Pasja odnaleziona
Nie jest łatwo pogodzić się z odejściem w
odstawkę, gdy ma się czterdzieści siedem lat. Dla wielu to najlepszy wiek na
robienie kariery. Dyrektorskie i prezesowskie posady, fotele ministrów, szlify
generalskie i inne atrybuty splendoru stoją otworem przed ludźmi w tym wieku.
Inni, mniej władczo usposobieni, cieszą się wtedy szacunkiem wynikającym z doświadczenia,
mają opinię ekspertów, ich zdanie jest poważnie brane pod uwagę przez młodszych
kolegów.
Tymczasem, jeśli komuś akurat w takim momencie
życia przytrafia się uszczerbek na zdrowiu, który czyni niemożliwym dalsze
funkcjonowanie w dotychczasowym układzie, staje się podobny do świstka papieru
przypadkowo zdmuchniętego z blatu biurka: raz spadł, to więcej nie wróci. Trafi
do kosza na odpadki, stamtąd do kontenera, a później na wysypisko. Po
sześćdziesiątce taki los jawi się jako w miarę normalny, chociaż też przez
niektórych ciężko przeżywany. Ale czterdzieści siedem lat!?
Mnie właśnie to się przytrafiło i to dość
nieoczekiwanie, chociaż z drugiej strony wiele już wcześniej wskazywało na to,
że prędzej czy później mogłem się tego spodziewać.
Wzrok zawsze miałem kiepski i od dzieciństwa wiele
rzeczy sprawiających radość moim rówieśnikom, jak na przykład jazda na rowerze,
było dla mnie niedostępnych. Mimo tych kłopotów nauka szła mi dobrze, więc
skończyłem studia i podjąłem pracę za biurkiem, sądząc, że bez żadnych
przeszkód dane mi będzie doczekać tam wieku emerytalnego.
Życie miało jednak dla mnie inny scenariusz. Po
czterdziestce wzrok stopniowo pogarszał się w sposób prawie niezauważalny, aż w
końcu przestałem dawać sobie radę z dokumentami drukowanymi na sprzęcie z
lat dziewięćdziesiątych, ustawianym zawsze z myślą o maksymalnej
oszczędności atramentu.
Przejście na rentę inwalidzką było dla mnie
szokiem. Nagle zaczęło brakować pieniędzy na dobra, które dotychczas znajdowały
się w moim zasięgu i korzystanie z nich wydawało mi się absolutną
oczywistością. Na przykład wychodzenie raz w miesiącu do kina lub teatru,
wyjazdy na dwutygodniowe wakacje itp. Teraz trzeba było starannie oglądać każdy
artykuł w sklepie i obliczać w myślach, czy po jego zakupie będzie za co żyć na
krótko przed następną wypłatą świadczenia.
Pierwsze, co w takiej sytuacji przychodzi
człowiekowi do głowy, to poszukać dodatkowego zajęcia i dorobić ten tysiąc albo
dwa niezbędne do wyrównania dawnego poziomu życia. Szukałem długo. Podejmowałem
próby przekwalifikowania się. Od czasu do czasu trafiały się dorywcze umowy
zlecenia, prace zdalne na ćwierć etatu. Finansowo trochę to pomagało, jednak
cały czas czułem w sobie jakiś niedosyt. Miałem wrażenie, że życie gdzieś mi
ucieka i jak tak dalej pójdzie, w pewnym momencie będzie już za późno, żeby je
dogonić.
Polski Związek Niewidomych, do którego wstąpienie zasugerował
mi urzędnik z MOPS-u, wręczając orzeczenie o niepełnosprawności, miał dla
mnie w ofercie różne szkolenia dedykowane osobom tracącym wzrok, dostarczył wiele
szczegółowych informacji o ulgach i uprawnieniach przysługujących ludziom
takim jak ja, ale pustki ogarniającej mnie od wewnątrz po wypadnięciu ze
zwykłej aktywności zawodowej nie zdołał wypełnić.
Do czasu.
Po pięciu latach przynależności do Związku za
pośrednictwem tej organizacji trafiło do moich rąk zawiadomienie, że Krajowe
Centrum Kultury Niewidomych organizuje warsztaty twórcze w kategorii muzyki,
plastyki i literatury. Do muzyki zawsze miałem „drewniane ucho”, z plastyki w
szkolnych czasach też nigdy nie wychodziłem poza naciąganą tróję. Natomiast do
pisania ciągnęło mnie od dawna. Przynajmniej w tym momencie, kiedy trzymałem w dłoni
zawiadomienie o warsztatach, uświadomiłem sobie swoje liczne młodzieńcze próby wypowiadania
się w tej formie kończące się niezmiennie rzucaniem w kąt rozpoczętych
zapisków. Brakowało mi wiary, że ja – syn murarza – mogę zaistnieć jako pisarz.
Jak śmiałbym stawiać siebie na równi z Sienkiewiczem, Prusem czy na przykład
Hłaską!?
Gdy zaczęło się tak zwane „dorosłe życie”,
porzuciłem wszelkie myślenie o literaturze. Nawet zapomniałem, że niegdyś
chodziły mi po głowie takie pomysły. Teraz, gdy niespodziewanie pojawiła się szansa
realizacji młodzieńczych marzeń, a ja nie miałem nic konkretnego do roboty, uznałem,
że warto spróbować odnowić dawno zapomnianą pasję. Otworzyłem internetowy
formularz zapisów na warsztaty i wypełniłem go.
Tak zaczęła się największa przygoda mojego życia –
przygoda z literaturą. Zachęcony pierwszym sukcesem, jakim było wyróżnienie w
konkursie, do udziału w którym zachęcił mnie prowadzący warsztaty, zacząłem
pisać intensywnie i z zapałem. Tematy same cisnęły się do głowy. Trzeba było
tylko przenieść je stamtąd na dysk komputera.
Po niespełna roku miałem już w ręku pierwszy zbiór
opowiadań wydany w dwustu pięćdziesięciu egzemplarzach nakładem wydawnictwa
prowadzonego przez dyrektora KCKN.
Dziś, po dwunastu latach od tamtych warsztatów,
mam na swoim koncie pięć tomików zawierających łącznie blisko sto trzydzieści
opowiadań i innych miniatur prozatorskich oraz dwie powieści, trzynaście nagród
i wyróżnień w różnych konkursach. Wziąłem udział w kilkunastu spotkaniach
autorskich na terenie całego kraju. Wszędzie byłem życzliwie przyjmowany przez grono
czytelników.
Ta przygoda trwa cały czas. Wciąż przychodzą mi do
głowy nowe pomysły. Kiedy siadam do komputera i otwieram nowy dokument w
edytorze tekstu, wiem, że wkrótce powstanie coś, co prędzej czy później
zaprowadzi czytelniczki i czytelników do baśniowej krainy niecodzienności, na
spotkanie z innymi światami, które ja specjalnie dla nich stworzę.
Moim marzeniem jest, aby ta przygoda trwała do
końca moich ziemskich dni. Nie wiem, ile jeszcze magicznych historii wyczaruje
mój starzejący się mózg, ale mam nadzieję, że będzie ich co najmniej tyle, ile powstało
do tej pory.
Nie martwię się już o wypełnienie pustki pozostałej
po pracy zawodowej. Ona jest wypełniona w nadmiarze. A środki finansowe? No
cóż, literatura więcej ich pochłania niż przynosi. Nauczyłem się żyć oszczędnie,
a okoliczności tak się układają, że tego, co niezbędne, mi nie brakuje.
Najważniejsze, że mam pasję, która nadaje sens przedwcześnie rozpoczętej
jesieni mojego życia.