W klatce
Ciasno mi w tej piwnicy i okropnie
niewygodnie. Najchętniej wyszedłbym stąd natychmiast, rozprostował plecy,
wyciągnął w górę ramiona i odetchnął pełną piersią. Wiem, to niemożliwe. Na
zewnątrz temperatura przekracza sześćdziesiąt stopni Celsjusza. Wszelkie żywe
stworzenia mogą przetrwać tylko w głębokim cieniu, takim jak tu. Wieczorem
zrobi się odrobinę chłodniej. Będzie można wyjść, rozejrzeć się za czymś do
jedzenia. Byle tylko piekielnie silna ulewa połączona z gwałtownym huraganem
nie rozwaliła i nie zalała mi tej kryjówki. Wody na co dzień cholernie brakuje,
ale jak spada z nieba taka nawałnica — katastrofa. Innego schronienia przed
jutrzejszym upałem prędko bym pewnie nie znalazł.
Rozejrzeć się za jedzeniem w
praktyce oznacza utłuc kilku drogich rodaków, którzy wyczają wcześniej jakieś
źdźbła trawy nadające się do spożycia. Jeśli któryś z nich okaże się szybszy…,
wtedy wszelkie problemy znikną z mojej głowy raz na zawsze. Nie trzeba będzie
myśleć o jutrzejszej temperaturze, o wodzie, o huraganach. Kuszące. Tylko tak
sakramencko mocno chciałoby się żyć. Im bardziej życie wymyka się z rąk, tym
bardziej się go chce. Inni też chcą. Tym gorzej dla nich. Wszyscy na raz nie
przeżyjemy.
Dziś nie ma swoich ani obcych.
Wszyscy jesteśmy konkurentami w walce o każdy następny dzień. Albo ja, albo ten
drugi, właśnie wyrywający z ziemi jakieś zielsko, którego słońce na zdążyło
spalić. Nie tworzymy już rodzin ani żadnych społeczności. Opętał nas zwierzęcy
instynkt przetrwania, chociaż wiemy, że i tak to niemożliwe. Za rok będzie
pewnie cieplej niż teraz, potem jeszcze cieplej, aż w końcu nawet w tej piwnicy
nie da się żyć i wtedy już nic nie będzie. Nawet naszych ciał nikt nie
pogrzebie.
Za kilkaset lat może znów ochłodzi
się na tyle, że przyroda zacznie odżywać. Najpierw rośliny, potem pewnie jakieś
drobne zwierzątka. Jak źle pójdzie, to w końcu pojawi się jakieś zwierzę, z
przednimi łapami wyposażonymi w długie palce, wolnymi od podpierania się o
ziemię, zdolne do wypowiadania słów. Wtedy wszystko zacznie się od początku:
nauczy się rozpalać ogień, zacznie hodować bydło, wynajdzie silnik i w końcu
padnie od nadmiaru gorąca tak jak my.
Może jednak taka rozumna istota
nigdy się już nie pojawi. Dla ziemi to by było najlepsze. Gdyby nasi przodkowie
byli rzeczywiści „rozumni”, jak sami siebie nazwali, to każdego wynalazcę
natychmiast skazywaliby na śmierć, a jego wynalazki niszczyli i nigdy nie
dopuszczali do ich rozpowszechnienia. Stało się, niestety, inaczej, dlatego to,
co będzie, można określić tylko jednym słowem — masakra. Zamiast więc zajmować
się przyszłością, której nie będzie, wolę powędrować myślami ku temu, co było.
Z rozczuleniem wspominam opowieści
mojego dziadka o czterech porach roku cyklicznie goszczących niegdyś na naszej
ziemi. Była zima. Padał wtedy śnieg, a rzeki, jeziora i stawy pokrywał lód. Ja
śniegu ani lodu już nie pamiętam. To znaczy lód owszem, robiło się go w
zamrażalniku, żeby później taką kostkę wrzucić do wody gazowanej albo jakiegoś
trunku, ale że coś takiego pokrywało rzeki i jeziora, tego nie potrafię sobie
wyobrazić. Śniegu to już zupełnie nie kojarzę. Dziadek mówił, że to taki biały
puch sypiący z nieba zamiast deszczu. Po śniegu jeździło się podobno na sankach
i nartach, a po lodzie na łyżwach. Myślę, że musiało to być coś
superprzyjemnego.
Po zimie była wiosna. Kwitły wtedy
kwiaty na drzewach i na łąkach. Dziś drzewa nie kwitną. Te, których nie
połamały wichury, pousychały i nawet po ulewnych deszczach się nie
zazieleniają. W trawie czasami po deszczu pojawi się jakiś kwiat, ale więdnie
bardzo szybko.
Lato było kiedyś podobno
najpiękniejszą porą roku. Jeździło się wtedy na wakacje nad morze, nad jeziora
albo w góry, żeby po nich wędrować. Dziś lato to czas przeklęty. Za
szczęściarza może się uważać ten, kto je przeżyje.
Według słów dziadka jesień była ze
wszystkich pór roku najsmutniejsza. Napawała ludzi myślami o przemijaniu,
starzeniu się i śmierci. Obecnie to czas najradośniejszy. Robi się wtedy
chłodniej i jest nadzieja, że przeżyje się do następnego lata.
Tak, cudowne były czasy młodości mojego
dziadka. Mogłyby być takie do dziś, gdyby odrobinę więcej rozumu mieli ci, od
których wtedy coś zależało. Niestety, najbogatsi bali się uszczuplenia swoich
majątków, politycy bali się utraty poparcia, a masy bały się o swoje miejsca
pracy. Tylko ugotowania się w słonecznym ukropie nikt się nie bał. Wiedzieli,
że sami tego nie dożyją, a nasz los — los ich dzieci i wnuków mieli wiadomo
gdzie.
Dawno temu straszono tych, którzy
wyrządzali innym krzywdę, że po śmierci będą się smażyć w kotłach ze smołą w
miejscu zwanym piekłem. Ciekawe, czy tam jest goręcej niż teraz tu, na ziemi.
Jeśli tak, to powinno tam trafi całe pokolenie naszych najukochańszych przodków.
Oni za swojego życia mieli raj, my mamy piekło. Czas zamienić się miejscami.