czwartek, 21 grudnia 2023

Kwestia sensu

 

Pan Marek stoi na przystanku tramwajowym i nerwowo spogląda na zegarek. Za pół godziny powinien być w siedzibie Stowarzyszenia. Tymczasem tramwaj, który według rozkładu miał przyjechać pięć minut temu, ciągle jest niewidoczny nawet daleko na horyzoncie. Jeśli nie dotrze na czas, prawie setka ludzi czekających na niego poczuje się rozczarowana. Niektórzy może wyjdą, stwierdziwszy, że jak wszystko zacznie się z opóźnieniem to oni nie zdążą zrealizować następnego punktu swojego porządku dnia.

Czy coś stracą? Trudno powiedzieć. Nic za udział w tym spotkaniu nie zapłacili. Jego treść jest być może ciekawa, ale w rankingu interesujących zdarzeń oferowanych ludzkości przez współczesny świat nie zajmuje z pewnością miejsca nawet w pierwszej dziesiątce. Może w pierwszej setce?

Czy pan Marek coś straci, spóźniając się? Raczej niewiele. Za poprowadzenie tego wydarzenia nie przysługuje mu żadne honorarium, więc nikt nie będzie mógł mu go pomniejszyć ani odebrać.

W ogóle finansowo całe przedsięwzięcie jest wyjątkowo oszczędne. Stowarzyszenie bezpłatnie udostępniło salę, która i tak całymi miesiącami stoi pusta. Prelegent, który ma opowiadać o wpływie zdrowego odżywiania na sprawność mózgu u ludzi w wieku, który znakomita większość audytorium już osiągnęła albo się do niego zbliża, zgodził się wystąpić pro bono. Właściwie jedynym kosztem jest zakup ciastek, herbaty i kawy, którymi uczestnicy mają być częstowani w czasie przerwy. Być może wizerunek pana Marka ucierpi nieco w oczach prelegenta i słuchaczy, jeśli będą musieli na niego czekać. Tylko czy to taka wielka ujma? Z prelegentem prawdopodobnie drugi raz się nie spotka, a audytorium nie ma wyjścia. Jeśli obrazi się na prowadzącego klub, nikt inny go nie zastąpi. Stowarzyszenie długo szukało „jelenia”, który za darmo zgodziłby się realizować ten projekt, a po pięciu latach prawdopodobieństwo znalezienia następcy jest jeszcze mniejsze.

Mimo to pan Marek niecierpliwi się z powodu wciąż nienadjeżdżającego tramwaju i ogarnia go złość. Nie lubi się spóźniać. W ogóle nie lubi zawodzić nikogo i w żadnej sprawie. Jest przekonany, że taką ma naturę. W rzeczywistości dawno temu, w czasach, do których jego pamięć nie sięga, przekonano go skutecznie, że wszyscy ludzie na świecie są od niego ważniejsi i jego powinnością jest drobiazgowo spełniać ich oczekiwania.

Tramwaj w końcu nadjeżdża. Jest zatłoczony i kolejni pasażerowie z wielkim trudem wciskają się do środka. Pan Marek stoi ściśnięty jak sardynka na środkowym pomoście, martwiąc każdym zatrzymaniem na skrzyżowaniu, każdym przedłużającym się postojem na przystankach. Wie już, że nie zdąży na czas. Będzie musiał przepraszać zebranych za spóźnienie. Taki wstyd! Czy jego perfekcyjna dusza w ogóle to przeżyje?

Odległość między przystankiem, na którym wysiadł, a siedzibą Stowarzyszenia pokonuje biegiem. Zziajany wpada na salę konferencyjną. Przeciera oczy ze zdumienia. Prelegent jeszcze nie dotarł. Porusza się własnym samochodem, a korki na ulicach są większe niż na torach tramwajowych. Z przewidywanej setki słuchaczy obecnych jest nie więcej niż dwadzieścia osób. Prawie nikt nie siedzi na krześle w oczekiwaniu na mający się zacząć wykład. Ludzie stoją w małych grupkach głównie wokół stołu z kawą, herbatą i ciastkami przeznaczonymi na przerwę. Dzbanki i taca są już prawie puste, chociaż nic się jeszcze nie zaczęło. Ten brak zaciekawienia tematyką proponowanych spotkań zawsze irytował pana Marka. Najeść się, napić i czym prędzej zmykać do domu. Oto cała filozofia tych przyziemnych, pozbawionych refleksyjności ludzi. „Dlaczego ja się dla nich tak trudzę?”, zastanawia się po raz nie wiadomo który od czasu, kiedy objął funkcję koordynatora projektu.

Prelegent w końcu się zjawia. Z uśmiechem przeprasza za spóźnienie. Nie widać po nim, żeby czuł się z tego powodu zażenowany. Ot, wypadek przy pracy. Zdarza się, nic wielkiego. Mówi krócej niż było w planie, bo czas nagli, a on ma na dziś przewidziane jeszcze jedne zajęcia. Tam nie może się spóźnić. To nie będzie wykład pro bono. Kto płaci, ten ma prawo wymagać. Na zakończenie prosi słuchaczy o pytania. Cisza. Na jego twarzy maluje się wyraz ulgi, którego nawet nie stara się ukryć.

Towarzystwo powoli rozchodzi się, zostawiając garść okruchów na stoliku kawowym i mnóstwo pustych plastikowych kubków, dużo więcej niż było uczestników spotkania. Panu Markowi robi się strasznie przykro, i to wcale nie dlatego, że teraz na nim ciąży obowiązek posprzątania tego całego bałaganu. Ma ochotę rzucić to wszystko, skończyć raz na zawsze z tak zwaną działalnością społeczną i zająć się wyłącznie pilnowaniem własnego zdrowia, tak jak wszyscy ci, którzy przed chwilą opuścili salę. Wie, że tego nie zrobi, chociaż zdaje sobie sprawę, że przeżyje jeszcze niejedno rozczarowanie podobne do dzisiejszego. Dokąd pójdzie, jeśli nie tutaj? Komu będzie potrzebny, jeśli nie tym ludziom wykazującym tak mizerne zainteresowanie wszystkimi jego staraniami? Bez nich straciłby zupełnie motywację do codziennego wstawania, mycia zębów, golenia się i zakładania czystej koszuli. Jest przecież najmniej znaczącym człowiekiem na ziemi, a tych dwadzieścia parę osób, które pofatygowały się dziś, żeby zjeść zakupione przez niego ciastka i napić się przygotowanej na jego prośbę kawy i herbaty nadaje sens całemu jego życiu.

sobota, 21 października 2023

Być jak osika

 

Marcin nie miał ochoty na tę wyprawę. Długo tłumaczył, że po wczorajszej wichurze spacer po lesie raczej nie będzie ani przyjemny, ani bezpieczny, ale „stary” (tak go w myślach nazywał, chociaż oficjalnie zwracał się do niego zawsze per „panie Franciszku”) uparł się. Z nieustępliwością powtarzał, że całym sobą czuje potrzebę bycia dziś w tym lesie i nie obchodzą go żadne zagrożenia czy wątpliwości opiekuna.

Nie widząc żadnej możliwości przełamania tego oślego uporu, Marcin w końcu dał za wygraną. Założywszy sobie i starszemu panu buty stosowne do wędrówki po terenie mokrym od ulewnego deszczu, jaki poprzedniego dnia nawiedził okolicę, wyszedł ze swoim podopiecznym na spacer.

Obiektywnie rzecz biorąc, do lasu nie było daleko — najwyżej pół kilometra polną drogą zaczynającą się tuż obok domu, w którym mieszkał pan Franciszek — jednak dla człowieka, któremu dawno stuknął dziewiąty krzyżyk (ba, na grzbiet powoli zaczął wchodzić dziesiąty!), była to wyprawa porównywalna z przemierzaniem dżungli przez trapera. W dodatku dziś droga pełna była kałuż rozlanych na całą jej szerokość, a gdzie indziej grząskiego błota. Pokonanie tego naturalnego toru przeszkód zajęło wędrowcom ponad pół godziny.

Gdy wreszcie dotarli do lasu, nie dane im było wejść w głąb zbyt daleko — po kilkudziesięciu krokach drogę zatarasowała im długa na kilkanaście metrów sosna, złamana nisko przy ziemi. Po lewej stronie rosły gęste krzaki głogu, po prawej leżało inne złamane drzewo, które upadło prostopadle do sosny tak, że ich korony splotły się ze sobą, tworząc istną barykadę z gałęzi. Nawet dla kogoś młodego i wysportowanego pokonanie tych utrudnień stanowiłoby nie lada wyzwanie — dla tak wiekowego seniora i zaledwie o dwadzieścia pięć lat młodszego opiekuna była to zapora absolutnie nieprzekraczalna.

— Wiedziałem, że tak będzie! — odezwał się zrzędliwie Marcin. — Mówiłem, że po wczorajszej nawałnicy pełno tu będzie połamanych drzew! Pewnie nawet za miesiąc tego nie uprzątną!

— Nie szkodzi. I tak cieszę się, że tu jesteśmy.

Pan Franciszek przysiadł na leżącej w poprzek drogi sośnie.

— Wichura wichurą, a las pachnie tak samo… i ptaki tak samo śpiewają, chociaż pewnie niejednemu wczorajsza zawierucha zniszczyła gniazdo. A mimo to śpiewają! Równie radośnie jak wczoraj, przedwczoraj i przed przedwczoraj. Można się od nich uczyć, jak z pogodnym czołem przetrwać każde nieszczęście.

Staruszek z zachwytem wciągnął kilka haustów świeżego powietrza przesyconego zapachem igliwia i wilgotnej ziemi. Jego opiekun też przysiadł na zwalonym pniu sosny.

— Jak to właściwie jest z tymi drzewami? — podjął rozmowę. — Jedne się łamią, a in-ne stoją, chociaż na wszystkie tak samo dmuchało, a wcześniej wszystkie rosły na tej samej ziemi, w tych samych warunkach.

— Z drzewami jak z ludźmi — uśmiechnął się pan Franciszek. — Razem się chowają, te same nauki pobierają od tych samych rodziców i nauczycieli, a przyjdzie na nich jednakowe nieszczęście i jeden od razu szuka sznura i mocnej gałęzi, a drugi zaprze się i nie tylko poradzi sobie z kłopotami, ale jeszcze mocniejszy ze wszystkiego wyjdzie i twardszy, niż był wcześniej. Znałem kiedyś takiego…

— Ale skąd to się właściwie bierze? — Marcin wszedł podopiecznemu w słowo, nie chcąc, by staruszek zaczął snuć wspomnienia, które mogły trwać godzinami. — Choćby ta sosna. Dwa metry dalej rośnie druga. Tak samo gruby pień, wysokość też zdaje się podobna. Ta leży, a tamta stoi. Jak to wytłumaczyć?

— Może tylko pozornie są takie same? Może jedna była bardziej przyschnięta, albo jakieś robaki ją toczyły? Bóg jeden raczy wiedzieć, dlaczego ktoś jest mocniejszy, a ktoś słabszy. Tak po prostu jest i nie ma co gadać. A czasami i tak bywa, że ktoś na oko słaby, wiotki, kruchy jak jakaś marna osika, więcej wytrzyma od tego, co to niby silny jak dąb. W lesie też tak jest. Wiotkie drzewa lepiej znoszą huragany niż te mocne i twarde, bo potrafią się nagiąć, ustąpić trochę pod naporem, a potem znów się wyprostować. Tak, tak, to duża sztuka umieć w odpowiednim momencie się ugiąć, nie iść w zaparte, ale swój pion zachować. Od tych niby słabych drzew warto się tego uczyć.

— Co racja, to racja!

Marcin rozejrzał się dookoła. Po obu stronach drogi między drzewami i krzewami rozciągał się zielony dywan.

— Choćby taka trawa — dodał — niska, niepozorna, a największy huragan najwyżej trochę nią pokołysze, a krzywdy żadnej nie zrobi. Wydaje się, że to ona jest ze wszystkich roślin najmocniejsza.

— To też tylko pozory — skwitował jego refleksję pan Franciszek. — Wiatr trawie krzywdy nie zrobi, to prawda, ale niech no tylko pojawi się ogień… w parę sekund obróci ją w popiół! A drzewa? Nawet jeśli je mocno osmali, to przynajmniej kikuty zostaną. Widziałem kiedyś takie drzewo: z jednej strony zwęglone od ognia, a z drugiej jeszcze się zieleniło. Ogień, to jest ostateczna próba mocy. Ty nie miałeś okazji go zaznać, ale moje pokolenie przeszło przez ogień i dlatego jest tak zahartowane. Co tam wichury, huragany! Przetrwać płomienie, które wszystko pożerają, oto prawdziwy hart ducha! Trawie go brakuje.

— Ale powiedział pan wcześniej, że to sztuka umieć w porę się nagiąć…

— Rzeczywiście, tak powiedziałem, ale naginać się zawsze, nawet przy najmniejszym podmuchu, to nie roztropność, to czyste tchórzostwo! Nie staraj się być silny i twardy jak dąb, bo prędzej czy później przyjdzie taki wicher, który cię złamie. Nie bądź też wiotki jak trawa, bo prędko uschniesz i byle niedopałek z papierosa cię zniszczy. Bądź jak osika, która wie, kiedy trzeba się nagiąć, a kiedy nie ustą…

Staruszek urwał w pół słowa. Twarz mu posiniała, usta zaczęły z trudem łapać oddech, oczy niemal wyszły z orbit i nabiegły krwią. Marcin przeraził się nie na żarty.

— Panie Franciszku, co się z panem dzieje!? Wzywam pogotowie!

Wyciągnął z kieszeni telefon, ale podopieczny powstrzymał go gestem dłoni.

— Nie trzeba — wydyszał z wielkim trudem. — To nic strasznego, to tylko śmierć, najpiękniejsza, jaką mogłem sobie wymarzyć. Wśród drzew, wśród ptaków…

Miękko zsunął się z pnia sosny i upadł twarzą w błoto.

Marcin chwycił go za przegub lewej ręki. Starał się namacać puls, ale go nie wyczuł. Przez dłuższą chwilę stał zszokowany i zupełnie bezradny. Pierwszy raz w swoim wcale niekrótkim życiu tak blisko zetknął się ze śmiercią. Odprowadził już na cmentarz wielu członków swojej rodziny i przyjaciół, ale jeszcze nikt nigdy nie skonał na jego oczach.

To nie był dla niego ktoś szczególnie bliski. Marcinowi po prostu nudziło się na emeryturze, więc postanowił popracować trochę społecznie i prawie rok temu miejscowy PCPR przydzielił go jako wolontariusza do asysty panu Franciszkowi. Podopieczny nie wymagał profesjonalnej pielęgnacji, tylko pomocy w niektórych czynnościach życiowych, a że Marcinowi (mimo też już podeszłego wieku) zdrowie dopisywało, ani on, ani urzędnicy z opieki społecznej nie widzieli przeszkód do podjęcia przez niego tego rodzaju pracy.

Przez dziesięć miesięcy zdążył się jednak zżyć ze staruszkiem na tyle, że w tym momencie poczuł, jakby właśnie stracił kogoś bardzo ważnego, kto po wyczerpaniu się rodzinnych zobowiązań nadawał sens jego życiu. Mimo że ostatni raz w kościele był na chrzcinach swojej najmłodszej latorośli, przeżegnał się nabożnie i zaczął odmawiać wszystkie zapamiętane z dawnych czasów modlitwy…

Po wypowiedzeniu ostatniego „amen” zaczął się zastanawiać, co ma teraz zrobić. Pan Franciszek nie należał do tęgich ani rosłych mężczyzn, ale swoje pięćdziesiąt parę kilo jednak ważył. O zaniesieniu go do miasta na rękach nie mogło być mowy. Ciągnąć zwłok po ziemi też nie zamierzał. To uwłaczałoby godności zmarłego, a wysiłek i tak byłby zbyt wielki jak na jego siedemdziesiątkę na karku.

Sięgnął po telefon, ale zawahał się. Do kogo właściwie zadzwonić? Pogotowie? Oni zmarłymi się nie zajmują. Zakład pogrzebowy? Tam nie ma terenowych pojazdów, które bez przeszkód pokonałyby tę błotnistą drogę. Zresztą, żeby mogli cokolwiek zrobić z ciałem, po-trzebowaliby najpierw lekarskiego stwierdzenia zgonu. Policja? Jeszcze zaczną go przesłuchiwać… a może nawet postawią zarzut nieudzielenia pomocy? Na stare lata brakowało mu tylko włóczenia się po sądach i udowadniania swojej niewinności!

— Do diabła! O czym ja myślę?! — oprzytomniał nagle i w duchu skarcił sam siebie. Do czego był teraz podobny? Chyba do trawy, którą lada iskra może zamienić w popiół.

Odblokował ekran i bez wahania wybrał 112.

 

niedziela, 17 września 2023

Pisanie dobre na chandrę, wyróżnienie, Oświęcim, 2023

 

Dzień jak nie co dzień

 

Każdy dzień zaczyna się od rozchylenia powiek. To dziwne uczucie. Jeszcze przed sekundą przeżywało się niesamowite przygody, było w miejscach i wśród ludzi, których, delikatnie mówiąc, wolałoby się nie oglądać albo może przeciwnie, chciałoby się oglądać jak najdłużej i jak najczęściej, a tu pyk: pokrywki zasłaniające oczy unoszą się w górę i widzi się szafę pod ścianą naprzeciw łóżka, kawałek podłogi i słabe światło ulicznej latarni z trudem przebijające się przez półprzeźroczyste rolety.

Rzut okiem na stojący na nocnej szafce zegarek. Jaskrawoniebieskie diody układają się w piątą czterdzieści pięć. Właściwie nie ma po co wstawać o takiej porze. Leżeć też nie ma co. Sen już nie wróci, skoro sam się skończył tak po prostu, bez interwencji budzika czy jakiegoś zaokiennego hałasu. Od takiego leżenia na jawie tylko kości zaczną w końcu boleć. Lepiej sturlać się z łóżka, koniecznie prawą nogą, żeby nie zepsuć sobie humoru na cały dzień. Obok Zośka cały czas smacznie pochrapuje. Nie będę jej budził. Zawsze kładzie się spać dużo później ode mnie. Czasem zastanawiam się, czy nie ma w tym jakiejś gry z jej strony. Wprawdzie zapytana o to wprost stanowczo zaprzeczyła, ale kto ją tam wie? Podobno nieprzenikniona jest dusza kobiety. Dawniej sama się dopraszała tego i owego. Ostatnio jakby trochę wystygła. Cóż zrobić? Lat nam nie ubywa.

Mózg, zupełnie o to nieproszony, robi pośpieszną analizę tego, co jest dziś do zrobienia. Po śniadaniu będzie trzeba wybrać się na zakupy. Jest piątek. Lodówka na weekend powinna zostać zapełniona. Nie ma nic smutniejszego niż pusta lodówka w niedzielne popołudnie. Co potem? Potem trzeba będzie usiąść przy laptopie i zapłacić wszystkie rachunki. Wczoraj pojawiła się na koncie świeża emerytura. Czas uregulować stałe płatności.

Ma się to szczęście, że jest za co płacić. Co by to było, gdyby nie miało się prądu, gazu, telefonu albo dostępu do sieci. Jak ludzie kiedyś żyli bez tego wszystkiego? Owszem, pamiętam doskonale czasy, kiedy nie było przynajmniej połowy tych atrybutów współczesnej cywilizacji i nie tylko się wtedy żyło, ale nawet całkiem sobie to życie chwaliło. Znam takich, którzy werbalnie tęsknią za tamtymi czasami, narzekają na dzisiejszą młodzież, że wzrok permanentnie utkwiony w smartfonach, że dogadać się z nimi trudno. Co z tego, jak sami co rusz chwalą się nowo pobranymi „apkami”, które ułatwiają im to czy tamto. Ja „apek” za wiele nie posiadam, ale bez tych, które mam, trudno mi się obejść, chociaż staram się nosa w aparacie nie zatapiać. W każdym razie dobrze jest mieć poczucie, że mimo sześciu pełnych krzyżyków na karku i siódmego, który właśnie się na niego wdrapuje, nadąża się za postępem, nie jest się cyfrowo wykluczonym, a takie wykluczenie to dziś gorsza kara niż ostracyzm w starożytnej Grecji. Tam taki nieszczęśnik przynajmniej wiedział, co przeskrobał albo kto go w coś wrobił. Mógł poza tym z dużym prawdopodobieństwem powodzenia próbować urządzić się w innym mieście.

Dzisiejsi wykluczeni są  oderwani od razu od całego świata. Mogą nie ruszać się z miejsca, nikt ich nie wygoni ani nie będzie ścigał, bo są,  a jakby w ogóle nie istnieli. Istnieje tylko ten, kto ma konto na fejsie, adres mailowy i smartfon w kieszeni. Takie to proste i takie oczywiste. Wszelkie dywagacje dawnych filozofów o istocie i istnieniu bledną wobec tej elementarnej prawdy naszych czasów. Tyle że za ten ponowoczesny atrybut istnienia trzeba regularnie, co miesiąc płacić i właśnie dziś przypada mi w udziale ta wątpliwa przyjemność.

Jak już lodówka będzie pełna i rachunki popłacone, to w zasadzie zacznie się trwający aż do wieczora punkt programu pod tytułem: „czas wolny”. Około drugiej po południu Zośka zawoła na obiad, nieco po szóstej na kolację, a poza tym można będzie robić, co tylko się zechce. Żadnych terminów, żadnych pilnych spraw, pełna swoboda. Właśnie ta pełna swoboda często mnie przeraża. To tak ładnie brzmi: „mogę robić, co chcę”, ale co właściwie chcę? Czy jest jakieś miejsce na aktywność dla człowieka takiego jak ja, który całe życie sumiennie wykonywał zadania zlecone przez rodziców, przez nauczycieli, przez kierowników w pracy, przez żonę, a głównym przedmiotem jego troski było nie narazić się na gniew z powodu zawiedzionych oczekiwań?

Pewnie będzie tak, jak we wszystkie poprzednie dni: pokręcę się trochę po domu, pospaceruję dokoła osiedla, coś poczytam, dopóki mnie nie znudzi, włączę telewizor i po kilku minutach wyłączę z obrzydzeniem. Chyba się za mocno postarzałem, ale tak się dziwnie składa, że nie mogę strawić tych obecnych programów w telewizji. Takie to jakieś bezmyślne, ogłupiające, zero treści, zero podstaw do zastanowienia. Dawniej to były audycje! Jak rozrywka, to można było pękać ze śmiechu, jak coś na serio, to wyciskało łzy z oczu, a w każdym przypadku dawało mnóstwo materiału do przemyśleń. Człowiek czuł się wewnętrznie bogatszy po wyłączeniu odbiornika. A teraz? Rzeczy o niczym, bezkształtna papka dla bezmózgowców. Niedobrze się robi przy oglądaniu czegoś takiego.

Zośka na pewno będzie chciała, żeby jej w czymś pomóc. Te jej prośby to z jednej strony istne utrapienie, bo zaskakują swoją nieoczywistością i zmuszają do zupełnie nierutynowych zachowań, z drugiej — jak nudne i jałowe byłoby życie, gdyby piękniejsza połówka mojej dwuczłonowej od przeszło czterdziestu lat osoby niczego ode mnie nie chciała. W sumie więc jestem jej wdzięczny za te oczekiwania niestandardowe i kłopotliwe na pierwszy rzut oka.

Wczoraj na przykład zażądała ode mnie tonem stanowczym i nieznoszącym sprzeciwu, żebym autorytatywnie rozstrzygnął, którą spośród pięćdziesięciu kilku swoich sukienek powinna założyć na spotkanie Klubu Aktywnych Emerytek, w którym członkostwo poczytuje sobie za szczególny powód do dumy. Takie spotkania odbywają się raz w miesiącu i są uważane za wielkie święto przez wszystkie uczestniczące w nim wytworne damy. To oczywiście nie była pierwsza tego rodzaju prośba w naszym czterdziestoparoletnim pożyciu, ale zawsze, ilekroć się pojawia, przyprawia mnie o zawrót głowy. Żebym choć w najmniejszym stopniu znał się na kanonach damskiej elegancji! Zośka uważa jednak, że jako jej mąż powinienem mieć zdanie na temat tego, w czym jej najbardziej do twarzy. Ja, nie chcąc zasłużyć sobie na przyganę ze strony ukochanej kobiety, zapewniam ją, że idealnie pasuje ta, którą akurat trzyma przed sobą. Ona wtedy wyciąga z szafy następną: „a może jednak ta byłaby lepsza?”, pyta, jakby w ogóle nie słyszała, co mówiłem wcześniej. W końcu zakłada czwartą albo piątą z kolei, zupełnie nie zwracając uwagi na to, co mówię. Po co w ogóle pytała?

A gdyby nie pytała? Czy wtedy czułbym się lepiej? Coś w środku mi podpowiada, że nie. Może gdyby nigdy nie pytała, to bym tego nie zauważył, ale jakby nagle przestała pytać, uznałbym, że coś jest nie w porządku. Zacząłbym się martwić. Tak to już jest. Człowiekowi coś doskwiera, a jak to w pewnym momencie znika, to zaczyna brakować. Nie wiem, czy wszyscy tak mają, ale ja na pewno.

Dość tych rozmyślań. Czas podnieść te swoje osiemdziesiąt kilo z łóżka i zacząć życie. Stawy trochę jakby zardzewiały przez te osiem godzin nieużywania. Z trudem się zginają, ale ja się im nie poddam. Muszą się zgnać. Nie będą mi tu jakieś kości psuć szczęśliwie zaczynającego się poranka. Co ja wygaduję? Jaki znów szczęśliwy poranek? Tak samo szczęśliwy, jak i nieszczęśliwy. Zwyczajny, szarobury po prostu. Czy w ogóle istnieje coś takiego jak szczęście? To jakaś mrzonka poetów, filozofów i teologów. Rzeczywistość składa się wyłącznie ze zdarzeń, mniej lub bardziej pomyślnych, ale na ogół bezbarwnych i niejednoznacznych. Szczęściem tego na pewno nazwać nie można.

Uff, udało się, jestem w pozycji pionowej. Teraz czas poczłapać do łazienki, potem ubrać się i nastawić wodę na herbatę. Zośka coś pomrukuje i obraca się na drugi bok. Widocznie jej powieki też szykują się już do rozchylenia. Tym bardziej trzeba się pośpieszyć. Jak wstanie, zajmie łazienkę na pół godziny, albo na jeszcze dłużej. Zależy czy wpadnie na pomysł podkoloryzowania sobie włosów. Najgorzej jak w czasie takiej upiększającej procedury człowiekowi pilnie się zachce. Niejeden raz wystawałem tak w przedpokoju, przebierając nogami i pokrzykując, żeby prędzej wyszła, a ona ze środka odkrzykiwała, że teraz akurat nie może, bo farba jej ścieknie po plecach i zabrudzi podłogę. Na szczęście nigdy nie miałem problemów ze zwieraczami. Gdyby było inaczej… Strach pomyśleć.

Czy wolałbym, żeby nie malowała włosów? Eh, te durne dylematy. Siódmy krzyżyk włazi człowiekowi na kark, a tu ciągle myślenie o kobiecej urodzie, jak pół wieku temu. Co mi tam, czy Zośce wystają siwe włosy spod tych ufarbowanych czy nie. Znam przecież na pamięć każdy zakamarek jej ciała. Wiem zresztą, że nie robi tego dla mnie, tylko dla tych swoich koleżanek z KAE. One jedna przed drugą starają się grać nastolatki, jakby wierzyły, że czas da się oszukać. Z drugiej strony miło jest popatrzeć na żonkę świeżo ufarbowaną. Jakoś tak przyjemniej siedzieć wtedy razem przy stole.

Zośka wstaje w momencie, kiedy napełniam czajnik wodą. Słyszę, jak drepcze do łazienki. Jej kroki można rozpoznać nawet w tłumie, jaki bywa na głównej ulicy miasta w godzinach szczytu. Drobne, trochę jakby przyśpieszone, zawsze mocno słyszalne, obojętnie czy jest w kapciach, czy w pantoflach na wysokim obcasie. Ciekawe, czy potrafiłaby skradać się bezszelestnie na palcach, gdyby musiała? Na szczęście nie musi.

Dziś nie farbuje włosów, więc pobyt w łazience trwa w miarę krótko. Po zaledwie kilku minutach zagląda do kuchni ubrana w popielatą spódnicę i beżowy sweterek, który całe wieki temu zrobiła sobie sama na drutach. Nie lubię jej w tym stroju. Wygląda w nim jak taka szara mysz, co dopiero uciekła spod miotły. Ale do chodzenia po domu podobno idealny. Pewnie, dla kogo tu się stroić? Dla chłopa, z którym przeżyło się przeszło czterdziechę i nie ma obawy, że poleci za inną, bo bliżej mu do zabiegów sanatoryjnych niż do amorów? Sam w domu noszę byle jakie spodnie i sweter założony bezpośrednio na podkoszulek, więc pretensji mieć nie mogę. Czasem tylko coś w środku zaboli, że koleżanki z klubu ważniejsze od męża. Trudno.

Po powrocie z zakupów i zapłaceniu rachunków ni stąd ni zowąd dzwoni nagle telefon. Na wyświetlaczu Witek. Trzeba to chyba białą kredą w czarnym kominie zapisać, że sam z siebie się odezwał. Ani to Boże Narodzenie, ani Wielkanoc. Czyżby nagle zabrakło mu forsy albo dopadł go jakiś kataklizm? Innego powodu takiego ożywienia synowskich uczuć w okresie pozaświątecznym nie potrafię sobie wyobrazić. Po szkole znalazł intratną robotę gdzieś w Reichu i siedzi tam do tej pory. Początkowo dzwonił dość często, parę razy do roku nawet przyjeżdżał, ale od kiedy związał się z jakąś tamtejszą lafiryndą, z którą nawet ślubu nie wziął, zaczął odzywać się coraz rzadziej. Od paru lat składa już tylko życzenia świąteczne, co podobno i tak dobrze o nim świadczy. Jak to przez lata zminimalizowały się oczekiwania względem potomstwa! Dawniej dziecko musiało trwać przy rodzicach aż do ich śmierci. Nawet założenie własnej rodziny nie zwalniało go z tego obowiązku. Przynajmniej ja tak miałem, i Zośka też. A teraz? Dobrze, że dwa razy do roku się odezwie. Co za czasy! Co za obyczaje!

Przeciągam palcem zieloną słuchawkę do rogu ekranu.

— Cześć, tato — mówi nieco gardłowym głosem, jakby odzwyczaił się od ojczystego języka. — Co u ciebie słychać? Jak zdrowie?

Zbyłem te rutynowe grzeczności zdawkowym „dziękuję, wszystko w porządku. A co u ciebie?”

— No właśnie, dzwonię, bo chciałbym zapytać, czy nie mielibyście z mamą ochoty wybrać się w drugiej połowie listopada na dwutygodniową wycieczkę do Australii. Bo widzisz, wygrałem w konkursie radiowym taki voucher dla dwóch osób, tylko sami nie możemy pojechać, bo Helga akurat w tym czasie będzie rodzić. Wszystko jest w pełni opłacone. Jedynie na lotnisko do Frankfurtu trzeba by przyjechać na własny koszt, ale my wam to sfinansujemy i powrót do Polski tak samo. Nie  musisz się martwić. Jak tylko zorientowaliśmy się z Helgą, że sami nie będziemy mogli się wybrać, w pierwszej kolejności pomyślałem o was. To by nawet nieźle pasowało. Wy, o ile pamiętam, w listopadzie obchodzicie rocznicę ślubu. Zgadza się? No więc jak, tato, wchodzisz w to?

Mógł całą tę tyradę wygłosić jednym tchem, bo mnie po pierwszych słowach kompletnie zatkało. Nie dość, że propozycja jak z kosmosu, to jeszcze przemycona między wierszami wiadomość, że zostaniemy z Zośką dziadkami. Nareszcie, chciałoby się powiedzieć. Ale czy ten chłystek w ogóle poinformowałby o tym, gdyby poród nie kolidował mu z wycieczką do Australii? Przecież musiał o tym wiedzieć, kiedy składał życzenia wielkanocne. Nawet się wtedy nie zająknął.

— Wiesz co — powiedziałem do słuchawki, kiedy wreszcie udało mi się odzyskać głos — to niełatwo tak od razu się zdecydować. Będę musiał porozmawiać z mamą, no i nie wiem, czy w naszym wieku damy radę. To przecież drugi koniec świata.

— No co ty, tato! Tutaj ludzie starsi od was podróżują po wszystkich kontynentach. Właściwie to głównie oni. Mają najwięcej czasu. Ale rozumiem cię. Trzeba to obgadać. Zadzwonię pod wieczór, pa.

Połączenie zostało przerwane. Nie zdążyłem nic dodać ani objechać go za to, że do tej pory krył się z nowiną o spodziewanym potomstwie.

Zośka właśnie weszła do kuchni i zaczęła kroić warzywa na dzisiejszy obiad. Rytmiczny stukot noża o deskę rozlega się w całym mieszkaniu. To czas święty. Przygotowania głównego posiłku dnia pod żadnym pozorem nie wolno przerywać. Odkąd po ślubie zamieszkaliśmy na swoim, nigdy nie prosiła mnie, żebym jej przy tej czynności towarzyszył. Nawet kiedy Witek był malutki, zabierała kosz od wózka do kuchni i sama wszystko przygotowywała. W różnych sprawach prosi, a nawet domaga się pomocy, ale przy gotowaniu obiadu nigdy.

Teraz jednak świerzbi mnie, żeby przekroczyć progi tej kulinarnej świątyni i opowiedzieć Zośce o wszystkim, co usłyszałem od Witka. Trochę się boję, walczę ze sobą, przełamuję się, naciskam klamkę.

— Wynocha stąd! —  słyszę od progu. — Jeszcze mi tu kudłów do garnka nastrącasz. — Zośka w białym czepku kucharskim i szaroniebieskim fartuchu przepędza mnie, niby natrętnego owada, wymachując przy tym wielkim nożem kuchennym.

Normalnie natychmiast bym się wycofał. Teraz jednak świadomość, że mam do przekazania dwie niecodzienne nowiny dodaje mi odwagi.

— Witek dzwonił — mówię, przekrzykując jej żądania, żebym natychmiast udał się dotrzymać towarzystwa rogatym osobnikom uzbrojonym w widły zamieszkującym podobno głębokie czeluści gdzieś w okolicach środka ziemi. — Na jesieni zostaniemy dziadkami. — Uznałem, że ta tylko mimochodem przemycona nowina bardziej zaintryguje Zośkę niż perspektywa podróży na antypody.

— Najwyższy czas — kwituje krótko — a teraz mi nie przeszkadzaj! Jeszcze się przez ciebie skaleczę i nie będzie miał kto dokończyć gotowania!

— Ale to nie wszystko. — Postanowiłem tym razem nie dać się tak łatwo spławić. — Powiedział jeszcze coś bardzo ważnego, o czym pilnie chciałbym z tobą pomówić.

Tym razem Zośka wykazuje zainteresowanie.

— O co chodzi? — pyta, odkładając nóż.

Wyłuszczam sprawę wycieczki do Australii, w której udział uniemożliwi Witkowi planowany poród jego życiowej partnerki.

— Z głupim się widziałeś!? — moja żona we właściwy sobie sposób daje do zrozumienia, że nie jest zainteresowana propozycją. — Zdajesz sobie sprawę, ile rzeczy trzeba by nakupić przed taką wyprawą!? Skąd weźmiesz na to pieniądze!? Wyjazd do Frankfurtu nam sfinansuje! Dobre sobie! A gdzie nowe ubrania, nowe buty, nowe walizki!? Przed wyjazdem musiałabym sobie załatwić wizytę u fryzjera, i to nie zwykłe podkręcenie włosów, tylko porządną ondulację. Poza tym straciłabym listopadowe spotkanie w klubie. Od początku, jak tylko się zapisałam, nie opuściłam ani jednego. Wszystkie koleżanki od razu zaczęłyby pytać, co się ze mną dzieje. Nie, zdecydowanie się nie zgadzam.

— Jedna nieobecność po trzech latach działalności chyba by ci nie zaszkodziła — zauważam nieśmiało.

— Nie o to chodzi, czy by zaszkodziła. Nie mam zamiaru odpowiadać na setki pytań, co, jak, skąd taki pomysł, co widziałam. Rzuciłyby się na mnie jak tygrysice, żądałyby pokazania zdjęć. Na co mi to wszystko. Tobie się wydaje, że to nic takiego, bo siedzisz w domu jak ten kołek, z ludźmi się mało co spotykasz, to chciałbyś przewieźć tyłek choćby i na koniec świata. Ale jak się jest w jakiejś grupie, to nie można się wyróżniać. Żadna z dziewczyn z klubu nie była nigdy nie tylko w Australii, ale nawet gdzieś dalej w Europie. Może któraś w Czechach albo w Niemczech blisko granicy. Jak ja bym wtedy wyglądała między nimi po takiej dalekiej wycieczce? Nie ma o czym gadać. Nie przeszkadzaj mi, bo zupy nie ugotuję na czas.

Wychodzę. W głowie zaczynam układać sobie argumenty podważające to, co powiedziała Zośka. Mam wielką ochotę na tę wycieczkę. Przyznaję, sam zostałem zaskoczony taką propozycją, ale im więcej czasu mija od rozmowy z Witkiem, tym bardziej nabieram przekonania, że właśnie czegoś równie szalonego brakowało mi do tej pory w życiu. Chciałbym mieć przynajmniej jedną taką kolorową wstawkę w tej ciągnącej się przez sześć dekad szarzyźnie codziennych obowiązków nigdy nie spełnianych dość adekwatnie do wymagań, jakie mi stawiano.

Przy obiedzie podejmuję temat jeszcze raz.

— Tobie się chyba w głowie poprzewracało! — komentuje te próby moja piękniejsza połówka. — Już ci mówiłam, ja bez nowych ciuchów nigdzie się nie ruszę! Nawet na wczasy agro w Koziej Wólce! Jak świat ci się zachciało zwiedzać, to włącz sobie Discovery! Oblecisz całą kulę ziemską w ciągu godziny! Nie gadaj więcej o tym, bo krew mnie zalewa, jak słucham takich głupot!

Cóż było robić? Po odłożeniu na ociekacz ostatniego widelca biorę do ręki telefon i wybieram numer Witka.

— Nic z tego, synku — zaczynam bez zbędnych wstępów — mama zdecydowanie nie jest zainteresowana. Próbowałem ją przekonywać, ale żadne argumenty do niej nie dotarły. Może ktoś z twoich znajomych wybierze się na tę wycieczkę.

— Trudno, tato. Trochę mi przykro. Myślałem, że sprawię wam przyjemność. Ale skoro uważasz, że całe życie musisz być posłuszny mamie, to nic na to nie poradzę.

Rozłączam się bez jakichkolwiek kurtuazyjnych pożegnań. Ze złością rzucam telefon na stół. Zaciskam zęby i pięści.

— Zośka! — wołam do żony, która zajęła się przeglądaniem jakiegoś ilustrowanego czasopisma. — W poniedziałek idę do urzędu wyrobić sobie paszport. Jak nadal nie będziesz miała ochoty jechać ze mną, to poszukam sobie innego towarzystwa. Do listopada jeszcze trochę czasu.

Jej oczy niemal cale wychodzą z orbit. Usta otwiera szeroko, jakby nie mogła złapać oddechu. Jest tak zaskoczona, że nie potrafi wykrztusić z siebie słowa. Robi mi się jej żal. Ale zdania nie zmienię. Teraz albo nigdy.

środa, 12 lipca 2023

Bransoletka (fragment)

 Już powinni wrócić. Monika, dziewiętnastoletnia dziewczyna o długich, niemal zupełnie czarnych włosach, brązowych oczach, delikatnie zarysowanych wargach i szczupłej, wysportowanej sylwetce, niecierpliwie spogląda na jaskrawoniebieskie cyfry wyświetlacza sypialnianego budzika w swoim pokoju. Chciałaby pokazać IM odebrane przed południem świadectwo maturalne z dziewięćdziesięciopięcioprocentowym wynikiem. Rzadko się zdarza, żeby ktoś w jej wieku miał tak dobre relacje z rodzicami, ale Monika nigdy nie przechodziła typowego dla jej koleżanek buntu nastolatki. Może dlatego, że od przedszkola była dzieckiem niezwykle wygodnym, unikającym trudnych wyzwań, a do tego naturę miała raczej uległą. Buntowanie się wymaga gotowości do wejścia w konflikt, otwarcia się na ciosy, umiejętności znoszenia przeciwności losu. Tych cech Monika nigdy nie przejawiała i nie przejawia do tej pory. ONI zaś dokładali ze swojej strony wszelkich starań, aby nieprzeciętnie uzdolnionej jedynaczce jakiekolwiek przeciwności losu usuwać z drogi, zanim zdąży poczuć ich przedsmak. Za tę troskę Monika czuje do NICH bezgraniczną wdzięczność i nigdy nawet przez myśl jej nie przeszło, żeby uczynić coś, co mogłoby sprawić IM przykrość. Dlatego teraz jest dla niej tak ważne, żeby pochwalić się swoim świadectwem dojrzałości – uwieńczeniem dwunastoletniego wspólnego wysiłku nad jej edukacją.

Jutro złoży wniosek o przyjęcie na wydział informatyki miejscowego uniwersytetu, a ONI pokryją koszty wpisowego i pierwszego semestru studiów. Dalsze finansowanie nauki też ma zapewnione. Nie ma co do tego żadnych wątpliwości. Przecież ONI nie pozwolą, żeby z powodów finansowych zmarnował się taki intelektualny potencjał. Monika święcie wierzy w swoje nadzwyczajne możliwości umysłowe, a leżący na stole dokument jest tej wiary materialnym potwierdzeniem.

Tym bardziej nie wyobraża sobie, że w jej rodzinnym układzie mogłoby się cokolwiek zmienić. Przecież pokładane w niej nadzieje spełniła z nawiązką. W dodatku chce iść w ICH ślady, w ślady swoich dobrych aniołów, którzy strzegli ją przez dziewiętnaście lat, przekazali najważniejszą wiedzę o życiu, wpoili liczne mądre zasady. Będzie się nimi kierowała aż po kres swoich dni.

Oboje są informatykami. Pracują w jednej firmie i w jednym dziale. Tam się zresztą poznali dwadzieścia jeden lat temu. Monikę od dzieciństwa fascynowała ICH praca i nie wyobraża sobie, że mogłaby robić coś innego. Wsparcie z ICH strony wydaje jej się więc tak oczywiste, jak to, że słońce wschodzi każdego dnia o swojej porze i że kraj, w którym mieszka, ma najmądrzejszą władzę na świecie, dlatego sprzeciwianie się jej, podobnie jak woli rodziców i wszystkich innych dorosłych, jest przejawem skrajnej głupoty zasługującej na najwyższe potępienie.

Jeszcze raz spogląda na wyświetlacz budzika. Dlaczego tak długo nie wracają? Czas ICH pracy dawno minął. Zwykle przed szesnastą byli w domu. Tymczasem dochodzi piąta. Przygotowany przez Monikę uroczysty obiad zdążył wystygnąć, a ICH ciągle nie ma. Czyżby przewidując dzisiejsze świętowanie, wybrali się do jakiegoś sklepu po prezent dla niej? To raczej niemożliwe. Prezentem miał być przecież kurs prawa jazdy, na który zamierza się zapisać jeszcze w trakcie wakacji. Jak dobrze pójdzie, to może nabędzie stosowne uprawnienia przed rozpoczęciem roku akademickiego. To byłby dobry atut w poszukiwaniu zajęcia umożliwiającego udany start w dorosłe życie. Gdyby zmienili zdanie i postanowili podarować jej coś materialnego, z pewnością powiedzieliby jej o tym. Ona zresztą przekonałaby ICH wtedy, żeby pozostali przy pierwotnym zamyśle. Po co jej jakieś gadżety albo nawet praktyczne rzeczy, które prędzej czy później się zużyją. Umiejętność prowadzenia samochodu to coś, co nie straci wartości do końca jej życia. Czyż taki prezent nie jest najcenniejszy? Skoro więc nie poszukiwanie podarunku, to co mogło ICH tak długo zatrzymać? Dlaczego ciągle ICH nie ma?

Właśnie rozlega się dzwonek domofonu. ONI by nie dzwonili, przecież mają swoje klucze. Monika podrywa się i podchodzi do drzwi. Pełen smutku męski głos z drugiej strony nie jest głosem taty. Policja. Monice robi się słabo. Przeczuwa najgorsze. Drżącą ręką zwalnia elektroniczną blokadę wejścia na klatkę schodową bloku. Po chwili przeczucie staje się faktem.

To była duża, trzydziestotonowa ciężarówka. Kierowca zlekceważył czerwone światło, w dodatku jechał za szybko. ONI nie mieli żadnych szans na jakąkolwiek reakcję. Już nigdy nie będą niczego razem świętowali. Z niczego się nie ucieszą ani niczym nie zasmucą. Nie pokryją kosztów wpisowego, nie zafundują kursu prawa jazdy. Policjanci, którzy przyszli ją powiadomić, mówią coś jeszcze o kierowcy ciężarówki. Zapewniają, że jest w ich rękach i nie uniknie sprawiedliwej kary za swój czyn.

Monika nie słucha. Nie obchodzi ją los jakiegoś tam kierowcy ciężarówki. Wstrząsa nią spazmatyczny płacz. Dopiero kiedy stanowczym tonem żądają, żeby udała się z nimi do kostnicy w celu identyfikacji ciał, ogarnia się trochę. Zakłada buty, bierze torebkę z dokumentami, klucze od mieszkania i wychodzi. W windzie opiera się o ścianę. Nie ma siły ustać na własnych nogach. Coś, jakby wielka ołowiana kula rozsadza jej głowę od środka. Czuje, że robi jej się słabo. Policjanci ją przytrzymują. Każą wziąć się w garść. Są szorstcy, nieuprzejmi. Śpieszy im się. Lada chwila mogą dostać następne zadanie, a tu poszkodowana im histeryzuje i opóźnia robotę.

W radiowozie jeden z nich podaje jej plastikowy kubek z jakimś płynem. Nakazuje wypić to jednym haustem. Monika przykłada naczynie do ust. Płyn jest przeraźliwie gorzki. Czuje jak od tej goryczy cierpnie jej język i podniebienie. Z trudem przełyka. Zmusza się, żeby wypić do końca. Po chwili kołatanie w głowie i klatce piersiowej ustępuje. Ogarnia ją dziwny spokój, jakby w ogóle nie docierało do niej, dokąd jedzie i w jakim celu. Jest jednak zupełnie trzeźwa. Odpowiada na pytania dotyczące jej sytuacji. Ile ma lat, co aktualnie robi, co zamierza w związku z zaistniałą sytuacją? Na to ostatnie pytanie nie potrafi odpowiedzieć. Teraz nic nie zamierza. To spadło na nią tak nagle. Potrzebuje czasu, żeby coś wymyśleć. Policjant kręci z dezaprobatą głową.

– Nie ma pani tego czasu za wiele. Zdaje sobie pani sprawę, że w naszym systemie nie może pani liczyć na jakąkolwiek pomoc, chyba że ma pani jakichś bogatych krewnych albo dostanie duży spadek po rodzicach.

Nie ma bogatych krewnych. Biednych też nie ma. Jest jedyną córką dwojga jedynaków, a babcie i dziadkowie z obu stron nie żyją od paru lat. Ona jest od dziś zupełnie sama, jak palma na pustyni, jak ciało niebieskie nieprzypisane do żadnej konstelacji, dryfujące w nieskończonej pustce kosmosu. Wie, że nie może liczyć na żadną pomoc. Była przecież wybitnie zdolną uczennicą. Dobrze przyswoiła sobie zasady systemu ustanowionego w jej ojczyźnie pięćdziesiąt lat temu, kiedy to zorientowano się, że dotychczasowy porządek zwany demokracją wyczerpał swoje możliwości. Masy straciły zdolność dokonywania racjonalnych wyborów, kierując się wyłącznie zmysłowymi wrażeniami, jakie wywierali na nich kandydaci na różne urzędy. Kampanie poprzedzające akty głosowania zmieniły się w plebiscyty sztuki autoprezentacji, niemającej nic wspólnego z poszukiwaniem skutecznych rozwiązań realnych problemów, które coraz dotkliwiej trapiły ludzkie społeczności.

Po kolejnym kryzysie władzę w kraju przejęła, ku powszechnemu zadowoleniu, Rada Ekspertów – czterdziestoosobowe gremium złożone z wybitnych specjalistów w dziesięciu dziedzinach uznanych za kluczowe dla funkcjonowania państwa: ekonomii, prawa, medycyny, wojskowości, dyplomacji, edukacji, informacji, rolnictwa, technologii oraz rozrywki, po czterech z każdej branży. Członkostwo w Radzie jest dożywotnie, chociaż każdy może w dowolnym momencie z niego zrezygnować. Można też zostać z niej usuniętym, jeżeli popełni się przestępstwo. Gdy któryś z członków Rady umrze lub zrezygnuje, pozostali ustalają w drodze głosowania, kogo ze środowiska akademickiego dokooptować na jego miejsce. Musi to być, rzecz jasna, specjalista z tej samej branży, którą reprezentował zmarły lub ustępujący członek. Władzę w terenie powierzono pełnomocnikom mianowanym przez Radę, również dożywotnio. Oni też muszą reprezentować ekspercki poziom wiedzy w jednej z dziesięciu dziedzin. Do pomocy dobierają sobie od dwóch do czterech zastępców. Im podlegają bezpośrednio wszystkie urzędy, a także policja i straż pożarna w danym mieście. Dla uproszczenia struktury administracyjnej, zmniejszenia liczby urzędników oraz usprawnienia zarządzania zlikwidowano wsie, przysiółki i małe miasteczka, koncentrując całą ludność w dwustu miastach liczących od stu tysięcy do ponad pół miliona mieszkańców.

Na samym początku swych rządów Rada Ekspertów zlikwidowała wszelkie formy bezpłatnych usług publicznych, nadając im wyłącznie komercyjny charakter. Zniosła też wszystkie dotychczasowe świadczenia socjalne i podatki, ustanawiając jeden podatek osobisty, który płaci każdy pełnoletni obywatel, niezależnie od wielkości swoich dochodów. Zwolnieni z niego są tylko ci, którzy kontynuują naukę, pozostając na utrzymaniu rodziców, ale tylko do dwudziestego piątego roku życia. Jego wysokość waloryzowana jest co rok, a płatności należy dokonać w ciągu siedmiu dni od daty urodzin lub rocznicy ukończenia nauki, mnożąc dzienne stawki z poprzedniego i bieżącego roku przez odpowiednią liczbę dni. Jeśli ktoś umrze przed terminem płatności swojego podatku, bank potrąca stosowną kwotę z konta zmarłego po uzyskaniu informacji o zgonie. Jest jeszcze jedna grupa zwolniona z podatku, ale nikt z obywateli tego państwa najgorszemu wrogowi nie życzy, żeby się w niej znalazł.

Rada Ekspertów ogłosiła też trzy fundamentalne zasady życia społecznego, które do dziś uznawane są za nienaruszalne: „każdy jest kowalem swojego losu”, „szczęście sprzyja tym, co sami sobie pomagają” oraz „sprawiedliwość zapewnia porządek – miłosierdzie rozzuchwala”. W praktyce ich stosowanie oznacza, że wszyscy pilnują własnych nosów i nikt nie może liczyć na nikogo, ale gdy się potknie, zostanie potraktowany z całą surowością. Działalność charytatywną prowadzą niektóre stowarzyszenia religijne, ale ograniczają ją zazwyczaj wyłącznie do własnych wyznawców i stosują tylko w ostateczności. Rada Ekspertów nie kieruje się w swoim działaniu wskazaniami żadnej religii, ale nie przeszkadza w praktykowaniu różnych wierzeń pod warunkiem, że nie kwestionują one ustaleń nauki i nie sprzeciwiają się wspomnianym fundamentalnym zasadom oraz całemu opartemu na nich porządkowi. Wszelkie poglądy z nimi sprzeczne zostały zakazane i są bezwzględnie ścigane, zwłaszcza te, które głoszą, że państwo powinno mieć wobec obywateli jakiekolwiek inne obowiązki poza ochroną przed przestępcami i zewnętrznymi agresorami. Za wskazanie kogoś wypowiadającego takie poglądy, podobnie zresztą jak każdego innego przestępcy, można być w danym roku zwolnionym z podatku osobistego, a ponadto otrzymać całkiem pokaźną premię w znaczący sposób uzupełniającą domowy budżet. Toteż nawet w gronie krewnych i przyjaciół każdy bardzo starannie uważa na to, co mówi.

czwartek, 5 stycznia 2023

Homo est animal sociale

 

Homo est animal sociale

Podsądny stał nieruchomo pośrodku placu naprzeciw całej wioskowej starszyzny. Głowę miał opuszczoną. Dłonie drżały mu pod wpływem silnego napięcia. Najchętniej zacisnąłby je w pięści i ukrył za plecami, ale wiedział, że nie wolno. Taką postawę odczytano by  jako przejaw lekceważenia dla zgromadzonej społeczności. Milczał. Nie miał nic na swoją obronę. Z narastającym lękiem wysłuchiwał wyroku w swojej sprawie.

Wódz ubrany, jak zwykle przy takich okazjach, w strój szczególnie uroczysty: garnitur z najlepszej wełny, jedwabny krawat, koszulę z mankietami zapinanymi na spinki ze szlachetnych kamieni i lśniące czarnym połyskiem buty z prawdziwej skóry wygłaszał swoją przemowę wolno i z namaszczeniem.

Dokoła we wszystkie strony rozciągała się dżungla pełna betonowych wieżowców, wśród których uwijało się mnóstwo istot podobnych do mrówek albo komarów, tyle że dużo bardziej jadowitych, gotowych natychmiast ukąsić każdego, kto wejdzie im w drogę; nie z poczucia zagrożenia czy chęci zaspokojenia głodu, ale dla czystej przyjemności sprawienia bólu swojej ofierze.

— Naruszyłeś święte prawa ustanowione przez naszych przodków — perorował wódz głosem pełnym patosu. — Nie ma dla ciebie przebaczenia. Nasze plemię nigdy nie wybaczało grzechu nieudacznictwa. Zostaniesz usunięty z naszej społeczności na zawsze. Musisz ją opuścić przed zachodem słońca. Oddaj kartę otwierającą szklane wrota i nigdy więcej nie przekraczaj naszych progów. Nie sprawdziłeś się. To jest najcięższa zbrodnia.

Podsądny poczuł, jak nagle zasycha mu w gardle, powietrze z trudem przedostaje się przez zaciśniętą krtań, a mięśnie rąk i nóg stają się jak z waty. Niby od początku wiedział, że taki będzie koniec. Jego wyniki nigdy nie dorównywały pozostałym wojownikom i skierowania na kolejne szkolenia tego nie zmieniły. Kiedy w ostatnim roku, zamiast się poprawiać, obniżył jeszcze swoją efektywność, wiedział, że prędzej czy później czeka go rozprawa taka jak dzisiaj. Jednak do ostatniej chwili łudził się, że będzie mu to oszczędzone, że być może wyślą go na następne szkolenie albo zalecą wizytę u czarownika w celu wzmocnienia wewnętrznej motywacji. Ta nadzieja była całkowicie irracjonalna. Dżungla nigdy nikomu nie wybacza, zwłaszcza braku sukcesów w pomnażaniu jej pomyślności. Mimo to, chciał wierzyć do ostatniej chwili, że akurat jego ominie najgorszy z możliwych losów.

Teraz, kiedy na własne uszy usłyszał przewidywalny od dawna wyrok, nie potrafił się z nim pogodzić. Przecież wioska to było jedyne znane mu środowisko życia. Poza nią świat właściwie nie istniał. Od pierwszego oddechu wszystko, co robił, było w wiosce, z wioską i dla wioski. Jak ma teraz żyć z dala od niej? Czy to w ogóle możliwe? Nie musiał długo się zastanawiać, żeby zrozumieć, że nie. Leśny skarbnik, zawsze trzymający węża w zanadrzu, zabierze mu chatę, bo nie będzie miał czym spłacić kredytu zaciągniętego na jej zakup. Bez chaty stanie się nikim. Zero będzie miało przy nim olbrzymią wartość.

W głowie mu się zakręciło. Widok przed oczami stał się zamglony i rozmyty. Osunął się na kolana i upadł. Dwaj wojownicy wyróżniający się wzrostem i tężyzną fizyczną ujęli go, jeden za ręce, drugi za nogi i wynieśli poza obręb obozowiska. Odchodząc, nawet na niego nie spojrzeli. Nie powiedzieli „do widzenia”. Byłoby to zresztą życzenie zupełnie fałszywe. Nikt z wioski nie miał zamiaru więcej się z nim widzieć.

Wieczorem znaleźli go strażnicy czystości dżungli. Leżał na ławce między betonowymi chaszczami i czuć było od niego zapach, jaki wydają sfermentowane owoce.

— To odpad nienadający się do recyklingu — stwierdzili zgodnie po wstępnych oględzinach. — Przyznajmy mu zasiłek i wynieśmy na wysypisko. Niech tam spokojnie doczeka całkowitego rozkładu.

Doczekał. Nie trwało to długo. Mrówki i inne owady natychmiast rzuciły się na niego i oskubały do kości. Nie próbował się bronić. Nie czuł takiej potrzeby. Zdawał sobie sprawę, że w żadnej innej wiosce nie będzie mile widziany. Kto raz wypadł obiegu , ten do niego nie wraca. Takie są prawa dżungli. A on nie potrafił egzystować poza wspólnotą, która od pierwszego haustu powietrza była jego całym światem. Nie umiał być sam. Był przecież istotą społeczną. Dlatego pozwolił ogryźć się insektom i zniknął na zawsze.

sobota, 10 grudnia 2022

Pytanie

 

Pytanie

 

Młodzieniec stanął przed wejściem do domu Mędrca i poczuł, że ogarnia go strach. Nie każdego dnia dane mu było spotykać ludzi takiego formatu. Odbył daleką podróż, żeby porozmawiać z tym człowiekiem. Wykosztował się przy tym niesamowicie, a teraz, kiedy cel miał dosłownie na wyciągnięcie ręki, ogarnęły go wątpliwości. Czuł respekt przed swoim przyszłym rozmówcą i musiał przemóc naturalną nieśmiałość, żeby w końcu zapukać do ciężkich, drewnianych drzwi, na których wyrzeźbione były głowy lwów, smoków i innych potworów, których młodzieniec nie potrafił nawet nazwać.

Otworzył mu starszy człowiek, nieco przygarbiony, o twarzy pooranej zmarszczkami, ubrany raczej ubogo. Jego szata nosiła ślady licznych krawieckich interwencji dokonywanych amatorsko, mało wprawną ręką przy użyciu nici nie zawsze kolorystycznie dopasowanych do całości. Głowę miał ostrzyżoną niemal przy skórze, natomiast u dołu jego twarzy majestatycznie kołysała się długa, srebrzystobiała broda sięgająca do połowy torsu.

Starzec uśmiechnął się dobrotliwie i życzliwym gestem zaprosił młodzieńca do środka.

Jego dom składał się z dwóch pomieszczeń. Jednym z nich była wąska sień, w której na licznych hakach wbitych w drewniane ściany wisiały wiązanki suszonych ziół oraz rozmaite narzędzia przydatne do pracy w domu i wokół niego. Przez niskie drzwi, nie tak ozdobne, jak te główne, wchodziło się do obszernej izby pełniącej jednocześnie funkcję jadalni, sypialni, łazienki, kuchni oraz miejsca pracy starego człowieka. Szczególnie wyróżniały się w niej stojące naprzeciwko drzwi wejściowych dwa regały zbite z grubych, dębowych desek. Jeden był zastawiony szklanymi naczyniami wypełnionymi płynami o różnych barwach, drugi zaś opasłymi księgami o czarnych grzbietach ozdobionych złocistymi literami. Napisy były w języku, którego młodzieniec nie znał.

Mędrzec wskazał mu krzesło przy dużym, kwadratowym stole stojącym pośrodku izby i zapytał, czy zechciałby się czegoś napić. Młodzieniec miał za sobą wiele dni spędzonych na wędrowaniu w skwarze słońca, po drogach, przy których niezbyt często spotkać można było gospodę. Przyjął propozycję z radością. Gdy stanął przed nim dzban wina rozcieńczonego wodą, zaczął łapczywie pić, nie zważając na to, że takie zachowanie może zostać odebrane jako źle świadczące o jego manierach. A przecież zależało mu, żeby zrobić dobre wrażenie na gospodarzu tego domu.

Starszy człowiek nie okazał jednak najmniejszego nawet zgorszenia. Zaczekał aż młodzieniec zaspokoi pragnienie, a następnie zapytał:

— Co cię do mnie sprowadza, młody człowieku? W czym mogę okazać się tobie pomocny? Przyznam szczerze, że już dawno nikt nie przychodził prosić mnie o radę. Świat w ostatnich latach bardzo się zmienił. Ludzie nabrali przekonania, że sami wiedzą wszystko najlepiej, że fakt otrzymania państwowego dokumentu potwierdzającego dorosłość czyni ich mądrymi w każdym aspekcie życia. Nie chcą korzystać z doświadczenia starszych od siebie. Tym bardziej cieszy mnie, że człowiek w twoim wieku pofatygował się taki kawał drogi, żeby posłuchać, co mam do powiedzenia. No więc słucham. Co cię tu sprowadza? Mów śmiało.

Młodzieniec poczuł się swobodniej. Wypite wino oraz gościnność okazana przez Mędrca sprawiły, że cała trema, która paraliżowała go, kiedy stał na zewnątrz, ulotniła się zupełnie.

— Słyszałem wiele o twojej mądrości – zaczął spokojnie. – Przyszedłem tu z bardzo daleka, żeby na progu swojego dorosłego życia dowiedzieć się, co pomoże mi osiągnąć szczęście. Na czym przede wszystkim mam się skupić, żeby być szczęśliwym?

Mędrzec patrzył przez chwilę młodzieńcowi w oczy i w milczeniu gładził swoją długą, białą brodę. W końcu odezwał się.

— Jedni uważają – zaczął swój wywód – że najważniejsze w drodze do szczęścia jest stałe pomnażanie swojego majątku. Kiedy widzą, jak każdego roku przybywa go więcej niż w roku poprzednim, czują się szczęśliwi. Inni znów są zdania, że najważniejszym źródłem szczęścia jest możliwość sprawowania władzy. Stając w pojedynkę przed gromadą silniejszych od siebie i do tego uzbrojonych ludzi, wydając im komendy: „padnij”, „powstań”, i widząc, że są one wykonywane, czują prawdziwą rozkosz, której sam diabeł im później nie odbierze. Są też tacy, dla których szczytem szczęścia jest zachować jak najdłużej dobre zdrowie, Oni najczęściej przychodzą do mnie po zioła i różne nalewki. Kłopot w tym, że mając zdrowie, nie odczuwają radości, ale martwią się cały czas, o to, żeby go nie stracić. Szczęśliwi są tylko wtedy, gdy wyzdrowieją po jakiejś naprawdę ciężkiej chorobie. Jeszcze inni upatrują szczęścia we własnej urodzie. Szczyt ekstazy osiągają, przeglądając się w lustrze. No cóż, zwykle pogrążają się w smutku, kiedy dożywają wieku takiego, jak mój. Dla niektórych najwyższym szczęściem jest zakochać się z wzajemnością i utrzymać tę miłość przez długi czas. Są także ludzie, którzy szczęścia upatrują w ciągłym poszerzaniu wiedzy, niektórzy również…

— Chwileczkę – przerwał Mędrcowi młodzieniec – cały czas mówisz o tym, co inni uważają za szczęście. Jedni to, drudzy tamto. Nie po to przebyłem taki szmat drogi, żeby dowiedzieć się, co różni ludzie myślą. Chcę, żebyś powiedział mi, co NAPRAWDĘ jest źródłem szczęścia. Powiedz mi, jaka jest PRAWDA w tym względzie. Proszę cię. Jesteś przecież Mędrcem.

Starszy człowiek zasępił się. Ponownie zaczął gładzić swoją brodę. Tym razem jednak nie patrzył w oczy swojemu rozmówcy. Był wyraźnie zbity z tropu Po chwili jednak odzyskał pewność siebie i sam zadał młodzieńcowi pytanie.

— Ja noszę buty rozmiar czterdzieści trzy. Czy to znaczy, że but o takim rozmiarze jest NAPRAWDĘ wygodny dla wszystkich? Czy ty czułbyś się dobrze, założywszy moje buty?

— Wydaje mi się, że nie — odparł młodzieniec — ale co to ma wspólnego z moim pytaniem?

— Bardzo wiele. Widzisz, tak jak but musi być dopasowany do nogi, tak i odpowiedź na pytanie o szczęście nie może być jedna, uniwersalna, taka sama dla wszystkich. Dla mnie szczęściem jest gromadzenie coraz to nowych doświadczeń i możliwość dzielenia się nimi z innymi ludźmi. Czy zaproponujesz taką receptę na szczęście komuś, kto z trudem nauczył się czytać i pisać? Albo w ogóle się nie nauczył?

— No, chyba nie.

— Czy taki człowiek nie ma prawa do szczęścia, bo nie może osiągnąć tego, co mnie uszczęśliwia?

— Zapewne ma.

— Więc on powinien znaleźć sobie inne źródło szczęścia. Takie, które będzie zdolny osiągnąć. Każdy na swoją miarę, każdy zgodnie z własnymi odczuciami. Mogę podpowiedzieć ci tylko jedno. Nie znajdzie szczęścia ten, kto szuka go tam, gdzie nie podąża jego serce. Kto dał sobie wmówić, że szczęściem jest to lub tamto, a swojego wnętrza nie rozeznał. Dlatego pytanie, które mi postawiłeś, powinieneś zadać najpierw samemu sobie. Jeśli dowiesz się, czego pragniesz, będziesz wiedział, gdzie szukać szczęścia. Wtedy z pewnością będzie ono twoim udziałem. Innej odpowiedzi ode mnie nie oczekuj. Nie byłbym wart miana mędrca, gdybym powiedział ci coś więcej. Bywaj zdrów. Życzę ci owocnych poszukiwań. Pewnie nie dożyję dnia, kiedy będziesz mógł powiedzieć: znalazłem własną drogę do szczęścia. Ale już samo jej odkrycie będzie dla ciebie wielce uszczęśliwiające. O tym mogę cię zapewnić.

Młodzieniec pokłonił się nisko Mędrcowi i, podziękowawszy za radę, wyruszył w drogę powrotną do swego domu. Szło mu się o wiele trudniej niż w tę stronę. Przygniatała go perspektywa zadania, jakie wyznaczył mu starzec. „Czy w ogóle dam radę tak przeniknąć siebie, żeby odkryć swoje prawdziwe pragnienia?”, rozmyślał. „Może lepiej po powrocie do domu położyć się spać, a szczęście samo jakoś wpadnie w ręce. Tylko po co było aż tyle wędrować, żeby to stwierdzić?”

piątek, 28 października 2022

Makatka

 

 

Makatka

 

Towarzyszyła życiu Jacka właściwie od zawsze. Wisiała nad jego łóżeczkiem, gdy był jeszcze szkrabem z trudem przyswajającym sobie trudną sztukę chodzenia i mowy. Pozostawała na tej samej ścianie przez cały czas jego dorastania i także później, w wieku dojrzałym. Wpatrywał się w nią po przebudzeniu i przed zaśnięciem. Mijały lata, a ona niezmiennie budziła jego zachwyt. Jeleń panujący niepodzielnie na jej centralnym planie wyglądał jak żywy. On wprawdzie nigdy nie widział żywego jelenia, ale nie miał wątpliwości, że ten jaskrawopomarańczowy kolor jego sierści ostro kontrastujący z równie jaskrawą zielenią trawy, nie jest niczym innym, jak kwintesencją życia wyrażoną w malarskim arcydziele. Do tego bardzo precyzyjnie zarysowane kształty zwierzęcia oraz niezwykle bogate rozgałęzienia jego poroża kazały wierzyć, że jest to dzieło mistrza nad mistrzami, który tylko ze względu na jakąś wyjątkową nieprzychylność losu nie został uwieczniony w kronikach historii sztuki. Całości dopełniało idealnie czarne tło, jakby ów wybitny artysta malował swoje dzieło w głębokiej nocy na polanie oświetlonej wyjątkowo silnym jupiterem.

Wszyscy odwiedzający dom wyrażali swój jednogłośny zachwyt nad tym obrazkiem, co utwierdzało malca w przekonaniu, że takie właśnie są powszechnie przyjęte kanony piękna. To przeświadczenie stało się w nim tak silne, tak nierozerwalnie złączone z miłością do rodzinnego domu, że gotów był bronić go jak największej świętości i bezwzględnie stawić czoła każdemu, kto ośmieliłby się tę prawdę zakwestionować.

— Ten bohomaz to chyba starzy ci powiesili, a ty nie masz odwagi go wyrzucić – stwierdził raz kolega z klasy, który przyszedł, żeby wspólnie pouczyć się matematyki przed zapowiedzianą klasówką. – Ja bym nie wytrzymał z czymś takim na ścianie. Przecież oczy bolą, jak się na to patrzy.

O dalszym rozwiązywaniu zadań nie mogło już być mowy. Jacek nigdy więcej nie odezwał się do tego kolegi w żadnej sprawie. W ten sam sposób stracił jeszcze kilku innych znajomych, a nawet pierwszą dziewczynę, co bolało go najbardziej, bo był w niej zakochany do szaleństwa. Trudno było mu jednak umawiać się na randki z kimś, kto kwestionuje estetyczną wartość czegoś, co towarzyszyło mu przez całe życie i zostało uznane za część jego tożsamości.

Zdania nie zmienił nawet wtedy, gdy nauczycielka plastyki w ósmej klasie wyraziła swoją krytyczną opinię nie o jego makatce wprawdzie, ale ogólnie o tego typu twórczości. Uznał wtedy, że „pani się nie zna”, a w ogóle to „nie to, co ładne, tylko co się komu podoba”, a jemu najbardziej podoba się pomarańczowy jeleń na zielonej trawie i na czarnym tle. Bolało go jednak, że w tym swoim poglądzie jest niemal całkowicie odosobniony. Podzielali go wyłącznie członkowie jego rodziny, sąsiedzi i niektórzy znajomi rodziców. Wszystko to byli ludzie bez szkół, wykonujący na co dzień proste, fizyczne prace. Postanowił zostać jednym z nich.

Po skończeniu szkoły podstawowej wybrał zawodówkę, mimo że wychowawczyni doradzała mu technikum. Teraz nie bał się już zapraszać kolegów do swojego domu. Wprawdzie niekoniecznie wyrażali oni zachwyt nad ozdobą ściany nad jego łóżkiem, ale przynajmniej jej nie krytykowali. Ożenił się z dziewczyną podzielającą jego zauroczenie pomarańczowym jeleniem na ścianie. Makatkę zabrał do ich nowego, wspólnego mieszkania. Teraz wisiała nad małżeńskim łożem obok ślubnej fotografii. Nie trzeba było więcej o niej myśleć. Wrosła w krajobraz domu i jej obecność była tak oczywista jak codzienne poranne wstawanie, trzy posiłki i wieczorne kładzenie się spać.

Przypomniał o niej dopiero syn Jacka, kiedy był w pierwszej klasie liceum. Oczywiście przez piętnaście lat swojego życia nieraz widział malarskie arcydzieło w sypialni rodziców, ale dopiero wtedy, podczas wiosennych porządków powiedział ni stąd ni zowąd:

— Tato, ten kiczowaty obrazek można by wyrzucić. Jest wyblakły, przykurzony i w dodatku te kolory takie koszmarne. Nie mam pojęcia jak ty i mama możecie codziennie na to patrzeć.

Jacek poczerwieniał na twarzy, pięści mu się odruchowo zacisnęły, chociaż nie był z natury gwałtowny.

— To… to niemożliwe, żebyś ty… - zaczął mówić nerwowo, lekko jąkając się przy tym – ty myślał tak samo, jak ci wszyscy mądrale, co to mają niby wyrobiony gust i gardzą takimi jak ja! Ty się od nich nie różnisz! Ty… ty też mną gardzisz!

— Tato, uspokój się. – Syn próbował załagodzić nieoczekiwany wybuch. – Przecież to tylko obrazek…

— To nie jest TYLKO obrazek! – przerwał mu ojciec. – To jest całe moje życie! On był ze mną od samego urodzenia. Namalował go mój wujek. Ty go nie znasz, ale to był wspaniały człowiek. Ja nie pozwolę nikomu tego tknąć ani mówić o tym obraźliwie, bo dla mnie to jest prawdziwe dzieło sztuki, z którym te wszystkie nowoczesne bazgroły nie mogą się równać.

— No dobrze tato, nie będę już więcej wspominał o tym obrazku, skoro jest dla ciebie taki ważny. Nie wiedziałem, że tak bardzo ci na nim zależy.

— Mówisz teraz tak, bo chcesz mnie uspokoić, ale myślisz to samo, co powiedziałeś na początku. Ty nie jesteś taki jak ja. Ty mną pogardzasz. Nie wyprzesz się tego.

— Tato, naprawdę tobą nie pogardzam. Przecież można chyba mieć różne gusta.

— To nie tak. Wy, licealiści i ludzie po różnych szkołach, uważacie swoje gusta za lepsze, bardziej wyrobione, pokpiwacie sobie z nas, którym podoba się to, co proste i naturalne. A wujek, jak to malował, to wkładał w to całą duszę i… i dla mnie to jest właśnie wielka sztuka, nawet jakby tysiąc profesorów od malarstwa mówiło co innego.

— Może nie mówmy już o tym. – Syn postanowił w miarę polubownie zakończyć dyskusję, która zdawała się prowadzić na niebezpieczne manowce. – Roboty jeszcze mamy dużo. Szkoda czasu.

Jacek nic nie odpowiedział i rzeczywiście obaj zabrali się do dalszego robienia porządków. O makatce więcej nie wspomnieli, ale stosunki ojca z synem od tamtego dnia uległy ochłodzeniu. Stały się bardziej oficjalne, kurtuazyjne, pełne nienaturalnego w domowych warunkach dystansu.

Po wielu latach, gdy Jacek złożony ciężką chorobą leżał w szpitalu i zdawał sobie sprawę, że zbliża się już moment jego rozstania z tym światem, syn odwiedził go w któreś sobotnie popołudnie. Po przywitaniu wyjął z teczki złożone na cztery części czarne, prostokątne płótno.

— Przyniosłem ci twoją makatkę, tato – powiedział czule, wręczając ojcu prezent. – Jest naprawdę piękna. Nieważne, co mówią zawodowi artyści. Ja ją pokochałem, bo kocham ciebie, a ty kochasz ją. To w zupełności wystarczy.

Schorowany człowiek rozłożył drżącymi rękoma przyniesione płótno. Po jego obu policzkach popłynęły łzy. Nie miał dość sił, żeby trzymać makatkę odpowiednio wysoko i móc na nią patrzeć. Z pomocą syna ułożył ją na szpitalnej poduszce i przytulił do niej głowę. Szykujący się do godowego ryku pomarańczowy jeleń zdawał się do niego uśmiechać.