zgoda?

— Oczywiście. Zgadzam się na wszelkie pani warunki. Dla mnie to będzie sama przyjemność móc podwieźć panią pod moje skromne progi. To na kiedy się umawiamy?

— Hm, termin płatności ustaliliśmy na osiemnastego maja. Myślę, że trzy dni później będzie właściwa pora. Godzina odpowiednio późna, na przykład dwudziesta. Czy to panu odpowiada?

— Oczywiście, już sobie zapisuję. — Rafał wyciągnął z kieszeni komórkę. Kosa powstrzymała go gestem dłoni.

— Stop! Nie w telefonie. Na żadnej kartce lepiej też nie. Najlepiej, jeśli wbije pan sobie tę datę i godzinę do głowy, podobnie jak mój adres przed przyjściem tutaj. Aha, na spotkanie niech pan nie zabiera ze sobą telefonu i wyłączy GPS-a w samochodzie. W domku niech pan wcześniej wyłączy wszelkie monitoringi i alarmy, bo zapewne ma pan coś takiego zainstalowane. Jeśli domku pilnuje ochrona, niech ją pan odwoła pod byle jakim, ale wiarygodnym pretekstem. To do zobaczenia.

— Do zobaczenia! — Rafał z trudem powstrzymał się przed objęciem Kosy wpół i uściskaniem jej na pożegnanie. Był tak uszczęśliwiony, że po schodach starej kamienicy zbiegał w podskokach jak nastolatek. Nie przypuszczał, że tak łatwo mu pójdzie. W pewnym momencie nawet zwątpił, czy cokolwiek uda mu się osiągnąć. Tymczasem wystarczyła dosłownie minuta! Za niecałe dwa tygodnie ta prześliczna kobieta będzie jego, a on już potrafi zadbać, żeby ta jedna noc przerodziła się w trwały związek. Czyż nie tak było z Kamilą?

Wspomnienie żony ukłuło go boleśnie. Do diabła z nią, pomyślał. Na szczęście już niedługo pozbędzie się jej i tego zdrajcy, Marka, raz na zawsze. I to za sprawą osoby, która właśnie rozpaliła jego namiętność, a w dodatku dała nadzieję, że ten ogień nie zgaśnie równie szybko jak się pojawił. Życie potrafi być piękne.

Gdy ponownie znalazł się w swoim letnim domku, jego umysł zaczął zaprzątać zupełnie inny problem. Dokąd niby ma teraz wyjechać na dziesięć dni? Przecież zupełnie niedawno wrócił z rozmowy poświęconej dużemu kontraktowi dla firmy. Żadnych innych planów biznesowych wymagających negocjacji w jakimś odległym miejscu w tej chwili nie miał. Wakacje, wspólne z Kamilą i Markiem, miał zaplanowane na początek lipca. Trzeba będzie je odwołać. Włączył laptop i zaczął w internecie przeglądać wydarzenia o charakterze targowym zaplanowane na przynajmniej kilka dni, które najpóźniej pojutrze się rozpoczynają. Odległość nie miała znaczenia, a właściwie miała – im dalej tym lepiej.

Znalazł trzy: jedną w Melbourne, jedną w San Francisco i jedną w Johannesburgu. Tematyka  wprawdzie nie bardzo korespondowała z branżą jego firmy, ale przecież mógł myśleć o rozszerzeniu zakresu swojej działalności. Zdecydował się na Amerykę. Zarezerwował bilet lotniczy w jedną stronę w klasie biznes, pokój w pięciogwiazdkowym hotelu i karnety na targowe wydarzenia. Dyspozycje wydane przed paroma dniami sekretarce wciąż obowiązywały więc następnego dnia z samego rana mógł spokojnie udać się na lotnisko.

Telefon zadzwonił czternastego maja. Na Zachodnim Wybrzeżu USA był środek nocy, wyświetlacz jego telefonu pokazywał za dwadzieścia czwartą. Wyrwał go ze snu, w który ledwie zdążył zapaść po upojnych przeżyciach w towarzystwie uroczej Latynoski sprowadzonej specjalnie dla niego przez recepcjonistę. Dziewczyna leżała jeszcze na łóżku, a pod cienkim kocem wyraźnie rysowało się jej smukłe, nagie ciało. Kiedy brał ją w ramiona, wyobrażał sobie, że trzyma w nich Kosę. Ta kobieta skrywająca z pewnością pod maską delikatności i wysublimowanej kurtuazji twardy, bezwzględny charakter zawładnęła bez reszty jego wyobraźnią. W Polsce było dziewięć godzin później, a więc bardzo wczesne popołudnie.

— Panie prezesie, gdzie pan teraz jest? — głos sekretarki łamał się od płaczu, więc Rafał od razu domyślił się, z czym dzwoni. Wiedział jednak, że powinien grać kompletnie zaskoczonego.

— Jestem w San Francisco, na targach branżowych. Tutaj nie ma jeszcze czwartej. Obudziła mnie pani z głębokiego snu. Co takiego się stało? — zapytał twardym głosem szefa niezadowolonego, że ktoś z podwładnych ośmiela się zawracać mu głowę.

— Panie prezesie, to… to sstraszne. — sekretarka z trudem wyrzucała z siebie kolejne słowa. — Pańska… żżona i ppan…Materski… O mój Boże! — sekretarka zaniosła się płaczem i przez chwilę nie była w stanie nic powiedzieć.

— Co takiego!? Co moja żona i pan Materski!? Proszę się uspokoić i mówić jasno, o co chodzi!

— Oni… oni… oni zostali zamordowani — wykrztusiła wreszcie sekretarka.

— Co!!! — Rafał wrzasnął do słuchawki, nie szczędząc strun głosowych. Miał nadzieję, że właśnie taka reakcja będzie uznana za najbardziej naturalną. Latynoska śpiąca na jego łóżku obudziła się i gniewnie wymamrotała coś po hiszpańsku. Rafał bez słowa wskazał jej ręką drzwi. Posłuchała bez protestu. — Jak!? Gdzie!? Kiedy!? — krzyczał dalej do aparatu. — To niemożliwe! Pani Lucyno, to chyba jakieś nieporozumienie.

— Niestety, nie. — Sekretarka zdążyła już nieco zapanować nad swoimi emocjami, chociaż jej głos ciągle był jeszcze zapłakany.— Dzisiaj od rana oboje nie zjawili się w swoich biurach. Gdzieś koło dziesiątej potrzebny był podpis pana Materskiego pod pismem do sądu w sprawie tego kontrahenta, który ociąga się z płaceniem. Próbowałam się z nim skontaktować, ale nie odbierał telefonu. Sprawa była pilna, nie mogłam czekać do jutra, więc tuż przed dwunastą, poszukałam w bazie jego adresu i pojechałam osobiście. W domu go jednak nie było, a pilnujący go ochroniarz powiedział, ze pan Materski od kilku dni większość czasu spędza u państwa. Zdziwiło mnie to trochę, bo niby dlaczego miałby tam bywać, skoro pan wyjechał, ale nie zastanawiałam się nad tym. Adres pana prezesa znam, więc od razu udałam się do pańskiego domu. Zadzwoniłam dzwonkiem przy furtce. Kiedy nikt nie reagował, nacisnęłam klamkę. Okazało się, że furtka jest otwarta. Weszłam. Zastukałam do drzwi. Znowu nikt nie otwierał. Zajrzałam przez szybkę w drzwiach i zobaczyłam coś, jakby ludzkie ciała na podłodze. Przestraszyłam się. Zaczęłam mocno walić w drzwi pięściami. W końcu szarpnęłam za klamkę. Drzwi się otworzyły i wtedy… —głos pani Lucyny znów się załamał. — O mój Boże! — westchnęła ponownie. — To, co zobaczyłam, to… to… to było okropne! Oni… oni leżeli oboje na podłodze, Mieli związane ręce i zakneblowane usta. Narobiłam wrzasku na całą okolicę. Potem podeszłam, nachyliłam się. Miałam nadzieję, że jeszcze żyją. Byli zimni i sztywni. Wybiegłam z domu i zaczęłam krzyczeć: ratunku! Jakiś przechodzień pomógł mi dojść do siebie i zadzwonił na policję. Teraz czekam na ich przyjazd. Pomyślałam, że trzeba pana zawiadomić.

— Dziękuję — odpowiedział Rafał, starając się nadać swojemu głosowi ton przygnębienia. — Postaram się jeszcze dziś zarezerwować lot do Polski. Będę najszybciej, jak tylko się da.

Po odłożeniu telefonu odetchnął głęboko. A więc Kosa zrobiła swoje nawet wcześniej niż planowała. Zuch dziewczyna. Zaczął wyobrażać sobie, jak mogła dokonać tego, żeby związać Kamilę i Marka, zakneblować im usta, a potem zabić. Przecież oboje nie byli ułomkami. Marek na studiach trenował karate i miał nawet brązowy pas z czarną belką – symbol najwyższego stopnia w kategorii uczniowskiej. Kamila przeszła dwa kursy samoobrony i w okresie narzeczeńskim zaprezentowała mu kiedyś swoje umiejętności. Kość ogonowa bolała go później przez dwa tygodnie. Jak tej szczupłej kobiecie udało się pokonać ich, kiedy byli razem? Pozory, jak widać, potrafią nieźle mylić.

Tym bardziej wzrosła jego fascynacja tą tajemniczą osobą. Z natury nie lubił kobiet uległych, potulnych, jedzących mężczyźnie z ręki. Gdyby Kamila taka była, na pewno by się z nią nie ożenił. Pomyśleć, że jeszcze przed dwoma tygodniami szczerze ją kochał i gotów był wydrapać oczy każdemu, kto próbowałby ją skrzywdzić. Teraz czuł satysfakcję, że już nigdy nie będzie musiał oglądać jej fałszywie uśmiechniętej twarzy ani słuchać jej jadowicie miłego głosu. Taka zdrada! Nigdy by się po niej tego nie spodziewał. To na szczęście już przeszłość. Teraz jego wyobraźnię rozpala perspektywa zbliżenia się do tej tajemniczej osoby, która pod przemiłą, uroczą powierzchownością kryje mroczną naturę zdolną skutecznie, z zimną krwią zamordować dwoje wysportowanych ludzi, a potem spokojnie wrócić do domu.

Właśnie, do domu. Czy ona ma dom z prawdziwego zdarzenia? Czy czeka tam na nią jakiś mężczyzna? Co mogła oznaczać jej stanowcza odmowa odpowiedzi na pytanie, czy jest zajęta? Wzdrygnął się na myśl, że chcąc zrealizować swoje głębokie pragnienia względem niej, musiałby stoczyć walkę z jakimś gangsterskim osiłkiem, który ma do niej prawo pierwszeństwa. Wątpił, żeby mógł być to Rycho. Znał się trochę na ludziach i był przekonany, ze kobieta tego pokroju, co Kosa nie związałaby się z oprychem, którego spotkał w restauracji „Pod Łosiem” .Czy zechce związać się z nim? Nie powinien w to wątpić. Jeszcze tylko kilka dni dzieli go od spotkania, które o tym przesądzi. Już on potrafi ją w sobie rozkochać.

Z tych rozmyślań wyrwał go ponowny sygnał telefonu. Tym razem w słuchawce odezwał się męski, rzeczowy głos.

— Dzień dobry, tu komisarz Zaremba z Komendy Miejskiej policji. Czy rozmawiam z panem Rafałem Kolińskim?

— Tak, słucham.

— Mam dla pana bardzo smutną wiadomość. Pańska żona…

— Wiem — przerwał komisarzowi Rafał. — Moja sekretarka dzwoniła do mnie przed chwilą. Czy znane są już jakieś szczegóły tej koszmarnej zbrodni?

— Przez telefon nie będziemy o tym rozmawiać. Czy mógłby pan przyjechać na komendę?

— Jestem teraz w San Francisco. Już zarezerwowałem lot do Polski. W domu będę najwcześniej pojutrze. Natychmiast po powrocie będę do pańskiej wyłącznej dyspozycji, komisarzu. Jednak mam chyba prawo dowiedzieć się, chociaż trochę, w jakich okolicznościach zginęła moja żona i mój najlepszy przyjaciel.

— Ich ciała znalazła pańska sekretarka około dwunastej trzydzieści. Leżeli w holu pańskiej willi twarzami do podłogi. Ręce mieli skrępowane na plecach taśmą izolacyjną. Tą samą taśmą mieli też zaklejone usta. Na przedramionach mieli ślady oparzeń. Ze wstępnych ustaleń wynika, że zgon obojga nastąpił jakieś osiemnaście do dwudziestu godzin wcześniej. Bezpośrednią przyczyną było uduszenie. Więcej szczegółów przyniesie sekcja zwłok. Na tę chwilę tylko tyle mogę panu powiedzieć. Niech pan powtórzy jeszcze raz. Gdzie pan się teraz znajduje?

— W San Francisco, w USA. Miałem tu być jeszcze dwa dni, ale w tej sytuacji oczywiście natychmiast wracam do kraju.

— Od jak dawna jest pan w Ameryce?

— Przyleciałem przed czterema dniami. Z Polski wyjechałem dziewiątego maja. Jedną dobę spędziłem w podróży. A dlaczego pan pyta?

— Proszę mi wybaczyć, ale muszę rutynowo sprawdzać wszystkie okoliczności. Więc mówi pan, że będzie w kraju najwcześniej pojutrze?

— Tyle zajmie mi lot ze wszystkimi przesiadkami. Stąd wylatuję dziś dopiero o piątej po południu miejscowego czasu. Sześć godzin czekania w Nowym Jorku, później…

— W porządku — przerwał mu komisarz. W takim razie będę czekał na pana w komendzie w czwartek, szesnastego maja o czternastej. Do tego czasu na pewno będziemy już wiedzieli więcej. Proszę przyjąć wyrazy współczucia. Do zobaczenia.

Po rozłączeniu się Rafał zaczął analizować to, co przed chwilą usłyszał. Znaleziono ich o wpół do pierwszej po południu. Umarli osiemnaście lub dwadzieścia godzin wcześniej, czyli Kosa dopadła ich w poniedziałek zaraz po pracy. Byli razem w ich domu. Na pewno mieli zamiar się pieprzyć. Dobrze, że nic im z tego nie wyszło! Świetna robota! Brawo Kosa! Kolejny raz pomyślał, że oprócz uiszczenia należnej zapłaty miałby ochotę ją wyściskać i wycałować. Nie tylko. Miałby ochotę na wiele więcej, i do cholery, osiągnie to, przecież chyba nie przypadkowo zgodziła się na spotkanie z nim pomimo wcześniejszych oporów. Kto wie? Może ona też się w nim zakochała od pierwszego wejrzenia? To byłoby cudowne. Pełen najlepszych myśli zaczął pakować się przed powrotem do kraju.

— Czy wiedział pan o tym, że żona złożyła przeciw panu pozew o rozwód? — Zapytał komisarz Zaremba, gdy Rafał usadowił się na krześle przy jego biurku w czwartkowe popołudnie.

— Nie, nie miałem pojęcia! — Rafał udał totalne zaskoczenie. To, co powiedział nie było zupełnym kłamstwem, bo wprawdzie Kamila wspomniała mu, że zamierza się rozwieść, ale że już złożyła pozew, faktycznie nie wiedział. — Czy to nie jakaś pomyłka? Między nami nic złego się nie działo. Zapewniam pana, komisarzu.

— Niestety, to nie pomyłka. Pozew wpłynął na trzy dni przed jej śmiercią, w ubiegły piątek. W biurze podawczym Sądu Rejonowego nadano mu sygnaturę — Komisarz zajrzał do notatek leżących na biurku. — Sn/III/ 185/24. Mam tu kopię tego pisma. Chce pan zobaczyć?

Oczywiście, że chciał. Ciekawiło go, co ta wredna suka, którą nie tak dawno uważał za najukochańszą osobę pod słońcem nawypisywała na niego w sądowym piśmie. Było tam dużo o trwałym rozkładzie pożycia, z jego winy, a jakże by inaczej, o zaniedbywaniu jej potrzeb, nawet o oschłości seksualnej. „No, to już grubo przesadziła! Ja i oschłość!? Też coś!? Dobrze, że już żadnych bzdur o mnie nie nagada! Brawo Kosa!”, pomyślał po raz już nie wiadomo który.. Głośno natomiast okazał skrajne przygnębienie.

— Nie mogę w to uwierzyć — powiedział posępnie do komisarza. — To… to jakiś koszmar. Gdybym mógł z nią teraz porozmawiać, wyjaśnić, o co jej chodziło. O mój Boże! — sięgnął po papierową chusteczkę i zaczął przecierać nią oczy. Nie podejrzewał siebie o takie umiejętności. Jak widać, w przymusowej sytuacji człowiek potrafi uczyć się szybciej niż by mu się wydawało.

— Zdaje pan sobie sprawę, że ten dokument stawia pana w niezbyt korzystnej sytuacji, w świetle tego, co wydarzyło się w poniedziałek? — zapytał policjant.

— Ja o niczym nie wiedziałem! Ja wyjechałem w czwartek, dzień przed złożeniem tego cholernego pozwu! Wcześniej spędziliśmy z Kamilą piękny wieczór. Nic nie mówiła, nic nie wskazywało… Ja chyba oszaleję!

„Tak, rzeczywiście byłem bliski szaleństwa, ale wtedy, kiedy zastałem was w moim łóżku po powrocie z Berlina. Teraz z szaleństwa się już wyleczyłem. Cieszę się, cholernie się cieszę, że już niedługo zamienicie się w dwie kupki popiołu. Postawię wam marmurowe nagrobki i leżcie pod nimi na wieki wieków.” Aż zacisnął usta z mściwej satysfakcji, kiedy sobie to pomyślał. Zreflektował się jednak szybko, że ten gest może być niewłaściwie odczytany przez komisarza, więc natychmiast powrócił do swojej roli zrozpaczonego wdowca.

— Czy zna pan kogoś, komu mogłoby zależeć na śmierci pańskiej żony i pańskiego wspólnika? — pytał tymczasem dalej komisarz Zaremba. — Może jakiś rywal w biznesie?

— Zupełnie nikt mi w tej chwili nie przychodzi do głowy. Byliśmy ogólnie lubiani w towarzystwie. A biznes? Nie stanowiliśmy dla nikogo zagrożenia. Nasza firma nie jest tygrysem łapczywie pożerającym drobnicę. Nasz udział w rynku to około piętnastu procent. Wystarczająco dużo, żeby czuć się bogatym, zwłaszcza w tym kraju, ale to nikomu nie zagraża. Wątpię, żeby z tego powodu ktoś zdecydował się na taką ohydną zbrodnię.

Rafał zaczął zastanawiać się, czy przypadkiem nie przesadził ze szczerością. Dezawuując inne możliwe motywy zabójstwa, nieuchronnie skupia przecież uwagę tego gliniarza na własnej osobie. Ma wprawdzie żelazne alibi, ale, jak znał życie, to wcale nie musiało oznaczać odsunięcia od niego wszelkich podejrzeń. Wręcz przeciwnie.

Postanowił czymś zaprzątnąć uwagę śledczego, żeby nie brnąć dalej w skupianie jej na sobie, jako głównym podejrzanym.

— Kamila opowiadała nieraz — zaczął niepewnie, jakby wydobywał coś z głębokich zakamarków pamięci — że zanim poznała mnie, kochał się w niej na zabój jakiś kolega z sąsiedztwa, czy skądś inąd, dokładnie nie pamiętam. Może po latach postanowił dokonać zemsty za odrzucone uczucie? Może, jak wtargnął do domu Marka, myślał, że oni są małżeństwem?

— Czy wie pan coś więcej na temat tego mężczyzny?

— Zupełnie nic. To były tylko takie wspomnienia, bez żadnych konkretów. Zresztą od dawna do tego nie wracaliśmy. Dopiero teraz, pod wpływem rozmowy z panem to mi się przypomniało.

— No cóż, będziemy sprawdzać ten wątek. Jeśli to prawda, wygląda na to, że ten dawny wielbiciel jest niezłym zawodowcem. W domu pańskiego wspólnika nie znaleźliśmy żadnych śladów, ani jednego odcisku palca. Dysk, na którym zapisywane były obrazy z kamery umieszczonej nad głównym wejściem został usunięty. Czy wygląda to panu na robotę kochanka opętanego żądzą zemsty?

— Co pan sugeruje? — zapytał Rafał z niepokojem.

— Na razie niczego nie sugeruję. Dzielę się tylko swoimi refleksjami. W każdym razie, skoro ktoś targnął się na życie pańskiej żony i pańskiego wspólnika, to nie można wykluczyć, że pan również może znajdować się w niebezpieczeństwie. Możemy przydzielić panu całodobową ochronę, jeśli pan sobie tego zażyczy.

Masz ci los! Ostatnią rzeczą, jaka była mu teraz potrzebna, to całodobowa ochrona policji. Przecież pojutrze ma zostawić pieniądze dla Kosy w umówionym miejscu. Nikt nie powinien go tam widzieć, a już na pewno nie żaden stójkowy, który natychmiast zamelduje swoim przełożonym o jego podejrzanej wizycie w Kociemłotach. Dreszcz przeszedł mu po ciele na myśl, że mógłby w ten sposób wystawić tę nieprzeciętną i budzącą jego podziw kobietę. Nie darowałby sobie, gdyby przez niego  została zdemaskowana i trafiła na resztę życia do więzienia. Zważywszy na profesję, jaką się parała, nie miał wątpliwości, że nie pozwolono by jej wyjść na wolność nawet po pięćdziesięciu latach. On zresztą w tej sytuacji też trafiłby na długo za kraty i z pewnością nie osadzono by ich w jednej celi.

Z drugiej strony, jeśli teraz po prostu odmówi przyjęcia ochrony, bez wątpienia wyda się to podejrzane temu szczwanemu lisowi, jakim zapewne jest gliniarz od lat prowadzący śledztwa w wydziale zabójstw. Wyśle za nim ogon nawet bez jego zgody.

Co tu począć!? Zaczął się intensywnie zastanawiać, jak inteligentnie wybrnąć z tej pułapki, którą zastawił na niego stary policyjny wyga.

— Wydaje mi się, że przynajmniej przez najbliższych parę tygodni jestem bezpieczny — odpowiedział po dłuższym namyśle. — Przecież ten bandzior, jeśli rzeczywiście na mnie poluje, zdaje sobie sprawę, że po tym, co się stało, na pewno taką ochronę otrzymam. Przez dłuższy czas nic się nie wydarzy. Wy w końcu tę ochronę zdejmiecie, bo będziecie mieli inne sprawy na głowie, a wtedy on zaatakuje. Poproszę o ochronę, ale dopiero po pogrzebie Kamili i Marka. I też nie od razu, najlepiej jakiś tydzień później. Teraz najważniejsze to zdobyć jak najwięcej informacji o tym osobniku, znaleźć…

— Proszę mi wierzyć, że doskonale wiem, co jest teraz najważniejsze — przerwał mu komisarz wyraźnie zdegustowany faktem, że jakiś cywil próbuje udzielać mu fachowych wskazówek. — Rozumiem, że rezygnuje pan z naszej ochrony. Pański wybór. Przyznam, że to, co pan powiedział, nie jest pozbawione sensu, ale moje doświadczenie podpowiada mi, że przestępcy na ogół bywają nieobliczalni. Ja bym na pańskim miejscu nie był taki pewien, że przez najbliższe tygodnie nic się nie wydarzy.

— Mam umowę z firmą ochroniarską. Zadzwonię do nich i poproszę, żeby zwrócili baczniejszą uwagę na mój dom i moje biuro, i na drogę między jednym a drugim. Później poproszę panów o pomoc. Chyba, że wcześniej schwytacie tego mordercę.

— No cóż, jest pan wolnym człowiekiem. Nie mogę niczego panu narzucić, zwłaszcza że, przynajmniej na razie, nie ma pan statusu podejrzanego, tylko poszkodowanego. Z mojej strony to na razie wszystko. Będziemy w kontakcie.

Komisarz wstał, żeby uścisnąć Rafałowi dłoń na pożegnanie.

— Co to znaczy, że przynajmniej na razie nie mam statusu podejrzanego!? — oburzył się Rafał. Czyżby pan sugerował, że ja…!

— Ja niczego nie sugeruję. Po prostu będziemy badali różne wątki. Na tym etapie śledztwa żadnej ewentualności nie można wykluczyć.

— Radziłbym panu jednak wykluczyć ewentualność jakiegokolwiek mojego udziału w tej zbrodni. Straci pan tylko czas, a bandyta być może zamorduje wtedy kogoś jeszcze.

— Do widzenia panu. — Komisarz postanowił przerwać tę wyraźnie w złym kierunku zmierzającą wymianę zdań.

Po wyjściu z komendy Rafał niemal biegiem dotarł do swojego samochodu i natychmiast odjechał. Chciał zdążyć zanim komisarz wyda jakieś dyspozycje dotyczące śledzenia go. Nie ufał temu staremu psu. On najwyraźniej coś podejrzewa. Trzeba zachować zdwojoną ostrożność. Pojutrze musi dostarczyć Kosie pieniądze zgodnie z umową i nie może sobie pozwolić na ryzyko wpadki przy tej czynności.

Piątek spędził na przygotowywaniu honorarium dla Kosy. Miał sześć kont w różnych bankach i w każdym platynową kartę kredytową pozwalającą bez limitu podejmować pieniądze ze wszystkich bankomatów. Wypłacał jednak z każdego po trochu, sprawdzając przy okazji, czy nikt go nie obserwuje. Nic podejrzanego nie zauważył, mimo to nie czuł się spokojny. Nie jest przecież zawodowym szpiegiem. Mógł coś przegapić.

W sobotę z samego rana wyjechał swoim samochodem sprzed domu, pokrążył trochę po mieście i, upewniwszy się, że nikt za nim nie jedzie, dotarł do bezpłatnego parkingu w pobliżu drogi wylotowej prowadzącej do Kociemłotów. Zgodnie z zaleceniem Kosy wymontował z niego nadajnik GPS, radio i wszystko, co mogłoby ułatwić policji jego lokalizację. Potem autobusem miejskim wrócił do siebie.

Z domu wyszedł około dziewiątej wieczorem. Było jeszcze widno. Poszedł na przystanek autobusu jadącego w zupełnie innym kierunku niż ten, który go interesował. Przyjrzał się ludziom stojącym na przystanku. Nikt nie wyglądał na szpicla, ale przecież prawdziwy szpicel nie  powinien na siebie wyglądać. Wsiadł do podjeżdżającego pojazdu, odczekał aż nikt nie zostanie na chodniku i wyskoczył w ostatniej chwili, ryzykując zmiażdżenie przez zamykające się drzwi. Żaden pasażer nie powtórzył tego manewru. Odetchnął z ulgą. Jeśli ktoś z tych ludzi miał za zadanie go obserwować, to właśnie stracił taką możliwość. Teraz spokojnie udał się na właściwy przystanek. Podjechał do parkingu, na którym rano zostawił swoje auto. Stało tam spokojnie. Rozejrzał się, czy nikt się w pobliżu nie kręci. Wsiadł. Wyjechał z miasta drogą numer pięć. Minął drogowskaz na Kociemłoty. Skręcił w następną boczną drogę. Dojechał do ósemki. Zawrócił. Dotarł do celu od drugiej strony. Nadrobił w ten sposób co najmniej z piętnaście kilometrów, ale miał pewność, że nikt za nim nie jedzie.

Było już zupełnie ciemno. Droga była kompletnie pusta. Zaparkował auto jakieś dwieście metrów od kapliczki w niewielkiej zatoczce zbudowanej zapewne po to, żeby ułatwić mijanie się maszynom rolniczym jeżdżącym tędy w porze żniw. Spojrzał na zegarek. Do wpół do dwunastej brakowało jeszcze jakichś dwudziestu minut. Nie chciał czekać w samochodzie. Jeszcze napatoczy się jakiś spóźniony mieszkaniec okolicy i pomyśli, że on potrzebuje pomocy. Tego by tylko brakowało. Zabrał ze sobą kopertę i spacerkiem zaczął iść w stronę kapliczki. Trzy razy sprawdził, czy jest zupełnie sam zanim zdecydował się odsunąć płytę i ukryć przygotowaną zapłatę. Umieścił płytę ponownie na swoim miejscu i czym prędzej powrócił do swojego auta. Po drodze zajechał jeszcze do swojego letniego domku w Wackowie i już teraz wyłączył wszystkie kamery i alarmy. Do wtorku nikt nie powinien wpaść na pomysł, żeby się tu włamać, a w dzień, który z pewnością zapisze w kalendarzu złotymi literami jako święto nowego otwarcia w swoim życiu, nie chciał sobie zaprzątać tym głowy.

W poniedziałek sam zadzwonił z rana do Zaremby i zapytał, czy może już odebrać z policyjnego prosektorium ciało Kamili. Chciałby jak najszybciej zająć się pogrzebem. Odpowiedź była odmowna. Czynności ciągle trwają. Być może pod koniec tygodnia będzie to możliwe, ale obiecać nie może. Nie ma też żadnych nowych wiadomości co do postępów w śledztwie. Skoro już dzwoni, to komisarz zaprasza go najpóźniej za godzinę na komendę. Ma do niego jeszcze kilka pytań.

Zirytowało go to, ale nic nie dał po sobie poznać. Odłożył słuchawkę i od razu zaczął szykować się do wyjścia.

— Od jak dawna planował pan swój wyjazd do San Francisco? — usłyszał pytanie, gdy tylko zajął miejsce przy biurku naprzeciwko komisarza.

— To była świeża sprawa. Wcześniej, w czasie rozmów z klientem z Berlina, dowiedziałem się o targach za oceanem. Postanowiłem się tam udać. Rozumie pan, komisarzu, staram się, żeby moja firma była graczem światowego formatu. — Uśmiechnął się przy tym z dumą, jakby udzielał wywiadu dziennikarzowi poczytnego pisma o tematyce gospodarczej.

— Czy rozmawiał pan o tym z członkami zarządu?

— Przepraszam, ale nie rozumiem. Co moje przedsięwzięcia biznesowe mają wspólnego z tym ohydnym morderstwem!? O co właściwie panu chodzi!?

— Pozwoli pan, że tutaj to ja będę zadawał pytania. Taka jest moja rola. No więc jak, rozmawiał pan czy nie?

— Kamila i Marek wiedzieli. Oni byli w ścisłym zarządzie. O mój Boże, nie wyobrażam sobie, żeby teraz mógł ich ktoś zastąpić! — Rafał zaczął pociągać nosem, jakby wspomnienie tych dwojga osób rzeczywiście przywiodło go do płaczu. — Innych osób nie wtajemniczałem. Nie widziałem takiej potrzeby.

— Pańska sekretarka zeznała, że o swoim wyjeździe poinformował ją pan piątego maja rano i już w tym dniu nie pojawił się w biurze. Tymczasem, jak sam pan przyznał w naszej rozmowie telefonicznej, a co potem udało nam się potwierdzić, do Ameryki wyleciał pan dziewiątego. Gdzie przebywał pan przez te cztery dni?

Rafał zagryzł dolną wargę. Do licha! Nie spodziewał się, że będą drążyć ten wątek. Kiedy informował sekretarkę, że wyjeżdża na dłużej, myślał wyłącznie o tym, żeby nie musieć oglądać Kamili i Marka. Nie miał pojęcia, że spotka kogoś, kto zaproponuje mu „ostateczne rozwiązanie”.

— Chciałem się trochę zrelaksować przed wyjazdem. Zamieszkałem w naszym letnim domku w Wackowie. O tej porze jest tam jeszcze cisza i spokój. Nie widziałem potrzeby przebywania w firmie. Miałem pełne zaufanie do Kamili i Marka. Skąd mogłem przypuszczać, że… O mój Boże! — Rafał znów pociągnął nosem i załamał swój głos.

— Proszę się uspokoić. Na pewno dopadniemy tego bandytę. Na razie z mojej strony to wszystko. Będę się z panem kontaktował na bieżąco, jeśli tylko pojawią się jakieś nowe wątki lub będę potrzebował dodatkowych informacji od pana. Dziękuję panu. Do zobaczenia.

Po opuszczeniu komisariatu Rafał zaczął zastanawiać się, czy nie przesadził ze szczerością. Co będzie, jeśli śledczy zechcą obejrzeć sobie teraz domek nad zalewem? Co sobie pomyślą, jak zastaną wyłączony alarm i monitoring? Może lepiej teraz pojechać i włączyć ponownie oba zabezpieczenia? Zrezygnował szybko z tego pomysłu. Lepiej nie kręcić się tam zbyt często. To może być bardziej podejrzane. Ostatecznie, jakby się ktoś pytał, może powiedzieć, że nic nie wie o wyłączeniach i udać zaniepokojonego tym faktem.

We wtorek od rana siedział jak na szpilkach. Perspektywa spędzenia nocy z Kosą tak go podniecała, że nie mógł zająć się niczym innym. Z poczucia obowiązku pojawił się w biurze. Popodpisywał dokumenty przygotowane przez sekretarkę. Wydał dyspozycje menadżerom niższych szczebli i, usprawiedliwiając się ciągle trwającym szokiem po stracie dwóch najbliższych mu osób, wrócił do domu. Sprawdził w internecie wieczorne połączenia kolejowe z Wackowem. Okazało się, że są dwa w bliskich odstępach czasu. Pierwszy przyjeżdża na tę stację o dziewiętnastej dwadzieścia siedem, drugi – o dwudziestej sześć. Na wszelki wypadek postanowił znaleźć się na miejscu przed tym wcześniejszym.

Z domu wyjechał już o wpół do szóstej wieczorem. Najpierw dość długo kluczył po mieście, sprawdzając, czy nie ma za sobą ogona, później w czynnej do późnych godzin kwiaciarni kupił okazały bukiet najdroższych kwiatów, jakie były tam w ofercie, a w sklepie z alkoholami butelkę kosztownego koniaku. Z tymi prezentami udał się w drogę na przystanek kolejowy w Wackowie.

Do przyjazdu pierwszego pociągu zostało zaledwie dziesięć minut, kiedy z bukietem w dłoni wysiadał z auta na parkingu przed wejściem na peron. Pociąg przyjechał punktualnie. Wysiadło z niego kilka osób, ale żadna nie była tą, na którą czekał. Poczuł się niezręcznie. A nuż, któryś z pasażerów go zapamięta? Niecodziennie przecież widuje się w tej wiosce kogoś ubranego w markowe ciuchy, czekającego na peronie z bukietem storczyków w ręku. Do licha, pomyślał, chyba popadam w paranoję. Nikt przecież nie wie, że mam tu być. Dlaczego miałby się ktoś o to pytać? Na wszelki wypadek wolał jednak zaczekać na następny pociąg we wnętrzu swojego samochodu.

Z drugiego pociągu Kosa wysiadła jako pierwsza pasażerka. Ubrała się naprawdę stosownie do okazji, która ją tu sprowadziła. Miała na sobie obcisłą czarną sukienkę zasłaniającą ledwie połowę ud, ciemne, siatkowe pończochy i eleganckie półbuty na niezbyt wysokim, ale szerokim, wygodnym obcasie. Przez ramię miała przewieszoną elegancką damską torebkę w ciemnoszarym kolorze. Jej rozmiar pozwalał przypuszczać, że wybrała się na jakieś robocze spotkanie, z którego będzie musiała zabrać spory plik dokumentów lub coś w tym rodzaju, a nie na randkę. Rafał jednak nie poświęcił zbyt wiele uwagi temu niezbyt, jego zdaniem, istotnemu szczegółowi.

Na twarzy dyskretny makijaż, ciemne, niemal czarne włosy, które zapamiętał z pierwszego spotkania, przemalowała na nieco jaśniejszy, kasztanowy kolor. Na jej widok natychmiast poczuł, jak w okolicach krocza robi mu się nienaturalnie ciasno, a ciśnienie w żyłach znacząco wzrasta.

Podszedł, niemal podbiegł do niej i uroczystym gestem wręczył kosztowny bukiet.

— Och, dziękuję! — Przyjęła podarunek z szerokim uśmiechem. — To bardzo miło z pana strony. Ma pan naprawdę szeroki gest.

— Przestańmy zwracać się do siebie tak oficjalnie. Rafał jestem. — Wyciągnął w jej stronę prawą rękę.

— Kosa — odpowiedziała z uśmiechem i podała mu swoją dłoń.

— Tyle to już wiem, a jak naprawdę?

— Na razie musi ci to wystarczyć. Więcej dowiesz się w swoim czasie, ale jeszcze nie teraz. Cierpliwość jest wielką cnotą — Roześmiała się.

Ujął ją pod ramię i zaprowadził do swojego samochodu. Usiadła obok niego na przednim siedzeniu. Musiał się mocno starać, żeby podczas jazdy skupić uwagę wyłącznie na drodze, a nie na jej kolanach. Na szczęście podróż nie trwała długo. Po trzech minutach byli na miejscu.

— Uważaj pod nogi — ostrzegł kobietę, przy wysiadaniu z auta. — W okolicznych trawach żyją żmije. Nieraz potrafią wśliznąć się przez ogrodzenie.

Kosa odruchowo rozejrzała się po ziemi wokół siebie. Na szczęście żadnego zygzakowatego gada nie było w zasięgu jej wzroku.

— Witaj w moich skromnych progach. Napijesz się czegoś? —  zapytał, kiedy znaleźli się w niewielkiej prostokątnej izbie, pośrodku której stał kwadratowy stół z czterema krzesłami, pod jedną ścianą stała rozkładana kanapa, a pod drugą kredens z barkiem zamykanym na klucz i oszkloną witryną pełną kieliszków i szklanek wszelkich rozmiarów.

— Jeśli masz coś bezalkoholowego, to chętnie. — Kosa usiadła przy stole i zawiesiła torebkę na oparciu krzesła.

— Jesteś abstynentką? — zapytał, nie kryjąc rozczarowania. — Myślałem, że uczcimy to spotkanie tym, — wskazał na kupioną wcześniej butelkę koniaku.

— Staram się zachować trzeźwość w każdej sytuacji. W moim zawodzie jest to absolutnie niezbędne. A ja właściwie cały czas jestem w pracy,

— Och, ale chyba pozwalasz sobie od czasu do czasu na odrobinę luzu. Przecież nie można ciągle żyć w takim napięciu. Czy obecna chwila nie jest właśnie taką okazją, żeby sobie trochę pofolgować?

— Może przy innej okazji. Doceniam twoje intencje, ale dziś wolę nie pić. Pozostańmy przy czymś bezprocentowym, jeśli nie jest to dla ciebie problemem.

— Wedle życzenia. W twoim towarzystwie mogę pić nawet wodę z kranu, a i tak będę szczęśliwy.

Rafał zniknął na chwilę w sąsiednim pomieszczeniu i wrócił stamtąd, trzymając w ręce dwulitrową butelkę coca-coli. Z kredensu wyjął dwie szklanki.

— Za dobry początek naszej znajomości i za jej dalszy owocny przebieg — Rafał wzniósł toast szklanką coli. — Czy mogę cię o coś zapytać? — zaczął nieśmiało, gdy oboje wypili po sporym łyku. — Nie wiem, czy to wypada, ale strasznie mnie ciekawi, jak ty sobie poradziłaś. No wiesz… Kamila i Marek… Oni byli wysportowani, sprawni.

— Efekt zaskoczenia — Kosa popatrzyła życzliwie na Rafała. — Najpierw upewniłam się, że oboje są w jego domu i że nie ma z nimi nikogo innego. Zadzwoniłam do drzwi. Przedstawiłam się jako komiwojażerka pragnąca zaprezentować im nowe, rewelacyjne rozwiązania w zakresie ochrony antywłamaniowej. Miałam przy sobie jakieś foldery i teczkę na akta. Połknęli haczyk. Słowa „nowe” i „rewelacyjne” mają na ludzi jakiś magiczny wpływ. Nawet na tak bogatych jak ty i twój kumpel. Zupełnie tego nie rozumiem, ale skoro tak jest, to trzeba to wykorzystywać w miarę potrzeb. Na dzień dobry zostali oszołomieni gazem. Mam nawet teraz przy sobie taki bardzo skuteczny. Użyty w odpowiedniej dawce pozbawia przytomności na ponad pół godziny. Tyle mi wystarczyło, żeby ich związać i zakneblować. Jak odzyskali świadomość, przekazałam im pozdrowienia od ciebie i wytłumaczyłam, dlaczego za chwile oboje będą musieli umrzeć. Potem zrobiłam swoje.

— A te ślady poparzeń na rękach — policjant, który ze mną rozmawiał, wspominał o nich.

— No cóż, prosiłeś, żeby przed śmiercią cierpieli tak jak ty z powodu ich zdrady. Wzięłam za to dodatkowo dziesięć koła. Nie wypadało się nie wywiązać. Poprzypiekałam ich trochę zapalniczką przed uduszeniem. Najpierw Kamilę, bo zawsze uważałam, że kobiety we wszystkim powinny mieć pierwszeństwo, potem Marka. Biedak, posikał się ze strachu zanim zdążyłam przytknąć mu zapalniczkę do skóry. Zdziwiło mnie to, bo nie wyglądał na takiego tchórza.

Słuchając tej opowieści, Rafał dosłownie pożerał Kosę wzrokiem. Swoboda, z jaką wyjawiała szczegóły swojej pracy budziła w nim grozę, a jednocześnie zachwyt. Przysunął się nieco bliżej i dyskretnie położył rękę na jej kolanie. Nie zaprotestowała. Przeciwnie, po chwili sama nakryła jego dłoń swoją i zaczęła ją delikatnie gładzić.

— A czy wolno mi wiedzieć, co w ogóle skłoniło cię do uprawiania tego zawodu? Przyznasz, że to dość nietypowe zajęcie.

— Miałam kiedyś narzeczonego, który trudnił się tym rzemiosłem. Byłam w nim zakochana i chciałam go naśladować. Nauczył mnie wielu rzeczy z tej dziedziny. Niestety, któregoś razu noga mu się powinęła i przyszli po niego o szóstej rano. Byłam wtedy z nim. Nie chciał gnić w więzieniu. Rzucił się na gliniarzy i zmusił w ten sposób do zastrzelenia go. Mnie tylko przesłuchali i wypuścili. W ich przekonaniu byłam zupełnie postronną osobą. Po tym zdarzeniu przejęłam wszystkie jego interesy. Wyciągnęłam wnioski z jego porażki Wprowadziłam szereg dodatkowych środków bezpieczeństwa i dzięki Bogu skutecznie sprawdzam się na rynku.

— Dużo masz pracy?

— Nie narzekam. Około dziesięciu zleceń w ciągu roku. Biorąc pod uwagę, że od swoich honorariów nie płacę podatków ani ZUS-u, to całkiem godziwy zarobek.

— Ale musisz chyba mieć coś dla skarbówki, żeby nie deptali ci po piętach. Czym się oficjalnie zajmujesz?

— To moja słodka tajemnica. Oczywiście, że piorę te swoje, moim zdaniem, zupełnie czyste pieniądze, ale nawet współpracownicy, tacy jak Rycho, nie wiedzą gdzie.

— Dużo masz tych współpracowników?

— To też tajemnica. Wiadomo, że nie może być tylko jeden, bo czułby się zbyt mocny i próbował mnie zdominować. Ale nie może też być za dużo. To z kolei zbyt ryzykowne. Mam tylu, ilu trzeba. W sam raz.

— Pozwól, że jeszcze cię o coś zapytam. — Rafał zarumienił się lekko. — Czy masz kogoś? No wiesz, tak prywatnie.

Kosa przybrała melancholijny wyraz twarzy i przysunęła się z krzesłem nieco bliżej Rafała.

— Od śmierci narzeczonego nie udało mi się związać z nikim tak samo blisko jak z nim. Nie znaczy to, że żyję w dziewictwie, ale na stałe nie, nie mam nikogo. Chociaż bardzo za tym tęsknię — dodała z westchnieniem i nachyliwszy się, oparła głowę na jego ramieniu.

Rafał poczuł się tak, jakby wygrał główny los na loterii, w której szansa takiej wygranej jest mniejsza niż jedna na miliard. Objął Kosę ramieniem i przytulił do siebie. Po chwili zbliżył swoje usta do jej ust i dotknął jej warg swoimi. Rozchyliła je natychmiast. Jakby od długiego czasu na to czekała. Wsunął delikatnie swój język między jej zęby i zaczął pieścić jej podniebienie. Wstali oboje i, nie przestając się całować, przenieśli się z krzeseł na kanapę. Kosa włożyła rękę za koszulę Rafała i zaczęła gładzić zarost na jego piersiach. On coraz namiętniej masował jej uda, aż dotarł do krawędzi spodni, wsunął rękę pod jej bluzkę i głaskał po brzuchu. Stopniowo zaczęli pozbywać się swojej garderoby. Rafał rozłożył kanapę. Legli na niej obok siebie i przywarli mocno jedno do drugiego swoimi ciałami.

Kosa rozchyliła uda i zapraszającym gestem przygarnęła Rafała do siebie. Miał duże doświadczenie w sprawach damsko-męskich. Potrafił odróżnić, kiedy kobieta rzeczywiście szczytuje, a kiedy tylko udaje, żeby sprawić mężczyźnie satysfakcję. Jego partnerka nie udawała. Jej ekstatyczne westchnienia, kiedy ją intensywnie penetrował były w stu procentach autentyczne. Jego rozkosz także sięgała zenitu. Przez sekundę pomyślał, jak głupie były oskarżenia Kamili o jego oziębłość wyrażone w pozwie rozwodowym. Prędko pozbył się tej myśli. Kamila już nie istnieje. Nie warto sobie zaprzątać nią głowy. Teraz oto zaczyna się w jego życiu zupełnie nowy rozdział, z nową kobietą u boku. Zrobi wszystko, żeby to był szczęśliwy czas. Namówi ją, żeby zamieszkali razem. Nie będzie musiała dłużej trudnić się kilerstwem. On jest przecież bogaty. Obsypie ją złotem i klejnotami, jakich tylko sobie zażyczy. Jeśli będzie chciała być aktywna, zatrudni ją w swojej firmie, na odpowiedzialnym stanowisku. Kwalifikacje to nie problem. Nauczy ją wszystkiego, co będzie trzeba. Spełni każde jej życzenie. Byle tylko była szczęśliwa. Byle kochali się tak jak w tej chwili przez wszystkie noce ich życia. Do późnej starości.

Był pewien, że tak to się wszystko ułoży. Przecież, kiedy zapytał ją o prawdziwe imię, powiedziała, że dowie się w swoim czasie. To znaczy, że już wtedy brała pod uwagę, jakąś formę kontynuacji ich znajomości. A przecież nic jeszcze ich nie łączyło. Tym bardziej teraz, po tak cudownym miłosnym akcie, z pewnością zapragnie mieć go przy sobie na zawsze. Nie, instynkt go na pewno nie myli. To musi być udany związek.

Kiedy oboje poczuli słodkie odprężenie po erotycznej ekstazie, Rafał upojony własnymi wyobrażeniami o czekającym go szczęściu, pogrążył się w błogim śnie. Kosa, słysząc jego chrapanie, wstała, ubrała się błyskawicznie, nie w tę sukienkę, w której tu przyjechała. W torebce, przydużej jak na randkowe potrzeby, miała czarne legginsy i ciemne tenisówki. Wyjęła z torebki rozpylacz gazu oszałamiającego i psiknęła delikatnie w  kierunku Rafała. Tylko troszeczkę, żeby mieć swobodę działania przez kilka minut, a nie musieć zbyt długo czekać, aż jej ofiara się ocknie. Później założyła lateksowe rękawiczki, jakich używają zwykle osoby sprzątające, mające kontakt z silnymi środkami chemicznymi. Wyciągnęła pasek ze spodni Rafała i związała mu ręce na plecach. Potem wyjęła z torebki nylonową linkę poczwórnie plecioną i założyła mu na szyję. Usiadła na nim okrakiem, przyciskając pośladkami jego skrępowane dłonie do pleców. Teraz cierpliwie czekała aż odzyska przytomność.

— Co ty, do diabła robisz!? — krzyknął przerażony, kiedy otworzył oczy i zorientował się, w jakim jest położeniu.

— Niezmiernie mi przykro — odpowiedziała Kosa głosem pełnym zatroskania. — Byłeś cudownym kochankiem. W życiu nie miałam takiego odlotu w łóżku jak dzisiaj z tobą. Ale nie mogę ryzykować. To jest właśnie ten dodatkowy środek bezpieczeństwa, który pozwala mi uniknąć losu mojego narzeczonego. Klienci bywają różni. Nigdy nie wiadomo, kiedy się załamią, sumienie ich ruszy, Bóg jeden wie, co jeszcze. Wolę, żeby zamilkli na zawsze.

Rafał zaczął się desperacko wiercić, usiłując wydostać spomiędzy jej kolan. Ze skrępowanymi rękoma nie miał jednak na to szans.

—  Puść mnie! Błagam! Przysięgam, że nic nikomu nie powiem, do końca życia! — w jego głosie brzmiała rozpacz połączona z panicznym lękiem.

— Przysięgi składane pod wpływem strachu nie mają żadnej wartości. Powinieneś to wiedzieć. Ja wolę mieć gwarancję stuprocentową.

— Zostań moją żoną! będziesz żyła jak w raju! Dam ci wszystko, czego tylko twoja dusza zapragnie, ale pozwól mi żyć! Błagam!

— Naprawdę sądzisz, że byłabym gotowa prać ci bokserki i czekać z obiadem, aż wrócisz ciężko spracowany ze swojej firmy? To nie mój styl. Ja potrzebuję adrenaliny, ryzyka. Wtedy jestem w swoim żywiole.

— Nie będziesz niczego prać ani gotować! Od tego jest pomoc domowa. Jak potrzebujesz adrenaliny, mogę cię wozić co tydzień na jakieś ekstremalne wyprawy. Stać mnie na to.

— Czy znasz takie małżeństwo, które nigdy w życiu się nie pokłóciło? My też nie bylibyśmy od tego wolni. Nie chciałabym w takim momencie usłyszeć, że sypniesz mnie, jak nie będę cię słuchać. Lepiej mieć stuprocentową pewność.

— Kurwa, myślałem, głupi, że się we mnie zakochałaś.! Ty… ty jadowita żmijo! Jesteś bezdusznym, psychopatycznym potworem!

— Nic nie mówiłam o zakochaniu w tobie. To ty wyznałeś mi miłość, przy naszym pierwszym spotkaniu. Nie muszę czuć się odpowiedzialna za twoje wyobrażenia na mój temat. Jakbyś mnie nie zapraszał do siebie, pożyłbyś pewnie jeszcze kilka dni. Ale skoro sam wepchałeś się w moje ręce… Grzech byłoby nie wykorzystać takiej okazji. Aha, mam na imię Anita. Obiecałam, że dowiesz się w swoim czasie. To właśnie jest właściwy czas.

Chwyciła mocniej oba końce nylonowej linki i pociągnęła ku sobie.

— Nieeee! — wrzasnął Rafał w odruchu paniki.

— Spokojnie, spokojnie, postaram się, żeby nie bolało. — Anita nachyliła się, cmoknęła go w czubek głowy, a następnie z całej siły zacisnęła linkę na jego szyi.

Zacharczał. Jego ciałem wstrząsnęło kilka konwulsyjnych drgawek. W końcu zupełnie znieruchomiał.

Kiedy Kosa upewniła się, że jest martwy, wstała, uklękła przy kanapie i odmówiła krótką modlitwę za jego duszę. Zawsze to robiła, zarówno wtedy, kiedy wykonywała zlecenie, jak i wówczas, kiedy likwidowała tych, co je składali. Miała szacunek dla swoich ofiar i uważała, że przynajmniej tyle jest im winna.

Później zaczęła rozglądać się po całym obejściu w poszukiwaniu jakichś narzędzi ogrodniczych. Powinny gdzieś być, skoro jest ogród. Odpowiednią łopatę znalazła w garażu. Za domem odkryła boisko do siatkówki plażowej. Pod warstwą piasku na pewno nie ma żadnego utwardzenia. Idealne miejsce.

Wykopanie wystarczająco głębokiego dołu, zataszczenie tam zwłok Rafała razem z jego ubraniem, zasypanie i zatarcie śladów zajęło jej ponad dwie godziny. Była cała zziajana i spocona. Zrezygnowała jednak z brania prysznica. Odstawiła łopatę na miejsce, zabrała swoje rzeczy i opuściła gościnną posesję.

Na dworze już się rozwidniało. Znała tę okolicę. Zresztą wszystkie tereny w promieniu mniej więcej trzydziestu kilometrów od centrum miasta nie miały dla niej tajemnic. W ciągu jakichś trzech kwadransów powinna dotrzeć do przystanku kolejowego w Wackowie. Pierwszy poranny pociąg w stronę miasta powinien być o piątej czterdzieści sześć. Gdy wychodziła z domu Rafała zerknęła na wyświetlacz przy kuchence mikrofalowej. Pokazywał za piętnaście piątą. Powinna zdążyć, jeśli oczywiście był dobrze ustawiony.

Nie bała się zupełnie wędrować sama po pustej drodze. Dobrze wiedziała, że najbardziej niebezpieczne nie są wcale odludne miejsca, tylko centra wielkich miast. Ponadto o tej porze nawet najtwardsi menele są pogrążeni we śnie, a gdyby nawet napatoczył się ktoś, kto chciałby zrobić jej krzywdę, z pewnością by tego nie przeżył. Szła więc beztrosko nucąc sobie pod nosem piosenkę z filmu „Kiler”. Lubiła tę melodię, chociaż sam film jej się nie podobał. Ceniła swój zawód i nie odpowiadało jej dowcipkowanie na jego temat.

Postanowiła skrócić sobie drogę i przejść kawałek dziką ścieżką przez las. Zapatrzona przed siebie nie zwracała zupełnie uwagi na to, co dzieje się pod jej nogami. W pewnym momencie poczuła jak coś śliskiego, łuskowatego ociera się o jej stopę. W tej samej sekundzie bolesne ukłucie dało o sobie znać powyżej kostki.

— Kurwa! — zaklęła i nerwowo zamachała nogą, żeby pozbyć się niechcianego towarzystwa.

Przestraszony gad zaatakował ponownie, tym razem trochę wyżej. Anita była wściekła na siebie. Przecież Rafał ostrzegał ją przed żmijami w tej okolicy. Jak mogła o tym zapomnieć!? Błyskawicznie uświadomiła sobie swoje położenie. Nie ma przy sobie telefonu (żadnych urządzeń, które pozwoliłyby dać się namierzyć), nie ma tu ludzi, których mogłaby poprosić o pomoc, nie ma żadnego ostrego narzędzia, żeby naciąć ukąszone miejsce.

Ogarnęła ją panika. Decydując się na taki a nie inny zawód, nie wątpiła, że nie będzie jej dane dożyć późnej starości. Nieraz wyobrażała sobie swój koniec. Albo trafi na klienta lepiej wyszkolonego od niej i zginie w równej walce, albo namierzy ją jakiś przebiegły detektyw i wtedy, wzorem swojego narzeczonego, zmusi policję do zabicia jej podczas próby zatrzymania. Czasem zdarzało się jej żałować, że żyje  w kraju, w którym przeszło trzydzieści lat temu zniesiono karę śmierci. Taki swój kres też byłaby skłonna zaakceptować Kiedyś nawet wyobraziła sobie taką scenę. Stoi skuta kajdankami na zapadni w zgrzebnym więziennym ubraniu (zapewne nie pozwolono by jej ubrać się stosownie do okoliczności. w coś eleganckiego – garsonkę albo sukienkę koktajlową). Prosi, żeby nie zasłaniano jej oczu – chce wszystko widzieć. Kat – prawdopodobnie jakiś starszy, łysiejący mężczyzna o poczciwej twarzy zakłada jej pętlę, ona dziękuje mu z uśmiechem. Chwilę później traci grunt pod nogami i czuje gwałtowny, ostry ból łamiącego się karku. To jednak zupełnie nierealna fantazja. Dziś, gdyby wpadła, czekałoby ją gnicie do końca życia w ponurej więziennej celi na łasce sadystycznych strażniczek i stokroć od nich gorszych współwięźniarek. Do tego za nic na świecie nie chciała dopuścić.

Czy teraz ma umrzeć z tak prozaicznej przyczyny jak ukąszenie przez żmiję!? To nie mieściło się jej w głowie. To się nie może tak skończyć! Musi znaleźć się jakiś ratunek! Zaczęła biec. Może w Wackowie znajdzie się ktoś, kto da radę ją uratować?

Nie wiedziała o jednym. Była silnie uczulona na substancję, która przed chwilą w podwójnej dawce została wprowadzona do jej organizmu. Ponadto zwiększające się w wyniku biegu ciśnienie krwi przyśpieszyło rozchodzenie się jadu po całym ciele.

Po kilku minutach zrobiło jej się słabo, poczuła drętwienie nóg i rąk, zawroty głowy. Osunęła się na ziemię i z trudem wyszeptała swoją modlitwę. Tym razem w intencji własnej duszy.

poniedziałek, 7 października 2024

Nieznośny łoskot ciszy (I nagroda w Konkursie Wrocławskiego Centrum Seniora

 

Nieznośny łoskot ciszy

 

Jola stoi nieruchomo nad świeżym grobem przykrytym dziesiątkami wieńców i wiązanek. Tabliczka z imieniem i nazwiskiem zmarłej zawieszona na wierzchołku krzyża jest spod nich ledwo widoczna. Ksiądz i inni żałobnicy dawno się rozeszli. Tylko ona wciąż nie może się oderwać od tego miejsca, gdzie przed chwilą wieczne schronienie znalazła osoba, która przez ostatnich parę lat powinna być dla niej najbliższą istotą na świecie, a w rzeczywistości była tak odległa jak odległe mogą być dwie galaktyki położone na przeciwległych krańcach wszechświata.

Tak bardzo chciałaby ją teraz przeprosić za ten czas zmarnowany, miniony bezpowrotnie, przytulić się, powiedzieć, że kocha ją mimo wszystko. Potem usiąść z nią przy kawie i wyjaśnić sobie wszystkie nieporozumienia narosłe od nie wiadomo kiedy, przeprosić, wybaczyć, zacząć od nowa. Wie, że to niemożliwe. Umarli nie tylko milczą jak zaklęci, umarli są również głusi bardziej niż pnie drzew rosnących przy cmentarnych alejkach.

Być może w krainie nazywanej zaświatami Marta usłyszy jej głos albo nawet tylko myśli niewypowiedziane, które teraz kołaczą się w jej głowie, i ucieszy się z tej niewczesnej skruchy. Kto jednak może to wiedzieć? Przez całe życie wydawało jej się, że wierzy niezachwianie w taką pozagrobową obecność. Była to jednak wyłącznie wiara formalna, recytowana na pamięć podczas kościelnych nabożeństw. Teraz, kiedy jest jej potrzebna bardziej niż kiedykolwiek wcześniej, nachodzą ją przeróżne wątpliwości. Tak bardzo chciałaby, żeby jej prośba o przebaczenie dotarła do zmarłej siostry, została przyjęta i żeby, kiedy wybije jej ostatnia godzina, Marta przywitała ją ze szczerą radością.

Przecież jeszcze niedawno naprawdę wiele je łączyło. Odwiedzały się wzajemnie, kiedy żyli ich mężowie, i później, kiedy obie niemal równocześnie owdowiały. Dzieliło je od siebie zaledwie czterdzieści pięć minut jazdy podmiejskim pociągiem, więc bywały u siebie prawie w każdy weekend. Razem wyjeżdżały na wycieczki organizowane przez Klub Seniora, którego Marta była aktywną działaczką. Święta? Obowiązkowo u Joli, bo nikt w całej rodzinie nie potrafił lepiej przyrządzić karpia po żydowsku albo wielkanocnego żuru na wywarze z szynki.

Jakieś pięć lat temu, może sześć, a może tylko cztery – dziś mylą jej się te wszystkie daty – Jola poprosiła Martę o drobną przysługę. Nie pamięta teraz, o co dokładnie chodziło, widocznie z perspektywy czasu okazało się to nie aż tak ważne. W każdym razie Marta odmówiła, niespecjalnie tłumacząc przyczynę swojej decyzji. Jola uznała taką postawę za niewybaczalną. Obraziła się. Powiedziała kilka gorzkich słów do słuchawki i odłożyła ją bez pożegnania. Marta obraziła się na obrazę Joli i od tej pory przestały się spotykać zarówno w weekendy jak i w święta. Z upływem czasu Joli coraz bardziej brakowało tych kontaktów, nigdy jednak nie zdobyła się na uchylenie, choćby o rąbek, żelaznej kurtyny milczenia. W końcu to Marta powinna pierwsza wyjść z inicjatywą. To ona okazała się wyrodną siostrą, odmawiając jej pomocy i nawet nie próbując tego wytłumaczyć. Zapewne Marta myślała to samo w drugą stronę i cierpliwie czekała na pojednawczy gest ze strony młodszej o rok siostry.

Nie doczekała się. Jola, stojąc nad świeżą, obficie ukwieconą mogiłą, marzy o tym, by choć trochę cofnąć czas. Niekoniecznie o te pięć czy ile tam lat. Choćby o miesiąc, kiedy dowiedziała się o jej ciężkiej chorobie i nie zdobyła się na odwiedziny, które mogłyby wszystko wyjaśnić. Duma jej na to nie pozwalała. Trzydzieści dni. Trzydzieści zmarnowanych okazji na pogodzenie się przed ostatnią podróżą.

Dlaczego była tak uparta? Dlaczego nic nie poruszyło się w jej sercu, kiedy Arek – siostrzeniec przekazał jej telefonicznie niepokojącą informację? Wzruszyła wtedy ramionami i pomyślała, że ma głęboko w nosie stan zdrowia tej wrednej małpy, która rodzonej siostrze odmówiła pomocy w ważnej dla niej sprawie. Ważnej? To dlaczego teraz nie potrafi sobie przypomnieć, co to była za sprawa ani kiedy dokładnie to się wydarzyło? Myśli tłuką się po jej głowie i łoskoczą jak pociąg, który toczy się właśnie po torach biegnących niedaleko cmentarza.

Może Marta zza grobu wybaczy jej tę zatwardziałość. Może wybaczy jej Bóg, o ile w ogóle ma głowę do takich drobiazgów, kiedy z wysoka spogląda na świat pełen zbrodni i wszelkiego plugastwa. Ona jednak sobie sama nie potrafi wybaczyć. Przynajmniej nie teraz, nie nad tym grobem dopiero co zakrytym betonową płytą przez grabarzy.

Klęka przy grobie. Drobne kamienie, którymi usiana jest ścieżka biegnąca wzdłuż rzędu kwater wpijają się w jej kolana. Ranią. Nie dba o to. Wybucha głośnym płaczem, tak głośnym, żeby przedarł się przez stertę kwiatów, betonową pokrywę i wieko trumny, albo wzniósł wysoko ku niebu, tam gdzie zapewne przebywa teraz dusza Marty. Odpowiada jej martwa cisza. Loskot pociągu na pobliskim torze oddalił się i umilkł. Teraz jedynie w głowie Joli dudni ta pustka pozostawiona przez zmarłą Martę. Żaden znak nadprzyrodzony nie potwierdza, że jej szloch został usłyszany. Ich wspólny czas dobiegł kresu i zatrzymał się na progu zwanym śmiercią. Za tym progiem jest tylko milczenie.