Makatka
Towarzyszyła życiu Jacka właściwie od zawsze. Wisiała nad
jego łóżeczkiem, gdy był jeszcze szkrabem z trudem przyswajającym sobie trudną
sztukę chodzenia i mowy. Pozostawała na tej samej ścianie przez cały czas jego
dorastania i także później, w wieku dojrzałym. Wpatrywał się w nią po
przebudzeniu i przed zaśnięciem. Mijały lata, a ona niezmiennie budziła jego
zachwyt. Jeleń panujący niepodzielnie na jej centralnym planie wyglądał jak
żywy. On wprawdzie nigdy nie widział żywego jelenia, ale nie miał wątpliwości,
że ten jaskrawopomarańczowy kolor jego sierści ostro kontrastujący z równie
jaskrawą zielenią trawy, nie jest niczym innym, jak kwintesencją życia wyrażoną
w malarskim arcydziele. Do tego bardzo precyzyjnie zarysowane kształty zwierzęcia
oraz niezwykle bogate rozgałęzienia jego poroża kazały wierzyć, że jest to
dzieło mistrza nad mistrzami, który tylko ze względu na jakąś wyjątkową
nieprzychylność losu nie został uwieczniony w kronikach historii sztuki.
Całości dopełniało idealnie czarne tło, jakby ów wybitny artysta malował swoje
dzieło w głębokiej nocy na polanie oświetlonej wyjątkowo silnym jupiterem.
Wszyscy odwiedzający dom wyrażali swój jednogłośny zachwyt
nad tym obrazkiem, co utwierdzało malca w przekonaniu, że takie właśnie są
powszechnie przyjęte kanony piękna. To przeświadczenie stało się w nim tak
silne, tak nierozerwalnie złączone z miłością do rodzinnego domu, że gotów był
bronić go jak największej świętości i bezwzględnie stawić czoła każdemu, kto
ośmieliłby się tę prawdę zakwestionować.
— Ten bohomaz to chyba starzy ci powiesili, a ty nie
masz odwagi go wyrzucić – stwierdził raz kolega z klasy, który przyszedł, żeby
wspólnie pouczyć się matematyki przed zapowiedzianą klasówką. – Ja bym nie
wytrzymał z czymś takim na ścianie. Przecież oczy bolą, jak się na to patrzy.
O dalszym rozwiązywaniu zadań nie mogło już być mowy. Jacek
nigdy więcej nie odezwał się do tego kolegi w żadnej sprawie. W ten sam sposób
stracił jeszcze kilku innych znajomych, a nawet pierwszą dziewczynę, co bolało
go najbardziej, bo był w niej zakochany do szaleństwa. Trudno było mu jednak
umawiać się na randki z kimś, kto kwestionuje estetyczną wartość czegoś, co
towarzyszyło mu przez całe życie i zostało uznane za część jego tożsamości.
Zdania nie zmienił nawet wtedy, gdy nauczycielka plastyki w
ósmej klasie wyraziła swoją krytyczną opinię nie o jego makatce wprawdzie, ale
ogólnie o tego typu twórczości. Uznał wtedy, że „pani się nie zna”, a w ogóle
to „nie to, co ładne, tylko co się komu podoba”, a jemu najbardziej podoba się
pomarańczowy jeleń na zielonej trawie i na czarnym tle. Bolało go jednak, że w
tym swoim poglądzie jest niemal całkowicie odosobniony. Podzielali go wyłącznie
członkowie jego rodziny, sąsiedzi i niektórzy znajomi rodziców. Wszystko to
byli ludzie bez szkół, wykonujący na co dzień proste, fizyczne prace. Postanowił
zostać jednym z nich.
Po skończeniu szkoły podstawowej wybrał zawodówkę, mimo że
wychowawczyni doradzała mu technikum. Teraz nie bał się już zapraszać kolegów
do swojego domu. Wprawdzie niekoniecznie wyrażali oni zachwyt nad ozdobą ściany
nad jego łóżkiem, ale przynajmniej jej nie krytykowali. Ożenił się z dziewczyną
podzielającą jego zauroczenie pomarańczowym jeleniem na ścianie. Makatkę zabrał
do ich nowego, wspólnego mieszkania. Teraz wisiała nad małżeńskim łożem obok
ślubnej fotografii. Nie trzeba było więcej o niej myśleć. Wrosła w krajobraz
domu i jej obecność była tak oczywista jak codzienne poranne wstawanie, trzy
posiłki i wieczorne kładzenie się spać.
Przypomniał o niej dopiero syn Jacka, kiedy był w pierwszej
klasie liceum. Oczywiście przez piętnaście lat swojego życia nieraz widział
malarskie arcydzieło w sypialni rodziców, ale dopiero wtedy, podczas wiosennych
porządków powiedział ni stąd ni zowąd:
— Tato, ten kiczowaty obrazek można by wyrzucić. Jest
wyblakły, przykurzony i w dodatku te kolory takie koszmarne. Nie mam
pojęcia jak ty i mama możecie codziennie na to patrzeć.
Jacek poczerwieniał na twarzy, pięści mu się odruchowo
zacisnęły, chociaż nie był z natury gwałtowny.
— To… to niemożliwe, żebyś ty… - zaczął mówić nerwowo,
lekko jąkając się przy tym – ty myślał tak samo, jak ci wszyscy mądrale, co to
mają niby wyrobiony gust i gardzą takimi jak ja! Ty się od nich nie różnisz!
Ty… ty też mną gardzisz!
— Tato, uspokój się. – Syn próbował załagodzić
nieoczekiwany wybuch. – Przecież to tylko obrazek…
— To nie jest TYLKO obrazek! – przerwał mu ojciec. – To
jest całe moje życie! On był ze mną od samego urodzenia. Namalował go mój
wujek. Ty go nie znasz, ale to był wspaniały człowiek. Ja nie pozwolę nikomu
tego tknąć ani mówić o tym obraźliwie, bo dla mnie to jest prawdziwe dzieło
sztuki, z którym te wszystkie nowoczesne bazgroły nie mogą się równać.
— No dobrze tato, nie będę już więcej wspominał o tym
obrazku, skoro jest dla ciebie taki ważny. Nie wiedziałem, że tak bardzo ci na
nim zależy.
— Mówisz teraz tak, bo chcesz mnie uspokoić, ale
myślisz to samo, co powiedziałeś na początku. Ty nie jesteś taki jak ja. Ty mną
pogardzasz. Nie wyprzesz się tego.
— Tato, naprawdę tobą nie pogardzam. Przecież można
chyba mieć różne gusta.
— To nie tak. Wy, licealiści i ludzie po różnych
szkołach, uważacie swoje gusta za lepsze, bardziej wyrobione, pokpiwacie sobie
z nas, którym podoba się to, co proste i naturalne. A wujek, jak to malował, to
wkładał w to całą duszę i… i dla mnie to jest właśnie wielka sztuka, nawet
jakby tysiąc profesorów od malarstwa mówiło co innego.
— Może nie mówmy już o tym. – Syn postanowił w miarę
polubownie zakończyć dyskusję, która zdawała się prowadzić na niebezpieczne
manowce. – Roboty jeszcze mamy dużo. Szkoda czasu.
Jacek nic nie odpowiedział i rzeczywiście obaj zabrali się
do dalszego robienia porządków. O makatce więcej nie wspomnieli, ale stosunki
ojca z synem od tamtego dnia uległy ochłodzeniu. Stały się bardziej oficjalne,
kurtuazyjne, pełne nienaturalnego w domowych warunkach dystansu.
Po wielu latach, gdy Jacek złożony ciężką chorobą leżał w
szpitalu i zdawał sobie sprawę, że zbliża się już moment jego rozstania z tym
światem, syn odwiedził go w któreś sobotnie popołudnie. Po przywitaniu wyjął z
teczki złożone na cztery części czarne, prostokątne płótno.
— Przyniosłem ci twoją makatkę, tato – powiedział
czule, wręczając ojcu prezent. – Jest naprawdę piękna. Nieważne, co mówią
zawodowi artyści. Ja ją pokochałem, bo kocham ciebie, a ty kochasz ją. To w
zupełności wystarczy.
Schorowany człowiek rozłożył drżącymi rękoma przyniesione
płótno. Po jego obu policzkach popłynęły łzy. Nie miał dość sił, żeby trzymać
makatkę odpowiednio wysoko i móc na nią patrzeć. Z pomocą syna ułożył ją na
szpitalnej poduszce i przytulił do niej głowę. Szykujący się do godowego ryku
pomarańczowy jeleń zdawał się do niego uśmiechać.