sobota, 14 grudnia 2024

Pasja odnaleziona

 

Pasja odnaleziona

 

Nie jest łatwo pogodzić się z odejściem w odstawkę, gdy ma się czterdzieści siedem lat. Dla wielu to najlepszy wiek na robienie kariery. Dyrektorskie i prezesowskie posady, fotele ministrów, szlify generalskie i inne atrybuty splendoru stoją otworem przed ludźmi w tym wieku. Inni, mniej władczo usposobieni, cieszą się wtedy szacunkiem wynikającym z doświadczenia, mają opinię ekspertów, ich zdanie jest poważnie brane pod uwagę przez młodszych kolegów.

Tymczasem, jeśli komuś akurat w takim momencie życia przytrafia się uszczerbek na zdrowiu, który czyni niemożliwym dalsze funkcjonowanie w dotychczasowym układzie, staje się podobny do świstka papieru przypadkowo zdmuchniętego z blatu biurka: raz spadł, to więcej nie wróci. Trafi do kosza na odpadki, stamtąd do kontenera, a później na wysypisko. Po sześćdziesiątce taki los jawi się jako w miarę normalny, chociaż też przez niektórych ciężko przeżywany. Ale czterdzieści siedem lat!?

Mnie właśnie to się przytrafiło i to dość nieoczekiwanie, chociaż z drugiej strony wiele już wcześniej wskazywało na to, że prędzej czy później mogłem się tego spodziewać.

Wzrok zawsze miałem kiepski i od dzieciństwa wiele rzeczy sprawiających radość moim rówieśnikom, jak na przykład jazda na rowerze, było dla mnie niedostępnych. Mimo tych kłopotów nauka szła mi dobrze, więc skończyłem studia i podjąłem pracę za biurkiem, sądząc, że bez żadnych przeszkód dane mi będzie doczekać tam wieku emerytalnego.

Życie miało jednak dla mnie inny scenariusz. Po czterdziestce wzrok stopniowo pogarszał się w sposób prawie niezauważalny, aż w końcu przestałem dawać sobie radę z dokumentami drukowanymi na sprzęcie z lat dziewięćdziesiątych, ustawianym zawsze z myślą o maksymalnej oszczędności atramentu.

Przejście na rentę inwalidzką było dla mnie szokiem. Nagle zaczęło brakować pieniędzy na dobra, które dotychczas znajdowały się w moim zasięgu i korzystanie z nich wydawało mi się absolutną oczywistością. Na przykład wychodzenie raz w miesiącu do kina lub teatru, wyjazdy na dwutygodniowe wakacje itp. Teraz trzeba było starannie oglądać każdy artykuł w sklepie i obliczać w myślach, czy po jego zakupie będzie za co żyć na krótko przed następną wypłatą świadczenia.

Pierwsze, co w takiej sytuacji przychodzi człowiekowi do głowy, to poszukać dodatkowego zajęcia i dorobić ten tysiąc albo dwa niezbędne do wyrównania dawnego poziomu życia. Szukałem długo. Podejmowałem próby przekwalifikowania się. Od czasu do czasu trafiały się dorywcze umowy zlecenia, prace zdalne na ćwierć etatu. Finansowo trochę to pomagało, jednak cały czas czułem w sobie jakiś niedosyt. Miałem wrażenie, że życie gdzieś mi ucieka i jak tak dalej pójdzie, w pewnym momencie będzie już za późno, żeby je dogonić.

Polski Związek Niewidomych, do którego wstąpienie zasugerował mi urzędnik z MOPS-u, wręczając orzeczenie o niepełnosprawności, miał dla mnie w ofercie różne szkolenia dedykowane osobom tracącym wzrok, dostarczył wiele szczegółowych informacji o ulgach i uprawnieniach przysługujących ludziom takim jak ja, ale pustki ogarniającej mnie od wewnątrz po wypadnięciu ze zwykłej aktywności zawodowej nie zdołał wypełnić.

Do czasu.

Po pięciu latach przynależności do Związku za pośrednictwem tej organizacji trafiło do moich rąk zawiadomienie, że Krajowe Centrum Kultury Niewidomych organizuje warsztaty twórcze w kategorii muzyki, plastyki i literatury. Do muzyki zawsze miałem „drewniane ucho”, z plastyki w szkolnych czasach też nigdy nie wychodziłem poza naciąganą tróję. Natomiast do pisania ciągnęło mnie od dawna. Przynajmniej w tym momencie, kiedy trzymałem w dłoni zawiadomienie o warsztatach, uświadomiłem sobie swoje liczne młodzieńcze próby wypowiadania się w tej formie kończące się niezmiennie rzucaniem w kąt rozpoczętych zapisków. Brakowało mi wiary, że ja – syn murarza – mogę zaistnieć jako pisarz. Jak śmiałbym stawiać siebie na równi z Sienkiewiczem, Prusem czy na przykład Hłaską!?

Gdy zaczęło się tak zwane „dorosłe życie”, porzuciłem wszelkie myślenie o literaturze. Nawet zapomniałem, że niegdyś chodziły mi po głowie takie pomysły. Teraz, gdy niespodziewanie pojawiła się szansa realizacji młodzieńczych marzeń, a ja nie miałem nic konkretnego do roboty, uznałem, że warto spróbować odnowić dawno zapomnianą pasję. Otworzyłem internetowy formularz zapisów na warsztaty i wypełniłem go.

Tak zaczęła się największa przygoda mojego życia – przygoda z literaturą. Zachęcony pierwszym sukcesem, jakim było wyróżnienie w konkursie, do udziału w którym zachęcił mnie prowadzący warsztaty, zacząłem pisać intensywnie i z zapałem. Tematy same cisnęły się do głowy. Trzeba było tylko przenieść je stamtąd na dysk komputera.

Po niespełna roku miałem już w ręku pierwszy zbiór opowiadań wydany w dwustu pięćdziesięciu egzemplarzach nakładem wydawnictwa prowadzonego przez dyrektora KCKN.

Dziś, po dwunastu latach od tamtych warsztatów, mam na swoim koncie pięć tomików zawierających łącznie blisko sto trzydzieści opowiadań i innych miniatur prozatorskich oraz dwie powieści, trzynaście nagród i wyróżnień w różnych konkursach. Wziąłem udział w kilkunastu spotkaniach autorskich na terenie całego kraju. Wszędzie byłem życzliwie przyjmowany przez grono czytelników.

Ta przygoda trwa cały czas. Wciąż przychodzą mi do głowy nowe pomysły. Kiedy siadam do komputera i otwieram nowy dokument w edytorze tekstu, wiem, że wkrótce powstanie coś, co prędzej czy później zaprowadzi czytelniczki i czytelników do baśniowej krainy niecodzienności, na spotkanie z innymi światami, które ja specjalnie dla nich stworzę.

Moim marzeniem jest, aby ta przygoda trwała do końca moich ziemskich dni. Nie wiem, ile jeszcze magicznych historii wyczaruje mój starzejący się mózg, ale mam nadzieję, że będzie ich co najmniej tyle, ile powstało do tej pory.

Nie martwię się już o wypełnienie pustki pozostałej po pracy zawodowej. Ona jest wypełniona w nadmiarze. A środki finansowe? No cóż, literatura więcej ich pochłania niż przynosi. Nauczyłem się żyć oszczędnie, a okoliczności tak się układają, że tego, co niezbędne, mi nie brakuje. Najważniejsze, że mam pasję, która nadaje sens przedwcześnie rozpoczętej jesieni mojego życia.