Sesja zdjęciowa
Pani Jadzia wracając z pobliskiego sklepu z siatką
pełną zakupów, odruchowo spojrzała na skrzynkę na listy. Zawsze na nią patrzy
ilekroć ją mija, wchodząc albo schodząc po schodach. Zazwyczaj nic w niej nie
ma. Kto niby miałby do niej pisać? Trzech już dorosłych synów jest na miejscu,
rodzice dawno nie żyją, a innych krewnych właściwie nie ma. To znaczy nie jest
pewna czy ma. Przed wojną miała brata, ale w czasie tej całej koszmarnej
zawieruchy ślad po nim przepadł. Niby nikt nie powiadomił oficjalnie o jego
śmierci, ale pani Jadzia zdążyła nabrać przekonania, że zginął. Przecież gdyby
żył, odezwałby się na pewno. Mieszka w końcu w tym samym domu, który zajmowali
przed wojną. Stąd Mietek wychodził z torbą na ramieniu, kiedy w trzydziestym
dziewiątym powołali go do wojska. Wiedziałby dokąd wrócić, a jakby z jakiegoś
powodu nie mógł wrócić, to by przynajmniej napisał. Tymczasem już piętnaście
lat minęło od zakończenia wojny, a o nim ani widu, ani słychu. Cóż innego może
to oznaczać, jeśli nie to, że gryzie ziemię w jakiejś frontowej mogile, nie
wiadomo jak daleko od domu.
Jeszcze w ubiegłym roku, jak Antek, najmłodszy syn
był w wojsku, to listy przychodziły regularnie co tydzień. Zawsze w czwartki,
jak w zegarku. Dobry chłopak z tego Antka, nie zapominał o matce w tych
koszarach. Ale przed rokiem wrócił, mieszka razem z nią, więc i pisać nie
potrzebuje. Tak samo dwóch starszych. Chociaż narzekać na synów pani Jadzia nie
ma powodu, pracują wszyscy trzej na kolei, wódki nie piją, w pracach domowych
pomagają, węgla z deputatów mają tyle, że nawet sąsiadom mogą odsprzedawać, to
jednak martwi ją, że do tej pory żaden z nich jej na wesele nie prosi. Na co
właściwie czekają? Lata im lecą, bykowe muszą płacić, a żaden się za
dziewczynami nie ogląda. Dziwne to, ale trudno. Na siłę ich przecież swatać nie
będzie. Listów od narzeczonych też więc nie ma co się spodziewać. Tylko taki
nawyk zaglądania do skrzynki pozostał.
Tym razem jednak za rządkiem okrągłych otworów w
metalowych drzwiczkach wyraźnie widniała biała koperta. Biała, więc na pewno z
jakiegoś urzędu. Zwykli ludzie przeważnie wysyłają listy w niebieskich. Pewnie
z ADM-u albo z elektrowni, pomyślała pani Jadzia. Takie pisma z reguły nic
dobrego nie oznaczają. Trudno, trzeba wyjąć. Nic się przecież na to nie
poradzi. Odstawiła siatkę z zakupami i sięgnęła do kieszeni płaszcza po pęk
kluczy. Od skrzynki to ten najmniejszy, włożyła go w odpowiedni otwór i
przekręciła.
W lewym górnym rogu koperty widniała wyraźnie duża
pieczątka Polskiego Czerwonego Krzyża. Kie licho? Dopiero po dłuższej chwili
pani Jadzia uprzytomniła sobie, co może oznaczać taka korespondencja. Wkrótce
po wojnie, to był chyba czterdziesty ósmy albo dziewiąty rok, teraz dokładnie
nie pamięta, napisała do PCK pismo z prośbą o odnalezienie jej brata. Synowie
byli wtedy jeszcze mali. Najstarszy, Józek, miał czternaście albo piętnaście
lat. Mąż z wojny nie wrócił i w tym wypadku nie było wątpliwości, jaki spotkał
go los. Wiadomość o jego chwalebnej śmierci na polu chwały otrzymała jeszcze w
lutym czterdziestego piątego roku. Skoro ojca chłopaki mieć nie będą, to niech
przynajmniej mają wuja, pomyślała.
Przez jedenaście, a może dwanaście lat nie było
żadnej odpowiedzi. Zdążyła w tym czasie zwątpić, czy ona kiedykolwiek nadejdzie.
Później zupełnie o tym piśmie zapomniała. Chłopcy dorośli, więc obecność
męskiej ręki przestała im być potrzebna. Zresztą i bez niej wyrośli na
porządnych ludzi. I oto przychodzi odpowiedź. Ciekawe, co ta pękata koperta
rozmiarów kartki z bloku rysunkowego w sobie zawiera. Czy będzie to dobra, czy
zła nowina? Czy znaleźli go żywego, czy jego grób? Pani Jadzia sama nie potrafiła
sobie odpowiedzieć na pytanie, która wiadomość bardziej by ją zasmuciła. Jeśli
ostatecznie potwierdzą się jej dotychczasowe przypuszczenia, to postara się na
najbliższych Wszystkich Świętych odwiedzić miejsce, gdzie go pochowano, zapali
świeczkę, pomodli się za jego duszę, co zresztą i tak już od dłuższego czasu
robi. O ile oczywiście będzie tu dokładnie napisane, gdzie to jest. A jeśli
okaże się, że brat żyje, to z jednej strony radość, a z drugiej nie da się
uniknąć pytania, dlaczego do tej pory sam nie próbował się z nią skontaktować.
Czyżby zupełnie zapomniał, że ma siostrę? A może stracił zupełnie pamięć,
przebywa teraz w jakimś przytułku i nie ma pojęcia, kim jest? Pani Jadzia
słyszała o takich przypadkach. W gazetach nieraz pisali i w radiu też o tym
mówili. Jeśli tak właśnie jest, to z czego się właściwie cieszyć? Co za pożytek
z takiego życia, jak pamięci ani rozumu się nie ma?
Niecierpliwie rozerwała kopertę i wyciągnęła gruby
plik dokumentów. Ciekawość ją dosłownie zżerała, ale chwilowo musiała ją
opanować. Za drobne litery. Bez okularów nie da rady, a przy sobie ich nie
miała. Trzeba będzie wejść do mieszkania, rozpakować zakupy, uzbroić oczy w
szkła i dopiero wtedy na spokojnie przejrzeć te wszystkie papierzyska.
Gdy już uporała się z tymi wszystkimi
czynnościami, usiadła przy stole w dużym pokoju i zaczęła wczytywać się w treść
pism będących owocem ponad dziesięcioletnich poszukiwań jej brata. Po wstępnych
wyjaśnieniach, jakie podjęto czynności, z kim się kontaktowano itp., dobrnęła
wreszcie do końcowych ustaleń, z których wynikało, że Mieczysław Żychliński,
syn Wojciecha urodzony 14. września 1915 roku mieszka obecnie w Chicago w Stanach
Zjednoczonych, dokąd udał się wkrótce po uwolnieniu z obozu jenieckiego
mieszczącego się wówczas na terenie amerykańskiej strefy okupacyjnej w
zachodniej części Niemiec. Jest żonaty, ma dwoje dzieci. Materialnie dobrze
sytuowany, prowadzi własną restaurację, która przynosi całkiem spore dochody.
Pani Jadzia odłożyła plik kartek z mieszanymi
uczuciami. Z jednej strony to dobrze, że Mietek żyje i nieźle mu się powodzi.
To na pewno radosna wiadomość. Z drugiej jednak, dlaczego łotr przez tyle lat w
ogóle się nie odezwał!? Ona tu opłakiwała jego stratę, dawała na wypominki za
spokój jego duszy, a on w tym czasie urządził się wygodnie w Ameryce, wzbogacił
się i o siostrze w kraju zupełnie zapomniał. A przecież jej tu było tak ciężko,
kiedy sama musiała zarobić na utrzymanie trzech chłopaków. Mógł chociaż napisać
list, zapytać czy czegoś nie potrzebują. Chyba nie zapomniał, gdzie mieszkał
przed wojną. Nawet jakby nie był pewien, czy gdzieś się nie przeprowadzili, to
mógł spróbować napisać na stary adres. Przekonałby się, że nic się nie
zmieniło, nawet nazwa ulicy.
Na szczęście PCK podało jego dokładny adres w
Chicago. Zaraz po obiedzie trzeba będzie usiąść i wygarnąć temu skurczybykowi,
co się myśli o takim traktowaniu rodziny. Teraz jednak trzeba zabrać się za
gotowanie. Józek niedługo wróci z pracy. Będzie głodny. Zostawiła rozłożone
papiery na stole i poszła do kuchni gotować kartoflankę ze skwarkami.
— Co dobrego słychać u mamy — zagadnął
życzliwie najstarszy syn, gdy tylko przekroczył próg domu.
— Oj, synku, sama nie wiem, czy to dobre, czy
złe wieści — odpowiedziała zatroskanym głosem pani Jadzia, wskazując ręką plik
kartek na stole. — Z PCK to dziś przyszło. Wiadomości o wujku Mietku przysłali.
— Żyje?
— Tak, mieszka w Ameryce i nawet dorobił się
tam sporego majątku, ale właśnie to mnie martwi, że przez cały ten czas ani
razu się nie odezwał. Przecież wiedział, gdzie nas szukać. Zła jestem na niego,
że tak milczał. Zaraz po obiedzie usiądę i napiszę do niego taki list, że mu w
pięty pójdzie.
— Myślisz, mamo, że wujek się tym przejmie,
że mu nawtykasz w liście? Najwyżej obrazi się i już w ogóle się nie odezwie.
Trzeba wymyśleć coś takiego, żeby go mocno potrząsnęło, żeby poczuł się głupio,
że się do tej pory nie odzywał i zechciał to jakoś naprawić.
— Co masz na myśli? — W głosie pani Jadzi
dało się wyraźnie wyczuć głębokie zaniepokojenie.
— Coś mi chodzi po głowie, ale na razie nie
chcę za dużo mówić. Muszę to obgadać z Antkiem i Tadkiem. W każdym razie
chwilowo nic do wujka nie pisz. Zaczekaj, aż coś wspólnie postanowimy.
Zebranie się trójki braci w komplecie nie było
rzeczą prostą. Antek, który był maszynistą, prowadził właśnie pociąg towarowy
aż do Szczecina. Wrócić miał dopiero następnego dnia rano. Jak wróci, będzie na
pewno zmęczony. Zechce od razu położyć się spać. Tadek też przyjdzie późno, bo
ma do jedenastej wieczorem dyżur w nastawni. Potem znów Józek będzie miał
popołudniową zmianę i tak w kółko.
Dopiero po upływie tygodnia od przyjścia wiadomej
przesyłki udało się wszystkim zebrać przy stole w dużym pokoju i omówić
szczegółowo sprawę odpowiedniej formy przypomnienia najwyraźniej cierpiącemu na
sklerozę wujkowi, że ma w dawnej ojczyźnie rodzinę. Pani Jadzia złapała się za
głowę, gdy przedstawili jej wyniki swoich obrad.
— Jezus, Maria! — krzyknęła, nie ukrywając
przerażenia. — Czy wyście całą trójką poszaleli!? Toż to czysty kryminał! I ja
miałabym się bawić w takie rzeczy!? Nie! Absolutnie się nie zgadzam! Mowy nie
ma! Nawet do głowy mi nie przyszło, że będziecie chcieli mnie na coś takiego
namówić!
— Mamo, żaden kryminał — zaczął uspokajać ją
Józek, autor całego pomysłu. — Przecież nikomu nie chcemy zrobić żadnej
krzywdy, a że wujek się trochę przestraszy i poczuje wyrzuty sumienia, to
dobrze mu tak. Przecież mógł się odezwać przez te piętnaście lat od zakończenia
wojny. Może serce mu zmięknie i zechce jakoś poratować osieroconych
siostrzeńców. W końcu o to przede wszystkim chodzi, nieprawda?
Pani Jadzia pokręciła głową z dezaprobatą, jednak
po długich, intensywnych namowach ze strony wszystkich synów, zgodziła się wziąć
udział w tym szalonym przedsięwzięciu.
— My się wszystkim zajmiemy — zapewnił ją
Józek — ty nic nie musisz robić. Tylko idź do sklepu i kup sobie czarną
sukienkę, nie za elegancką i nie za drogą, żeby wujek nie pomyślał sobie, że my
tu w jakichś dostatkach żyjemy.
— Do Markiewiczowej nie pójdę — stanowczo
oznajmiła pani Jadzia. — za dobrze mnie zna. Zacznie wypytywać, kto umarł i
kiedy pogrzeb, a ja kłamać nie potrafię. Od razu domyśli się, że coś kręcę.
— Na osiedlu za torami też jest sklep
odzieżowy — przypomniał Antek. — Tam cię nikt nie zna.
— No dobrze, zrobię tak, jak mówicie, ale
strasznie mi głupio. Swoje lata już mam, a takie przebieranki każecie mi robić.
Miejmy tylko nadzieję, że żadna awantura z tego nie wyniknie.
— Niech się mama nie boi. Jaka by miała być
awantura. Znajdziemy dobrego fotografa. Zrobi parę zdjęć. Wyślemy je wujkowi do
Chicago z wiadomością o twojej nagłej śmierci. Jeśli to go nie wzruszy i nie
zjawi się tu w ciągu paru miesięcy z workiem prezentów, to już chyba nic na
niego nie podziała. Niech go wtedy diabli porwą razem z jego knajpą i
zarobionymi w niej dolcami.
Pan Kazimierz Konieczny swój zakład fotograficzny
prowadził jeszcze od czasów przedwojennych. Słynął nie tylko z solidnego,
rzemieślniczego warsztatu, ale także dużego artystycznego kunsztu. W witrynie
prowadzonego przez siebie zakładu wystawiał nie tylko najbardziej udane
portrety, zdjęcia ślubne i pierwszokomunijne, lecz przede wszystkim swoje
najlepsze fotogramy robione w plenerze, ujęcia naprawdę nietuzinkowe, które
mogłyby zachwycić niejednego jurora krajowych i międzynarodowych konkursów
sztuki malowania światłem, gdyby tam kiedykolwiek trafiły. Miał wszakże jedną
niezbyt uciążliwą słabość, o której wiedzieli tylko jego najbliżsi przyjaciele.
Panicznie bał się duchów. Gdy był mały, ojciec zabrał go do kina na jakiś film
z gatunku niemieckiego ekspresjonizmu, nie zważając na to, że chłopak jest zbyt
młody na drastyczne sceny, jakie można tam będzie zobaczyć. Z recenzji
wynikało, że nie ma obawy, iż nieletnia latorośl zobaczy na ekranie ludzi
całujących się albo, co gorsza, usiłujących przysporzyć światu nowego potomka,
więc może spokojnie ten film oglądać. Dzieciak tak przeraził się widokiem
wampira, który na ekranie wysysał krew z szyi swoich ofiar, że do tej pory,
chociaż był już dorosłym mężczyzną i w dodatku przeżył straszliwą wojnę, unikał
chodzenia o zmierzchu w okolice cmentarzy, przed pójściem spać wkładał klucz do
zamka i szczelnie zasuwał zasłony. Niechętnie też godził się na uwiecznianie
ceremonii pogrzebowych. Ci, którzy go dobrze znali, wiedzieli, że w takich
sprawach lepiej zwracać się do innych fotografów. Zdziwił się zatem bardzo, gdy
pewnego dnia jego skromny zakład odwiedzili trzej młodzi mężczyźni ubrani w
czarne garnitury i z posępnymi minami poprosili o sfotografowanie w trumnie ich
zmarłej matki.
— Rozumiecie, panowie, ostatnio jestem bardzo
zajęty — próbował się wymawiać. — Nie wiem, czy dam radę. Może poszukalibyście
innego fotografa?
Bracia jednak bardzo nalegali. Nie wiedzieli nic o
irracjonalnym lęku pana Koniecznego przed duchami, natomiast znali go jako
najlepszego fachowca w mieście, a zdjęcia wysłane do Ameryki musiały być
najwyższej jakości. W końcu dał się przekonać, gdy zaproponowali mu potrójną
zapłatę za każdą odbitkę.
Punktualnie o ósmej rano następnego dnia mistrz
fotografii znalazł się z całym sprzętem niezbędnym do wykonania profesjonalnych
zdjęć przed drzwiami mieszkania pod adresem wskazanym mu przez trójkę
zamawiających mężczyzn. Pani Jadzia leżała na wznak ubrana w czarną sukienkę z
rękoma złożonymi na piersiach w prostej sosnowej trumnie, którą Antkowi udało
się wypożyczyć na jeden dzień u miejscowego stolarza. Był bardzo zdziwiony
takim nietypowym zamówieniem, ale Antek przekonał go, że nie chodzi o żadne
przestępcze sprawy, że trumna wróci w stanie nienaruszonym, no i że zarobi na
niej dodatkowy grosz, bo teraz na wypożyczeniu, a w przyszłości normalnie komuś
ją sprzeda. Zapłata za wynajem miała być oczywiście odpowiednio niższa od ceny
zakupu.
Twarz i ręce rzekomej nieboszczki były
przypudrowane tak, żeby nie było widać tętniącego cały czas pod skórą życia.
Oddychać starała się płytko, niezauważalnie. Na czas sesji zdjęciowej miała
całkowicie wstrzymać oddech. Tak się jednak złożyło, że gdy tylko fotograf przygotował
swój sprzęt do zrobienia pierwszego zdjęcia, do pokoju wpadła duża, brzęcząca
mucha i zaczęła swój natrętny taniec dokoła nosa i ust zmarłej. Pani Jadzia nie
była szkoloną aktorką. Mogła udawać, że nie oddycha, ale odruchu odpędzenia od
siebie budzącego jej obrzydzenie owada nie potrafiła powstrzymać. Wykonała gwałtowny
zamach prawą ręką i nim zdążyła się zreflektować, usłyszała łoskot czegoś
ciężkiego upadającego bezwładnie na podłogę. Natychmiast też rozległ się krzyk
Józka.
— Co się stało, panie Konieczny!? Nic panu
nie jest!? — Przypadł do leżącego na podłodze fotografa i zaczął potrząsać jego
ramieniem. Ten jednak w ogóle nie reagował. Zrobił się siny na twarzy i nie
można było dostrzec, żeby oddychał. Przerażony Józek chwycił go za przegub ręki
i zaczął sprawdzać puls. Nie wyczuł go. Wkrótce zauważył też mokrą plamę w
okolicy krocza mężczyzny.
— Nie żyje — stwierdził ponuro, podnosząc się
z kolan — chyba się przestraszył, jak zobaczył, że nieboszczka odpędza muchę
sprzed nosa. Że też musiała akurat mamą się zainteresować!
— To wy mu nie powiedzieliście, że to tylko
na niby!? — zapytała z wyrzutem pani Jadzia, wychodząc z trumny. — I co my
teraz zrobimy!?
— Baliśmy się, że się nie zgodzi — ze
skruszoną miną zaczął wyjaśniać Antek. — Sama mama mówiła, że to taki szalony
pomysł. Kto mógł przypuszczać, że mucha zacznie mamie przeszkadzać właśnie
wtedy, kiedy on będzie robił zdjęcie, a tym bardziej, że on od razu wykituje ze
strachu. Przecież to nienormalne tak bać się nieboszczyków.
— Nie czas teraz biadolić — wtrącił się Tadek
— trzeba pomyśleć, jak się pozbyć jego ciała, żeby nikt nie zauważył. Jeszcze
mogą nas oskarżyć o morderstwo.
— Jakie morderstwo!? Przecież myśmy nic nie
zrobili! — zaprotestował Antek. Musimy po prostu zawiadomić jego rodzinę, żeby
zajęli się zwłokami i wyprawili mu pogrzeb.
— I co im powiemy? — Tadek nie wydawał się
przekonany. — Że dostał zawału, bo zobaczył, jak nieboszczka, którą miał
fotografować, macha ręką? Przyznasz się, że twoja rodzona matka udawała zmarłą?
Dla nas to wydaje się oczywiste, ale dla milicji takie nie będzie. Narobimy sobie
smrodu, aż rozejdzie się po całym mieście. Nawet jak nas nie wsadzą, to nikomu
ze znajomych na oczy nie będziemy mogli się pokazać.
— Przestańcie, bo zaraz ja dostanę zawału i
będziecie mieli dwa trupy zamiast jednego — zawołała łamiącym się od płaczu
głosem pani Jadzia. — W co myśmy się wplątali!? W co myśmy się wplątali!? Od
początku mówiłam, że to kryminalna sprawa. Że też dałam sobie tak w głowie
zawrócić i zgodziłam się na tę całą hecę! I co my teraz zrobimy!?
— Niech się mama
uspokoi! — odezwał się milczący do tej pory Józek. — Mam pewien pomysł. Tadek
ma rację. Nie możemy tak po prostu powiadomić jego rodziny, że ich
najukochańszy krewny odwalił u nas kitę podczas robienia zdjęć zmarłej, która
żyje i ma się dobrze. Za niecałą godzinę odjeżdża pośpieszny do Wrocławia. Tam
nigdy nie ma za dużo pasażerów, zwłaszcza teraz, jak nie ma sezonu na podróże.
W pierwszej klasie na pewno znajdzie się zupełnie pusty przedział. Dziś
konduktorem na tej trasie ma być Kwiatkowski. On nigdy nie śpieszy się ze
sprawdzaniem biletów. Zaciągniemy nieboszczyka na stację niby pijanego,
wsadzimy do wagonu i niech jedzie. Będzie już daleko od miasta zanim
Kwiatkowski go znajdzie. Pomyśli, że pasażer dostał zawału w czasie podróży.
Pociąg się przez to trochę spóźni, ale to nie szkodzi. Nas nikt z tym nie
skojarzy. A zdjęcia mamie i tak zrobimy, „druhem”, który kupiłem sobie w
zeszłym roku za premię. Właściwie od razu tak było trzeba. Bida w domu, nie
stać nas na zawodowego fotografa. Na wujku Mietku zrobi to nawet większe
wrażenie.
— Bój się Boga, Józek! — Pani Jadzia załamała
ręce. — czy to się godzi tak ze zmarłym postępować!?
— Woli mama tłumaczyć się na milicji albo w
sądzie z udawania nieboszczki? Ja proponuję czyste załatwienie sprawy. Szast,
prast i po krzyku. — Józek przyklęknął i obmacał kieszenie zmarłego. — Nie ma
przy sobie żadnych dokumentów. To dobrze. Zanim ustalą, kto to jest, minie
sporo czasu. Wtedy już nikt go z nami nie skojarzy. Tylko musimy się
pośpieszyć. Trochę potrwa, zanim zataszczymy go na stację. Antek, ty chodź ze
mną, a ty, Tadek zrób w tym czasie mamie zdjęcia moim „druhem”. Wiesz, gdzie
leży. No już, chłopaki, do roboty.
— A co z tym? — Tadek wskazał ręką na stojący
pośrodku pokoju statyw z aparatem i inne akcesoria przyniesione przez
fotografa.
— Podrzucimy nocą pod jego zakład — bez
zastanowienia zdecydował Józek. — Tadek, ty dziś masz nockę wolną. Zajmij się
tym.
Józek z Antkiem ujęli ciało pana Kazimierza pod
pachy i powoli wynieśli z mieszkania tak, jakby prowadzili pijanego. Dotarli na
dworzec przez nikogo nie niepokojeni. Pociąg pośpieszny do Wrocławia był już
podstawiony, ale na peronie panowała pustka. Niezbyt liczni podróżni zajęli
wcześniej swoje miejsca, a kolejni przybywali pojedynczo w znaczących odstępach
czasu. Wagon klasy pierwszej był niemal zupełnie pusty. Bracia usadowili zwłoki
fotografa w pierwszym przedziale przy wejściu i czym prędzej oddalili się ze
stacji. Nikt nie zwrócił na nich uwagi.
Tadkowi nie bez problemów udało się po dłuższym
czasie nakłonić ciągle jeszcze zszokowaną mamę, żeby ponownie ułożyła się w
trumnie i aparatem Józka wykonał cztery zdjęcia. Potem ukrył w piwnicy sprzęt
fotograficzny pozostawiony przez pana Kazimierza i przebrawszy się w mundur
kolejarski, udał się do pracy.
Józek i Antek mieli tego dnia nocne dyżury, więc
po udanym wyekspediowaniu zmarłego w podróż do Wrocławia zajęli się zwrotem
trumny wypożyczonej z zakładu stolarskiego. Właściciel ponownie nie omieszkał
wyrazić swojego zdziwienia faktem, że komuś może być potrzebny taki mebel na
jeden dzień, ale usatysfakcjonowany godziwą zapłatą nie zadawał zbyt wielu
pytań. Wieczorem obaj bracia poszli, jak gdyby nigdy nic do swojej pracy. Wśród
kolegów krążyła już nowina, że poranny wrocławski pośpieszny miał ponaddwugodzinne
opóźnienie, bo w przedziale pierwszej klasy znaleziono trupa i trzeba było
czekać na przyjazd pogotowia i milicji, na spisanie wszystkich protokołów i tak
dalej. Każdy z braci, słysząc tę historię na swoim stanowisku, przyjmował ją z
udawaną obojętnością jako jedną z wielu sensacji, które często zdarzają się w
pracy kolejarzy.
Wszyscy trzej wspólnie postanowili, że wywołaniem
zdjęć zajmie się Antek. Zabierze kliszę ze sobą do parowozu i zaniesie do
fotografa w mieście, do którego wypadnie mu najbliższy kurs. Potem postara się
o kurs do tego samego miasta w dniu odbioru albo w którymś następnym. Lepiej
nie kusić licha i nie wywoływać ich na miejscu.
Gdy wszystko już zostało załatwione, Józek, który
z całej trójki miał największe umiejętności pisania listów, zredagował sążnistą
epistołę pełną lamentu i rozpaczy do wujka Mietka, włożył do koperty cztery
zdjęcia, które wyszły naprawdę doskonale i wysłał pocztą lotniczą na przekazany
w piśmie z PCK adres w Chicago. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie fakt, że
pani Jadzia co rusz skarżyła się, że zmarły fotograf śni się jej po nocach i
wyśmiewa ją, że tak nieudolnie udawała nieboszczkę. Synowie pocieszali ją, że
snami nie trzeba się przejmować, że to na pewno wkrótce minie, ale najwyraźniej
nie dawała temu wiary. Dręczące ją poczucie winy, sprawiało, że z każdym dniem
stawała się smutniejsza i bardziej roztargniona.
Odpowiedź z Ameryki nadeszła po dwóch miesiącach.
Załamany wieścią o śmierci siostry wuj Mietek gęsto tłumaczył się ze swojego
dotychczasowego milczenia i obiecał przy najbliższej okazji przyjechać do
Polski, żeby odwiedzić grób zmarłej. O wsparciu materialnym dla osieroconych
braci nawet nie wspomniał. Józek, który pierwszy przeczytał korespondencję,
cisnął listem o podłogę z soczystym przekleństwem na ustach.
— Tyle trudu, tyle kombinowania i wszystko na
nic! — powiedział ze złością do matki. — Jeszcze tego brakowało, żeby nam się
tu zwalił na głowę! Skąd mu wytrzaśniemy twój grób!? No i co sobie pomyśli, jak
zobaczy cię żywą!? Musiałabyś gdzieś się ukryć na czas jego wizyty. Wypada się
tylko modlić, żeby jak najdłużej mu się ten wyjazd nie kroił.
— Kiedy ja właśnie chciałabym się z nim
zobaczyć! — zaszlochała w odpowiedzi pani Jadzia. — Od początku mówiłam, że to
głupi pomysł z tym udawaniem śmierci! Że też dałam się wam tak omotać i
zgodziłam na to wszystko! Przeze mnie zmarł ten fotograf, a teraz jeszcze
Mietek może się na mnie obrazić, jak wyjdzie na jaw, że chciałam go oszukać!
Oj, synku, na co mi przyszło na stare lata!
— Kto mógł przypuszczać, że z niego będzie
taki sknera, że nic nie przyśle, nie zechce siostrzeńców w biedzie poratować, tylko
zamarzy mu się twój grób odwiedzać. No nic, trzeba będzie się zastanowić, jak z
tego wybrnąć.
Dalszą rozmowę przerwało pukanie do drzwi. Pani
Jadzia zdziwiona, kto mógłby akurat teraz składać im wizytę, podeszła, żeby
otworzyć. W drzwiach stał wysoki mężczyzna starannie ogolony, ubrany w
popielaty garnitur, popielaty płaszcz i taki sam kapelusz w towarzystwie dwóch
umundurowanych funkcjonariuszy.
— Dzień dobry, porucznik Przybylski z
wydziału kryminalnego — przedstawił się, pokazując jednocześnie służbową
legitymację. — Czy zastałem pana Józefa Pawlaka?
— Jestem — odezwał się z głębi mieszkania
Józek tonem skazańca, który zdaje sobie sprawę, że żadnym sposobem nie uniknie
swojego losu.
— Chciałbym zadać panu kilka pytań — zwrócił
się do niego porucznik Przybylski. — Czy zna pan niejakiego Kazimierza
Koniecznego?