Dom na uboczu
Nie wyróżniał się niczym spośród innych domów w tej wiosce.
Parterowy, drewniany, ze spadzistym dachem, pod którym mieścił się strych przez
długi czas pozostający dla mnie tajemnicą. Babcia nie pozwalała mi tam zaglądać.
Schody były wąskie, strome, bez żadnej poręczy. „Spadniesz i kark sobie
skręcisz”, przestrzegała mnie, kiedy widziała moje próby wdrapania się na górę.
Nie bardzo wiedziałem wtedy, co to znaczy skręcić sobie kark, ale w ustach
babci ta przestroga brzmiała na tyle groźnie, że dawałem za wygraną. Kiedy
byłem już trochę starszy, zdarzyło mi się raz złamać ten zakaz i pokonać owo
strome podejście, żeby zgłębić sekret od lat przykuwający moją uwagę.
Rozczarowałem się. Nie było tam nic interesującego. Sznury do bielizny latem
nieużywane, bo o tej porze roku pranie babcia rozwieszała na podwórku, trochę
starych sprzętów, przeważnie zepsutych, poza tym mnóstwo kurzu i pajęczyn.
Nigdy więcej się tam nie wybrałem.
Charakterystyczne dla tego domu było to, że stał przy bocznej,
nieutwardzonej drodze, oddalony od innych wiejskich zabudowań o dobre dziesięć
minut szybkiego marszu. Każde wyjście do sklepu czy do kościoła albo na
przystanek autobusu było więc nie lada wyprawą, zwłaszcza dla osoby w podeszłym
wieku, jaką była babcia. Dziwiło mnie, dlaczego postawiono ten dom tak daleko
od reszty wsi i dlaczego babcia nie podjęła żadnych starań, żeby przenieść się
gdzieś bliżej, być bardziej między ludźmi. Dopiero po jej śmierci przyszło mi
poznać odpowiedź na te pytania, ale o tym później.
Dom składał się z dwóch izb położonych po obu stronach
wąskiej sieni. Właśnie z sieni prowadziły te strome schody na strych. Izba po
prawej stronie służyła za kuchnię, jadalnię i łazienkę jednocześnie.
Znajdował się w niej piec węglowy z blachą, na której ustawiało się garnki i
patelnie. Na tej samej ścianie stały dwa kredensy. W jednym babcia trzymała
talerze, garnki i wszelkie kuchenne przybory, w drugim zaś zapasy mąki, kaszy,
cukru oraz innych produktów spożywczych. Lodówki babcia nie miała, bo jej dom
nie był zelektryfikowany. Wszystko, co wymagało chłodzenia, było przechowywane
w piwniczce, do której zejście też znajdowało się w kuchni. Trzeba było tylko
odsunąć klapę w podłodze tuż przy ścianie obok pieca. Pośrodku izby stał duży
kwadratowy stół przykryty ceratą, pod nim schowane były cztery taborety, a nad
nim zwisał z sufitu czteroramienny świecznik, w którym świece zapalało się,
wchodząc na taboret. Jako że do babci przyjeżdżaliśmy z mamą wyłącznie latem,
to w mojej obecności ten świecznik rzadko kiedy był używany.
W narożniku przeciwległym w stosunku do kuchni stały wiadra
z wodą, którą przynosiło się ze studni na podwórku, miednica na drewnianym
stojaku, a na ścianie wisiała duża balia służąca do prania albo do gruntownej
kąpieli zwykle w sobotę wieczorem.
Druga izba była sypialnią i jednocześnie pokojem dziennego
pobytu. Stały w niej dwa łóżka nakryte kapami ręcznie haftowanymi w kwieciste
wzory o jaskrawych, kontrastowych barwach. Nad nimi wisiały święte obrazy w
pozłacanych ramach. Dla mnie babcia dostawiała składane łóżko polowe, które
specjalnie na tę okazję trzymała w sieni.
Resztę umeblowania stanowiła trzydrzwiowa szafa ubraniowa,
komoda z czterema szufladami na obrusy, pościel i ręczniki, okrągły stół
nakryty obrusem i cztery krzesła. Przy nim jadało się obiady w niedziele. Ten
pokój też oświetlał świecznik zawieszony pod sufitem.
Nie będę opowiadał o cudownym smaku owoców z babcinego
ogródka ani o innych pysznościach przygotowywanych jej rękoma. Tak się utarło,
że smaki potraw jedzonych w dzieciństwie, zwłaszcza podczas wiejskich
wakacji powinny pozostać zapamiętane do końca życia. Ze mną tak nie jest.
Babcia nie miała szczególnych talentów kulinarnych. Wiele potraw, które jadłem
już jako dorosły człowiek, smakowało mi lepiej niż te babcine i nic na to nie
poradzę.
To, co przede wszystkim pozostało w mojej głowie, to długie
rozmowy toczone przez mamę i babcię we wszystkie popołudnia w czasie naszego
pobytu, który zwykle trwał niemal całe wakacje. Zawsze po obiedzie obie moje
protoplastki siadały przy stole w pokoju sypialnym i opowiadały sobie znane im
doskonale historie sprzed wielu lat: o Popielównie, jak nie chciała wpuścić
mamy do swojego domu, tylko rozmawiała z nią przy drzwiach, bo akurat siedział
u niej Kraskowszczak i bała się, żeby mama jej go nie odbiła (W końcu
Popielówna i tak nie wyszła za tego Kraskowszczaka, więc po co było się tak
asekurować.), o nieboszczyku Chałaju, który zasłaniał się miednicą, żeby
popatrzyć przez okno na niemieckie samoloty (Naiwny, myślał, że miednica
ochroni go przed bombami i pociskami z karabinów pokładowych.), o Rozalce
podejrzewanej przez wieś, że jej mąż nie jest ojcem jej dzieci (Przed śmiercią
przysięgała na wszystkie świętości, że to bezpodstawne oskarżenia.) i jeszcze
wiele innych. Powtarzane wielokrotnie każdego roku, nigdy im się nie nudziły. Po
raz tysięczny wzbudzały te same emocje, jakby to wszystko zdarzyło się zaledwie
przed paroma dniami. Dowiedziałem się też z tych wspomnień, że większość życia
babcia przepracowała w karczmie mieszczącej się w środku wsi. Przed wojną
należała ona do miejscowego Żyda, po 1945 roku stała się własnością gminnej
spółdzielni. Obecnie już nie istnieje, ale pamiętam jeszcze pijaków
wytaczających się z niej, gdy szliśmy z mamą na zakupy.
Jednego mi w tych historiach brakowało. Nigdy, w żadnej z
nich nie było najmniejszej nawet wzmianki o dziadku. Ojciec mojej mamy w ogóle
w tych opowieściach nie istniał. Zapytałem ją kiedyś, jeszcze jako mały
chłopak, czy miałem dziadka. „Na pewno tak”, odpowiedziała. „Ty masz tatę i ja
też musiałam go mieć. Ale nic o nim nie wiem. Babcia powiedziała mi kiedyś, że
umarł, zanim przyszłam na świat. Nie pokazała mi jednak nigdy jego grobu. Nie
lubiła o nim rozmawiać. Podejrzewam, że coś było nie tak w ich pożyciu, ale nie
pytałam o szczegóły, teraz też nie pytam i ty lepiej także tego nie rób. Nie
powinniśmy ranić babci.”
Obiecałem mamie, że powściągnę swoją ciekawość i dotrzymałem
tej obietnicy aż do dnia, kiedy zawiadomieni przez personel pobliskiego
szpitala powiatowego przyjechaliśmy razem z obojgiem moich rodziców po raz
ostatni do tej wsi, żeby zająć się babci pogrzebem. Na szczęście zdążyła przed
śmiercią podać lekarzowi adres mamy. W przeciwnym razie pewnie zostałaby
pochowana na koszt gminy, bo poza nami nie miała żadnych innych krewnych.
Wyjaśnię tu przy okazji, że na wakacje w dzieciństwie
jeździłem wyłącznie z mamą, gdyż tata miał taką pracę, że w sezonie letnim
trudno mu było dostać urlop. Nie kwapił się zresztą specjalnie, żeby tam
dotrzeć. Wiedział, że to dom bez prądu, a on lubił nade wszystko telewizję. Zwykle
przyjeżdżał na ostatnie dwa dni i zabierał nas z powrotem do domu. W pogrzebie
swojej teściowej czuł się jednak zobowiązany wziąć udział.
Po ceremonii na cmentarzu weszliśmy do drewnianego domu na
uboczu wsi i zaczęliśmy przeglądać rzeczy pozostawione przez zmarłą, żeby
przynajmniej część z nich uchronić przed rozgrabieniem przez miejscową ludność.
Ani rodzice, ani ja nie zamierzaliśmy przejmować tego spadku, więc oczywiste
było, że dom stanie się własnością gminy, a urzędnicy nie będą się troszczyli o
taki nabytek mający dla nich wątpliwą wartość.
Na dnie najniższej szuflady w komodzie, pod ceratą znalazłem
mocno pożółkłą papierową kopertę. Była starannie zaklejona, a tam, gdzie zwykle
umieszcza się adres odbiorcy listu znajdował się napis wykonany niewprawną
ręką. Mimo, że atrament zdążył już bardzo wyblaknąć, można go było odczytać.
„Po mojej śmierci nie otwierać. Spalić.”
Teoretycznie wola zmarłego powinna być świętością. Ja jednak,
pomimo że miałem już dwadzieścia lat, nie zdołałem opanować ciekawości.
Korzystając z tego, że nikt na mnie nie patrzy, rozerwałem kopertę. W środku
znajdował się wycinek z przedwojennej lokalnej gazety. Niezbyt wyraźna czarno-biała
fotografia przedstawiała mężczyznę skutego kajdankami, prowadzonego przez dwóch
policjantów. Tekst poniżej informował, że dnia tego i tego sąd powiatowy w P.
skazał na pięć lat ciężkiego więzienia sprawcę gwałtu na siedemnastoletniej
dziewczynie z pobliskiej wsi. Była też data popełnienia przez niego tego
haniebnego czynu. Bez trudu zorientowałem się, że to niemal dokładnie dziewięć
miesięcy przed przyjściem na świat mojej mamy. Reszty dopełniły znalezione
przez rodziców w innej części mieszkania dokumenty dotyczące budowy tego domu.
Wszystkie były datowane w tym samym roku, ale już po zdarzeniu opisanym w
gazecie. Widniały na nich podpisy mojego pradziadka. Nie miałem okazji go
poznać, bo nie przeżył wojny.
Znalezioną kopertę wraz z jej zawartością wrzuciłem do
ognia, ostatni raz rozpalonego pod blachą kaflowej kuchni. Nie wspomniałem ani
słowem o swoim znalezisku.
— Mamo, czy babcia cię kochała, kiedy byłaś małym
dzieckiem? – zapytałem jakiś czas później, gdy znaleźliśmy się sam na sam.
— Oczywiście, bardzo mnie kochała – odpowiedziała mama,
a w jej oczach dostrzegłem, że mówi szczerze – a dlaczego pytasz?
— Naprawdę nigdy nie dała ci odczuć, że jest jej z tobą
ciężko, że wolałaby, gdyby ciebie nie było? – drążyłem temat, ignorując zarazem
jej pytanie.
— Absolutnie nigdy – zapewniła mnie mama. – Zawsze
czułam się przy niej dobrze i bezpiecznie. A uważasz, że powinnam być dla
niej ciężarem? Skąd ci to przyszło do głowy?
— Tak sobie tylko pomyślałem – skłamałem. – To dlatego,
że wychowywała cię tak samotnie. Musiało być jej trudno.
— Może właśnie dlatego kochała mnie bardziej niż ci
rodzice, którzy zajmują się dziećmi we dwoje? Może byłam dla niej
najcenniejszym skarbem, bo nie miała nikogo innego?
— Może tak. Pewnie tak było – odpowiedziałem bez
przekonania. – Nie mówmy już o tym.
— Sam zacząłeś tę rozmowę. – Teraz mama nie chciała
ustąpić. – Dlaczego sądzisz, że babcia mogła mnie nie kochać jako dziecka?
Przecież miłość matki to coś najbardziej naturalnego pod słońcem.
— Jeśli tak uważasz, to niech tak będzie – uciąłem. –
Zapomnijmy o tej rozmowie.
Oddaliłem się czym prędzej, żeby uniknąć dalszych wyjaśnień.
Nigdy więcej nie wróciłem do tego tematu. Ta rozmowa przekonała mnie, że mama
naprawdę nie miała pojęcia o zdarzeniu poprzedzającym jej narodziny. Byłem
pełen podziwu dla mieszkańców babcinej wioski. Przecież wszyscy musieli o tym
wiedzieć. Tylko pozazdrościć takiej dyskrecji.
Mama zmarła dziesięć lat temu, nie poznawszy tajemnicy
swojego pochodzenia. W ubiegłym roku, już jako emeryt, odwiedziłem wioskę
mojego dzieciństwa. Po domu babci nie pozostał nawet najmniejszy ślad.