czwartek, 2 maja 2024

Ze świecą szukać

 

Wojciech Kolski schodził do piwnicy z metalowym wiaderkiem na ziemniaki, jak czynił to wiele razy w ciągu ostatnich trzydziestu lat, od kiedy wprowadził się do tego domu po hucznym trzydniowym weselu, jakie tylko na wsiach oddalonych od większych miast, żyjących wciąż niezmiennym rytmem ustalonym przez dawno wymarłe pokolenia, można jeszcze zobaczyć.

Od wczoraj coś się jednak w tym codziennym rytuale zwykłych gospodarskich obowiązków zmieniło. Teraz czuł się prawdziwym gospodarzem tego obejścia. Poprzedniego dnia na miejscowym parafialnym cmentarzu pochowano jego teściową – dotychczas faktyczną właścicielkę całego tego majątku, na który oprócz domu składała się stodoła, chlewik z pięcioma świnkami, kurnik i szopa na narzędzia rolnicze. Przez ostatnie dziesięć lat od śmierci teścia on praktycznie wykonywał wszystkie męskie zajęcia typowe dla gospodarstwa takiego jak to, ale owoce tego trudu zbierała ona, matka jego żony mająca notarialny tytuł własności i czująca się rzeczywiście panią na tych włościach.

Już w dzieciństwie słyszał wiele dowcipów na temat stosunków między zięciem a teściową, ale nigdy nie przypuszczał, że jego osobiste doświadczenia przerosną wszystko, co z tych zabawnych historyjek wynikało. Nie potrafił myśleć o nieboszczce inaczej jak tylko „ta stara jędza”. Najbardziej doskwierało mu jej wręcz niewyobrażalne skąpstwo. Potrafiła rozliczać z każdej kropli niepotrzebnie, jej zdaniem, użytej wody, z każdej minuty świecenia żarówki. Ziemniaki, buraki i inne warzywa były zawsze zbyt grubo obierane. Oszaleć było można! Do tego całą swoją niemałą emeryturę po teściu, który był ważnym człowiekiem w gminie i miał stosowne do swojej pozycji dochody, skrzętnie ukrywała przed córką i zięciem. Trudno powiedzieć, na co je wydawała. Potrafiła przez wiele lat chodzić w trzech sukienkach na zmianę. Palto zimowe miała to samo od czasu, kiedy Wojciech się tu wprowadził. Nic też nie było wiadomo o jakichkolwiek innych zakupach, które mogłyby pochłaniać ten całkiem przyzwoity budżet.

Po jej śmierci oboje z Alinką starannie przeszukali półki w szafach, szuflady w komodzie, materac w łóżku i wszelkie inne zakamarki, jakie tylko przyszły im do głowy w poszukiwaniu spodziewanych znacznych oszczędności. Nic nie znaleźli. W portmonetce zmarłej było tylko kilkadziesiąt złotych z ostatniej emerytury. Odebrała ją zaledwie na tydzień przed zejściem z tego świata. Nigdzie już w tym czasie nie wychodziła. Co się stało z kilkoma tysiącami przyniesionymi przez listonosza?

Wchodząc do wnętrza piwnicy, Wojciech oświetlał sobie drogę latarką. Teściowa uważała, że do tak sporadycznie odwiedzanego miejsca jak piwnica nie ma sensu doprowadzać elektryczności. Nowy gospodarz zamierzał to zmienić w najbliższym czasie. Na razie jednak był zmuszony korzystać z ręcznego oświetlenia.

Kiedy mijał komórkę z węglem, do jego uszu dobiegł dziwny odgłos, który nie miał prawa się tu rozlegać. Łup, łup, łup — coś wyraźnie uderzało w ścianę od zewnątrz.

Dom należący do Wojciecha i Aliny, a wcześniej do jej rodziców, był budynkiem wolnostojącym. Z ich piwnicą nie sąsiadowała żadna inna. Za ścianą była więc wyłącznie ziemia i nikt ani nic nie mogło z tamtej strony w nią uderzać. Czyżby jakiś kret drążył sobie korytarz? Dochodzący odgłos zdecydowanie nie pasował jednak do kreta. Wojciech zatrzymał się. Zaczął uważnie nasłuchiwać.

Łup, łup, łup — rozległo się ponownie. Odgłos wyraźnie dobiegał z komórki na węgiel. Wojciech wszedł do jej wnętrza. Omiótł wszystkie ściany światłem latarki. Niczego nie zauważył. Postanowił zaczekać chwilę. Jeśli odgłos się powtórzy, spróbuje dokładniej zlokalizować jego źródło. Czekał pięć minut, może dziesięć. Cisza. Pomyślał, że pewnie wcześniej coś mu się przesłyszało, wyszedł z komórki na węgiel i udał się w kierunku tej, w której trzymano ziemniaki.

Wtedy znów rozległo się łupanie.

— Co jest do diabła!? — zaklął, bo nie znosił sytuacji, których nie jest w stanie zrozumieć. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie zawrócić i jeszcze raz nie zlustrować dokładnie komórki z węglem. Zrezygnował jednak z tego pomysłu. Czas tylko straci, a Alinka na kartofle czeka, z obiadem nie może ruszyć.

Łupanie umilkło, kiedy zajął się napełnianiem wiadra. Jednak w drodze powrotnej, gdy mijał komórkę z węglem, rozległo się ponownie. Nie wytrzymał. Odstawił ziemniaki i jeszcze raz wszedł do środka. Wtedy znów zapadła cisza.

— Czy ktoś tu jest!? — zawołał na cały głos, chociaż zdawał sobie sprawę, że nikt nie miałby szansy się tu dostać. Do piwnicy prowadziło tylko jedno wejście – z wnętrza domu. Drzwi zawsze były zamykane, a jedyny klucz on trzymał w szufladzie w kuchni. Stamtąd go zresztą wyjął i teraz miał przy sobie. Intruz musiałby najpierw go zabrać, dorobić sobie drugi egzemplarz, ten pierwszy odłożyć na miejsce, a następnie wejść przez nikogo nie zauważony i ukryć się pod stertą drobnego węgla, gdzie byłoby mu niezmiernie ciężko oddychać. Po co zadawałby sobie tyle trudu?

Sprawa wymagała jednak wyjaśnienia. Tym bardziej, że odgłos, który słyszał Wojciech, wyraźnie brzmiał jak uderzanie w ścianę jakimś twardym narzędziem. Nie mógł być dziełem szczura czy innego zwierzaka, który jakimś cudem by się tu zagnieździł.

— Czy ktoś tu jest!? — zawołał ponownie, a gdy nie usłyszał żadnej odpowiedzi, zaczął rękami rozgrzebywać czarne kostki. Nic jednak nie znalazł. Po chwili za to z góry rozległ się zniecierpliwiony głos Alinki:

— Sadzisz tam te kartofle, czy co!? Jak długo będziesz siedział w tej piwnicy!? Obiad się przez ciebie opóźni!

— Spokojnie, już idę! — odkrzyknął Wojciech i czym prędzej ruszył na górę.

— W komórce na węgiel słyszałem jakieś łupanie, jakby ktoś młotkiem walił w ścianę. Zatrzymałem się, bo chciałem sprawdzić, co się dzieje — zaczął tłumaczyć swoje opóźnienie, gdy wiadro z ziemniakami trafiło do kuchni.

— Może szczury się jakieś zalęgły? — zasugerowała żona. — Trzeba będzie trutkę kupić.

— Nie, to nie mogły być szczury. To brzmiało tak, jakby ktoś z zewnątrz uderzał jakimś dużym młotem. Zacząłem nawet rozgarniać węgiel, żeby sprawdzić, czy ktoś się tam nie ukrył, ale nic nie znalazłem.

— A nie piłeś czegoś przypadkiem dzisiaj? Skąd ktoś miałby z zewnątrz walić w ścianę naszej piwnicy? Przecież za ścianą jest tylko ziemia. Chcesz powiedzieć, że tunel ktoś do nas kopie? Puknij się w czoło.

— Wiesz dobrze, że od wczorajszej stypy nawet piwa nie miałem w ustach. Mogę zresztą chuchnąć, jak nie wierzysz. Sam nie wiem, co myśleć o tym hałasie. Ale słyszałem go na pewno. Nie zmyślam.

— No dobrze już, dobrze. Jak to coś złego, to prędzej czy później się przekonamy. Ale trutkę na szczury na wszelki wypadek kup. W węglu szkody nie zrobią, ale jak się do kartofli dobiorą, to będzie bieda.

 

Trzy dni później Wojciech pojechał na cały dzień do miasta, więc Alinka sama zeszła do piwnicy po ziemniaki. O rozmowie na temat dziwnych odgłosów zdążyła zapomnieć. Toteż stanęła jak wryta, gdy mijając komórkę z węglem usłyszała miarowy łoskot.

Łup, łup, łup – uderzenia wyraźnie dochodziły zza ściany i z całą pewnością nie mogły pochodzić od szczurów buszujących między bryłkami węgla. Ostrożnie zajrzała do komórki i oświetliła ją latarką. Odgłosy umilkły. Stała przez chwilę zupełnie zdezorientowana. Wreszcie, uznawszy, że nic tu nie wskóra, przeszła do komórki z ziemniakami. Kiedy wracała z pełnym wiadrem, tajemnicze uderzenia znów dały się słyszeć. Tym razem gospodyni przestraszyła się nie na żarty. Odstawiła wiadro z ziemniakami do kuchni, założyła kurtkę i pobiegła do sąsiadów, których dom stał oddalony od ich posesji o jakieś czterdzieści metrów od strony, z której dochodziły tajemnicze odgłosy.

— Pani Florczakowa! — zawołała do zdumionej tak nieoczekiwaną wizytą sąsiadki. — Czy pani mąż może powiększa piwnicę w naszym kierunku?

— Ale co też pani przyszło do głowy, pani Kolska? — Oczy sąsiadki zrobiły się okrągłe jak spodki. — Po co mój stary miałby piwnicę powiększać? Ta, co jest, nam w zupełności wystarcza. Skąd w ogóle taki pomysł?

— W naszej piwnicy coś stuka za ścianą. Tak, jakby ktoś młotkiem w nią walił. Mąż mówił o tym w piątek. Nie bardzo mu wierzyłam, no bo niby skąd. Ale dziś sama się przekonałam.

— Iiii, to pewnie szczury albo inne zarazy się wam zagnieździły, sąsiadko. Najlepszy na to jest…

— Też tak myślałam, ale to, co dziś słyszałam, zupełnie nie przypominało szczurów. To naprawdę wyglądało tak, jakby ktoś młotkiem walił, i to z zewnątrz.

Sąsiadka spoważniała. Zaczęła patrzeć przed siebie, jakby w ogóle ignorując obecność Aliny Kolskiej. Można było odnieść wrażenie, że toczy wewnętrzną walkę, czy powinna powiedzieć to, co w tej chwili przyszło jej do głowy. W końcu się odezwała.

— Może jakaś dusza pokutująca chce coś państwu powiedzieć. Pamiętam, jak kiedyś mój nieboszczyk dziadek ze strony mamy…

— Co też pani wygaduje, pani Irenko!? — przerwała jej z oburzeniem Alinka. — Przecież to grzech śmiertelny w takie gusła wierzyć! Nie słyszała pani, jak ksiądz w zeszłym roku na rekolekcjach wielkopostnych mówił…

— Ksiądz gada tak, jak mu każą, a ja swoje wiem. Gdzie tu zresztą logika? Jak tak, to każą wierzyć, że dusze w czyśćcu pokutują i modlić się za nie trzeba, i na mszę dawać, a jak jakaś dusza się odezwie i sama prosi o pomoc, to zaraz gusła i grzech śmiertelny.

— No dobrze, ale jak się dowiedzieć, co taka dusza może od nas chcieć? Zapytać ją tak po prostu?

— Jak jeszcze raz pani albo mąż usłyszycie to stukanie w piwnicy, weźcie ze sobą świecę, najlepiej gromnicę albo świecę chrzcielną któregoś z waszych dzieci, albo inną poświęconą. Kiedy stukanie znów się odezwie, trzeba się przeżegnać i zapytać: „Czego dusza żąda?”. Jak nic nie odpowie, to może to być Złe. Wtedy trzeba przynieść wody święconej i pokropić dokładnie całą piwnicę. Możliwe, że w pierwszej chwili po takim pokropieniu łomot zrobi się jeszcze większy i bardziej gwałtowny. To będzie znaczyło, że Złe miota się i próbuje walczyć ze święconą wodą, ale później wszystko powinno się uciszyć i już więcej nie wrócić, chyba że Złe się uprze i po paru miesiącach nawiedzi was znowu. Wtedy bez jakiegoś świątobliwego zakonnika się nie obejdzie. Zwykły proboszcz z naszej parafii nie wystarczy.

— Jezus, Maria! — Alinkę perspektywa odprawiania egzorcyzmów wystraszyła jeszcze bardziej niż samo stukanie w piwnicy. — A skąd my świątobliwego zakonnika znajdziemy!? Gdzie takiego w ogóle szukać!?

— Niech się pani nie martwi. Może nie będzie potrzebny. A gdyby się okazało, że jednak jest, to moja stryjeczna siostrzenica od pięciu lat u kamedułów za praczkę służy. Na pewno znajdzie tam kogoś takiego, co będzie się nadawał. Tylko z nimi kłopot, bo z klasztoru im podobno nie wolno wychodzić bez pozwolenia. Ale jak się postaracie… — Pani Florczakowa zrobiła znaczący gest prawą ręką, jakby liczyła pieniądze.

— Dziękuję pani. Muszę już lecieć. Mój stary niedługo wróci. Obiad trzeba mu ugotować. — Alinka odwróciła się od swojej rozmówczyni i pośpiesznie udała się w stronę domu, mrucząc pod nosem niezbyt pochlebne komentarze na temat zacofania i zabobonów sąsiadki.

Po powrocie na wszelki wypadek jeszcze raz zeszła do piwnicy. Odgłosy uderzeń rozległy się natychmiast, gdy mijała komórkę na węgiel. Wróciła na górę i zaczęła szukać gromnicy. Nie było to łatwe, bo państwo Kolscy nie należeli do przesadnie religijnych i w ostatnich latach  na drugiego lutego zwykle nie pojawiali się w kościele. Taka świeca powinna znajdować się w rzeczach pozostałych po jej niedawno zmarłej mamie. Tylko gdzie konkretnie? Kiedy przed pogrzebem szukali bezskutecznie jej oszczędności, chyba nie natrafili na nic takiego. Ale gdzieś ta świeca powinna być. Mama przecież na Gromniczną zawsze brała udział w nabożeństwie i, o ile Alinka pamięta, zabierała wtedy ze sobą świecę.

Przy przeszukiwaniu rzeczy matki zastał ją mąż, który wrócił wcześniej i miał zły humor.

— Myślisz, że tym razem ci się poszczęści i znajdziesz pieniądze matki? Lepiej weź się za obiad. Głodny jestem jak wilk. Do tego w mieście nic nie załatwiłem. Pieprzone urzędasy! — zaklął na koniec.

— Nie szukam pieniędzy. — Alinka była wyraźnie zaskoczona niespodziewanym pojawieniem się Wojciecha. — Szukam gromnicy. — Streściła mu po krótce rozmowę z Florczakową.

— Też coś! — prychnął oburzony. — Babskie gusła jakieś! Słyszał to ktoś, żeby duchy po piwnicach hałasowały!? Daj spokój ze świecami i zabierz się za obiad. W żołądku mnie ssie jak cholera!

— To jak myślisz, skąd bierze się ten łomot w komórce na węgiel? Dlaczego słychać go tylko wtedy, kiedy ktoś tam przechodzi? Umiesz to jakoś nie „po babsku” wytłumaczyć?

Wojciech sposępniał. Zamilkł na dłuższą chwilę.

— Nie wiem skąd — wymamrotał w końcu. — Ale w ducha nie uwierzę. To… to przecież niemożliwe.

— No dobrze, zaraz coś ugotuję. Postaram się w pół godziny wyrobić. Ale tę gromnicę na wszelki wypadek będzie trzeba znaleźć. Możliwe czy nie, ale jak tak dalej będzie łomotać w ścianę, to coś trzeba będzie z tym zrobić.

Stukanie rzeczywiście rozlegało się również w następnych dniach, za każdym razem, gdy ktoś schodził do piwnicy. Kolscy zaczęli zostawiać drzwi do podziemnej części domu otwarte na oścież, żeby przekonać się, czy tajemnicze odgłosy rzeczywiście pojawiają się tylko w obecności kogoś z nich. Faktycznie, gdy na dole nikogo nie było, panowała tam zupełna cisza.

Wojciech długo nie był przekonany do rad sąsiadki, ale kiedy wszelkie próby racjonalnego wyjaśnienia źródła tego hałasu nie przyniosły rezultatu, po około dwóch miesiącach zgodził się na eksperyment z gromnicą.

Ponieważ nie udało im się znaleźć tej należącej do teściowej, zdecydowali się kupić nową w sklepie z dewocjonaliami w pobliskim mieście. Poproszony o poświęcenie proboszcz zdziwił się, że małżonkowie nie chcą zaczekać do święta Matki Boskiej Gromnicznej, ale w końcu uległ naleganiom i posługę wykonał, godząc się z faktem, że nie doczekał się wyjaśnień co do przyczyny takiego pośpiechu.

Do piwnicy z zapaloną świecą weszli oboje. Zatrzymali się przed wejściem do komórki na węgiel. Łomotanie w ścianę rozległo się tak samo, jak za każdym wcześniejszym razem. Wojciech uznał, że jako głowa rodziny, właśnie on powinien wypowiedzieć sakramentalne pytanie zasugerowane przez sąsiadkę, mimo że nie czuł się do końca przekonany o celowości odprawienia takiej ceremonii. Skupił się w sobie, żeby nie parsknąć w tym momencie śmiechem, a następnie głośno, wyraźnie, z teatralnym patosem wyrecytował:

— Czego dusza żąda?

Stukanie umilkło. Przez chwilę nic się nie działo, tak że małżonkowie zaczęli podejrzewać, że w grę może wchodzić druga ewentualność wspomniana przez panią Florczakową i trzeba będzie, niestety, zaopatrzyć się w wodę święconą. Tymczasem po kilkudziesięciu sekundach odezwał się stłumiony, dochodzący jakby z głębokiej studni głos, w którym Alinka bez trudu rozpoznała swoją matkę, a Wojciech teściową.

— Zdejmijcie ze mnie ten ciężar, który przygniata mnie od godziny śmierci. Piętnasta i szesnasta cegła pod ścianą od lewej strony i te same w drugim rzędzie. O tu. — Rozległo się pojedyncze stuknięcie, które tym razem udało się bez problemu zlokalizować.

Wojciech zgasił gromnicę i zapalił latarkę. Oboje z Alinką zaczęli pośpiesznie rozgarniać rękoma węgiel we wskazanym miejscu. Wkrótce mogli się przekonać, że cegły wskazane przez nieboszczkę rzeczywiście są obluzowane i bez trudu dają się usunąć. Ich oczom ukazała się przykryta kawałkiem dykty skrytka głęboka na jakieś trzydzieści centymetrów, a w niej aluminiowe pudełko po cukierkach czekoladowych z wyraźnie wytłoczoną nazwą producenta tych łakoci. W jego wnętrzu znajdowało kilkaset banknotów o nominałach pięćdziesięciu, stu i dwustu złotych. Bez przeliczania można się było zorientować, że jest tego kilkadziesiąt tysięcy.

Gdy je zabrali i ponownie zakryli cegłami otwór w piwnicznej podłodze, stukanie rozległo się znowu. Tym razem jednak nie było miarowe i jednostajne, lecz miało postać rytmu jakiejś skocznej, wesołej piosenki.

— Dziękuję wam, moje dzieci! — odezwał się głos zza grobu. — Niech wam ten skarb dobrze służy. Ja będę teraz mogła zasnąć w spokoju. — Glos umilkł.

Małżonkowie spojrzeli po sobie z zakłopotaniem. Tak intensywnie szukali tych pieniędzy przed pogrzebem, tak byli źli, że nie udało im się ich znaleźć, a teraz, kiedy trzymali je w rękach, nie czuli żadnej satysfakcji. Więcej, mieli wrażenie, że metalowe pudełko ich parzy.

— Wiesz co — odezwał się Wojciech — jakoś głupio byłoby mi wziąć z tego coś dla siebie. Może zbudujemy mamie pomnik na cmentarzu za te pieniądze? Starczy na bardzo porządny, marmurowy.

— A na co jej to? — prychnęła Alinka. — Myślisz, że marmury i złoto w czymś nieboszczykom pomagają? Ale masz rację. Głupio byłoby je wydać tak o, na jedzenie i ciuchy. Tylko moim zdaniem pieniądze lepiej przysłużą się żywym. Dajmy je proboszczowi na ofiarę. Niech on zrobi z nich dobry użytek.

— Akurat. Na nową brykę dla siebie wyda i tyle z tego będzie. Ja tam mu za bardzo nie wierzę. Jak już ta kasa ma się komuś przysłużyć, to dajmy ją komuś, kto naprawdę potrzebuje.

Światło latarki zaczęło słabnąć z powodu zużycia baterii, a Alinka i Wojciech kłócili się zawzięcie o to, co zrobić ze skarbem pozostawionym przez niedawną gospodynię tego domu.

— Słuchaj — zaproponowała w końcu Alinka — może by tak zapytać mamy? Przecież to jej pieniądze. Niech sama zdecyduje, co z nimi zrobić.

Zapalili ponownie gromnicę. Przeżegnali się i uroczystym tonem zadali zmarłej pytanie, o to jak jej zdaniem powinni spożytkować pozostawione przez nią pieniądze. Odpowiedziało im jednak głuche milczenie. Powtórzyli pytanie jeszcze raz. Z tym samym skutkiem. Kiedy kolejne próby nie przyniosły efektu, uznali, że widocznie mama nie jest już zainteresowana losem swoich oszczędności. Pozbyła się ciężaru i teraz cieszy się już wiecznym szczęściem. Sprawy doczesne przestały ją interesować.

Wojciech popatrzył na blaszane pudełko, po czym wszedł do piwnicy i odłożył je tam, skąd przed chwilą zostało zabrane.

— Niech sobie leży — zawyrokował. — Może kiedyś później przyjdzie nam do głowy jakiś pomysł, co z nimi zrobić.

Żona zgodziła się z nim i oboje wyszli z piwnicy, oświetlając sobie drogę gromnicą, gdyż bateria latarki zdążyła się całkowicie wyczerpać.

 

Tej zimy opady śniegu były wyjątkowo obfite. Na polach i łąkach zaległa gruba na ponad metr warstwa białego puchu. W marcu przyszło gwałtowne ocieplenie. Niewielka rzeka płynąca nieopodal wsi nie była w stanie przyjąć takiej ilości spływającej z niezwykłą intensywnością wody. Stan alarmowy został przekroczony o ponad cztery metry. Najstarsi ludzie w okolicy nie pamiętali takiej powodzi.

Mieszkańcy wszystkich pobliskich miejscowości w pośpiechu opuszczali swoje domy, zabierając ze sobą tylko najpotrzebniejsze rzeczy. Tak samo uczynili państwo Kolscy. Po powrocie, kiedy woda opadła, osuszenie piwnicy zajęło im ponad miesiąc. Gdy wreszcie można było tam spokojnie wejść, Wojciech zajrzał do znanej sobie skrytki. Metalowe pudełko po cukierkach nie stanowiło wystarczającego zabezpieczenia przed wodą dla jego zawartości. Plik banknotów przypominał teraz jednolitą papierowo-błotnistą masę, której żaden bank nie uznałby z pewnością za prawny środek płatniczy. Wojciech popatrzył na pudełko, po czym odrzucił je ze złością w kąt komórki.

„Takich idiotów jak my to ze świecą szukać”, pomyślał, po czym ociężałym krokiem poczłapał na górę, żeby zastanowić się, skąd wziąć pieniądze na popowodziowy remont.