Wznieśmy ten toast
Przetarł oczy, przeciągnął się kilka razy i z wysokości
tapczanu rozejrzał się po pokoju. Było jeszcze niemal zupełnie ciemno. Za oknem
ledwie majaczyły pierwsze, nieśmiałe oznaki budzącego się dnia. O tej porze
roku oznaczało to, że jest najwyżej parę minut po szóstej. Za wcześnie, żeby
wstawać.
Tak jakoś niesprawiedliwie działa ta nieszczęsna natura.
Dawniej o tej właśnie godzinie budzik wyrywał go ze snu i kazał pośpiesznie
szykować się do pracy. Wtedy czuł się niewyspany. Chętnie poleżałby jeszcze,
poprzewracał z boku na bok, przysnął choć na chwilę i poczekał aż tykający w
jego wnętrzu zegar biologiczny sam wskaże odpowiedni moment do zmiany pozycji z
horyzontalnej na wertykalną i przynagli do rozpoczęcia życia na nowo. Wiedział
jednak, że nie może sobie na to pozwolić. Lista obecności zniknie z portierni
punktualnie o siódmej i pojawienie się przy bramie zakładu choćby parę minut później
będzie oznaczało nieprzyjemną konieczność tłumaczenia się w dziale personalnym,
utratę premii, a gdyby zdarzało się to częściej, mogło grozić nawet
zastosowaniem złowrogiego artykułu 52. Takiego wstydu wolał nie doświadczać. Zwlekał
siłą woli oporne ciało z łóżka, zmywał w łazience resztki snu z twarzy zimną
wodą i w pośpiechu szykował się do pracy.
Tak to wyglądało przez przeszło trzydzieści lat. Trudnych
lat, których wtedy miał szczerze dość. Zdarzało się, że nawet przeklinał w
duchu takie parszywe życie. Dopiero od niedawna wspomina tamten czas z
nostalgią. Był wtedy silny, sprawczy, wiele mógł i miał poczucie, że zawsze tak
będzie. Teraz, kiedy nigdzie nie musi się śpieszyć, nie czekają go żadne
obowiązki ani zadania, organizm sam domaga się wczesnego wstawania na nogi. Leżenie,
które niegdyś było szczytem przyjemności, powoduje obecnie przykre uczucie bólu
w kościach, drętwienie rąk, z którymi nie ma co zrobić. Każda pozycja staje się
niewygodna, uwiera, przeszkadza.
Ktoś, kto napisał, że emerytura to najlepsza pora życia, bo
pozwala dłużej sobie pospać, chyba nie miał pojęcia, o czym mówi. Dla niego ta
pora życia nie była najlepsza. Uświadamiała mu, że wszystko, co miał do
zrobienia jest już za nim, a w perspektywie jedynie nieuchronny kres egzystencji,
którą to perspektywę starał się odsuwać jak najdalej od siebie. Tyle, że ona
wciąż natrętnie dawała o sobie znać w każdym z trudem łapanym oddechu, każdym
bolesnym ukłuciu w okolicach serca, każdym kroku, którego postawienie
przynosiło nieznany wcześniej ból.
Podniósł się. Nasunął mocno zużyte filcowe kapcie na bose
stopy i powoli, z właściwą swojemu wiekowi ociężałością zaczął iść w kierunku
łazienki. Na tapczanie po drugiej stronie pokoju, leżała jego żona. Miarowy
oddech wydobywający się z jej ust świadczył, że ciągle jeszcze jest pogrążona
we śnie. Zwykle budziła się później od niego, jakby chciała nadrobić zaległości
z czasu, kiedy zrywała się jeszcze przed dzwonkiem budzika, żeby przygotować mu
kanapki na drugie śniadanie do pracy, a potem sama się szykowała do swojej.
Pracowali w tym samym zakładzie, ale w biurowcu dzień roboczy zaczynał się pół
godziny później niż na hali, więc zdążała wyprawić męża i zająć się sobą. To
jednak były dawne dzieje. Obecnie to on przeważnie budził ją na śniadanie. Odwdzięczał
się w ten sposób za to, że przez tyle lat z nim wytrzymała, chociaż nie był
łatwy w pożyciu. Jak większość facetów z hali. Wypić lubił, awanturę o byle co
potrafił zrobić, bywało, że i do rękoczynów się przymierzał. Ale krzywdy swojej
Jadźce nigdy nie wyrządził. Kochał ją i do dziś to się nie zmieniło, mimo że od
ładnych paru lat nie dzielili już małżeńskiego łoża. Żar dawnych namiętności
wygasł, a im obojgu potrzebna była przede wszystkim wygoda, dużo przestrzeni
pod kołdrą, bez narażania się na szturchanie i potrącenia, bez obawy, że jedno
drugie obudzi, gdy zaistnieje potrzeba wstania w środku nocy.
W łazience z nostalgią popatrzył na mizerny obecnie i
bezwładnie zwisający atrybut swojej męskości, który od jakiegoś czasu służył mu
już wyłącznie do oddawania moczu. Były czasy, że tym niepozornym narządem,
pracował równie intensywnie jak rękoma. Zaliczał nieraz nawet po dwie
dziewczyny w jedną noc. Co tam mówić o nocy. Każda pora była dobra. W zawodówce,
a potem w technikum miał opinię największego amanta, przed którym każda
spódnica prędzej czy później opadnie. Dziś może sobie tylko to powspominać.
Ustatkował się, kiedy poznał Jadźkę. Wprawdzie i wtedy nierzadko pęczniało mu w
rozporku na widok zgrabnych nóg, ponętnych pośladków i kształtnych piersi, ale
czuł, że byłoby to nie w porządku, gdyby bałamucił inne, wiedząc już, z kim
zamierza związać się na stałe. Chociaż aniołkiem nie był, to swoje zasady miał.
„Cholera, dlaczego ta pogoda dziś taka fatalna?” Pochmurno,
mokro i na dodatek wiatr dmucha, aż go słychać w szybie wentylacyjnym. W taką
pogodę zwykle czuje się szczególnie kiepsko. Serce daje się wtedy mocno we
znaki. Zaraz będzie musiał wziąć tabletkę.
Prawda, początek wiosny. W marcu taka aura to coś
normalnego, Ale dlaczego akurat dzisiaj? Przecież dzisiaj powinien czuć się możliwie
najlepiej. Na dwunastą w południe zostało zamówione uroczyste przyjęcie w
restauracji przy Rynku z okazji ukończenia przez niego osiemdziesiątego roku
życia. Długo oszczędzał pieniądze na tą okoliczność. Od trzydziestu lat nie
świętował swoich urodzin. Po pięćdziesiątce wstyd było przyznać, że jest się
już tak starym. Ale osiemdziesiąt lat to co innego. To już powód do dumy. Nie
każdemu dane jest dożyć tylu krzyżyków.
Z trzydziestu zaproszonych gości połowa potwierdziła swoją
obecność. Wśród nich zabrakło syna z synową i córki z zięciem. Obie latorośle
wyjechały szukać szczęścia za granicą. Dawniej nawet kilka razy w roku
przyjeżdżali do kraju i odwiedzali rodziców. Teraz nawet na święta nie zawsze
się zjawiają. Niby powinni mieć więcej czasu. Swoje dzieci odchowali, w pracy
mają ugruntowaną pozycję, łatwiej wtedy poprosić o parę dni wolnego. Widocznie
jednak zasiedzieli się w swoich nowych gniazdach i ciężko im się z nich wyrwać.
Ciekawe, ilu gości przyjdzie naprawdę? Kiedy urządzał
urodziny albo imieniny przed pięćdziesiątką, było ich zawsze pełno. Dawniej nie
wynajmowało się restauracji na każdą okazję, dlatego takie przyjęcia dzieliło
się na dwie, a nawet trzy tury, bo razem wszyscy by się w domu nie pomieścili.
Większość tych dawnych stałych bywalców albo już nie żyje, albo jest tak
schorowana, że z domu nie wychodzi. Z tej piętnastki, co zapowiedziała swoje
przyjście, też każdy może nawet w ostatniej chwili źle się poczuć, zwłaszcza
przy takiej pogodzie. Oby przyszło przynajmniej z dziesięciu.
Ubrał się bez zbędnego pośpiechu, żeby nie prowokować serca
do nadmiernego wysiłku. W kuchni nastawił wodę na herbatę i zabrał się do
przyrządzania śniadania dla siebie i Jadźki. Powinna się obudzić do czasu,
kiedy wszystko będzie gotowe. Jeśli nie, to on podejdzie do jej tapczanu,
pogłaszcze ją delikatnie po głowie, a gdy zobaczy, że otworzyła oczy, powie
czule: „wstawaj skarbie, śniadanko czeka”. Zawsze mówił do niej „skarbie”,
odkąd postanowili, że będą razem. Po imieniu zwracał się tylko wtedy, kiedy
miał zły humor i zamierzał robić żonie wymówki z powodu jakiegoś uchybienia,
prawdziwego albo wyimaginowanego.
Niecałą godzinę później siedzieli obok siebie przy
niewielkim, kwadratowym stole w narożniku kuchni zajadając w milczeniu kromki
chleba posmarowane cienko margaryną i obłożone liśćmi świeżej sałaty.
Popijali to niesłodzoną herbatą. Nader skromne to było śniadanie. Wykosztowali
się przecież na dzisiejszą uroczystość, ale i bez tego ich wspólne posiłki
dalekie były od luksusu. Jadźka utrzymywała, że tak jest po prostu zdrowiej i
można w ten sposób zapewnić sobie życie dłuższe i wolne od zawracania
głowy lekarzom. Prawda była jednak taka, że ich emerytury nie przyprawiały o
zawrót głowy. Na czymś trzeba było oszczędzać, a na jedzeniu jakoś przychodziło
najłatwiej.
Mówić za wiele nie potrzebowali. Po tylu latach spędzonych
razem wszystko staje się oczywiste bez zbędnych słów. Między jednym a drugim
kęsem chleba wpatrywali się po prostu jedno drugiemu w oczy z czułością i samym
tylko spojrzeniem dziękowali sobie nawzajem za te wszystkie lata, często
burzliwe, w ciągu których nauczyli się każdą radość i smutek dzielić na dwa,
nie liczyć przeprosin i wybaczeń, wychodzić sobie naprzeciw i w lot odgadywać
swoje myśli.
On jednak dziś sięgał pamięcią dużo dalej, poza czas
spędzony z żoną. Te osiemdziesiąt lat minęło, jakby się ledwie obejrzał. Świat
był zupełnie inny, kiedy stawiał na nim swoje pierwsze kroki. To, co mógł teraz
wydobyć z najgłębszych zakamarków mózgu to wspomnienie niewielkiego miasteczka
gdzieś na Wschodzie. Jego nazwę wielokrotnie wpisywał w różnych dokumentach
jako miejsce urodzenia, ale dla niego niewiele ona znaczyła. Nie był tam od
czasu, gdy jako dziewięcioletni chłopak wyjechał razem z matką na ziemie zwane
wtedy „Odzyskanymi”. Nazwa tej miejscowości nie brzmiała w jego uszach inaczej
niż każda inna nazwa geograficzna umieszczona na mapie. Liczyły się tylko
zachowane w pamięci obrazy. Niskie domy, częściowo murowane, częściowo
drewniane, wąskie ulice wybrukowane kocimi łbami, po których przesuwały się
furmanki zaprzężone w konie i od czasu do czasu jakiś motocykl albo czarny
samochód, zazwyczaj z umundurowanymi też na czarno ludźmi w środku. Tacy
ludzie w mundurach pojawiali się też nieraz pieszo na ulicach. Przeważnie
parami. Mieli hełmy, broń na plecach i budzili powszechny strach.
Wtedy nie wiedział jeszcze, co to znaczy, że trwa wojna,
chociaż słowo to bardzo często pojawiało się w rozmowach dorosłych, których
strzępy mimowolnie do niego docierały. Przed zapadnięciem zmierzchu matka
zaganiała go do domu tłumacząc, że zaraz będzie godzina policyjna. Nie rozumiał
tego pojęcia, ale budziło ono w nim lęk taki sam, jak u wszystkich, którzy te
dwa słowa wypowiadali, dlatego bez ociągania biegł w objęcia matki, gdzie czuł
się zawsze bezpiecznie i dobrze.
Ojca nie poznał. Wyszedł na ową wojnę, o której tyle się
wtedy mówiło, gdy on miał zaledwie roczek. Nigdy z niej nie wrócił. Aż do ich
wyjazdu na Zachód matka codziennie wychodziła na stację przed każdym mającym
przyjechać pociągiem w nadziei, że może jej mąż wysiądzie z któregoś wagonu,
zobaczy ją, uściska na przywitanie i odtąd zawsze już będą razem. Wracała potem
z zaczerwienionymi od płaczu oczyma i przez dłuższy czas nic nie mówiła. Nigdy
nie dowiedziała się, kiedy i gdzie zginął, czy ma jakiś grób, czy ktoś kładzie
na nim kwiaty. Gdy wiele lat później we Wrocławiu na Oporowie urządzono
Cmentarz Żołnierzy Polskich, przyjeżdżała tam co roku na Wszystkich Świętych, w
dniu urodzin i imienin ojca. Zatrzymywała się wtedy przed każdą płytą opatrzoną
literami N. N., licząc na to, że pod jedną z nich spoczywają szczątki
człowieka, którego kochała całym sercem i z którego utratą nigdy się nie
pogodziła.
Towarzyszył jej w tych wyprawach, dopóki żyła. Później
przyjeżdżał sam. Od paru lat jednak stwierdził, że nawet ta niecała godzina
podróży do Wrocławia stanowi dla niego zbyt wielkie wyzwanie i zaniechał
odwiedzania wojskowego cmentarza. Miał o to żal do siebie. Sądził, że ojcu musi
być przykro, że nikt już o nim nie pamięta. Ale co zrobić? Starość nie radość.
Na wiele rzeczy nie starcza sił i trzeba z tym jakoś żyć.
Życzliwi ludzie, zwłaszcza zaraz po wojnie, doradzali matce,
żeby ponownie wyszła za mąż. Była przecież jeszcze dość młoda, ładna, należało
się jej coś od życia. Do tego miała chłopaka na wychowaniu. „Będzie potrzebował
męskiej ręki”, mówiono. Ona jednak nie słuchała tych rad. Nikt oficjalnie nie
poinformował jej o śmierci męża, więc była mu wierna wbrew wszelkim
zdroworozsądkowym argumentom. Syn cenił ją za to i był jej wdzięczny, że nie
sprowadziła do domu kogoś, kogo musiałby nazywać „tatusiem”.
Na Ziemie Zachodnie przyjechali dwa lata po wojnie. Tu
zaczął chodzić do szkoły. Nauka nie była jego pasją. Trudno mu było spamiętać,
kiedy pisze się „u” otwarte, a kiedy zamknięte. Przy tablicy często czerwienił
się ze wstydu, ale szkołę lubił. Koledzy tu byli. Pogadać się dało o tym i
owym. Mieli swoje wspólne sprawy. Życie zaczynało nabierać innych barw. Żeby
się spotkać, trzeba było koniecznie wyjść z domu, wytłumaczyć jakoś matce powód
tego wyjścia i określić termin powrotu. Jego niedotrzymanie groziło
konsekwencjami w postaci siniaków na tyłku.
Żadnej sprawy nie dało się załatwić na odległość. Telefonów
w mieście było zaledwie kilka. Jeden ogólnodostępny znajdował się na poczcie. Zawsze
ustawiała się do niego długa kolejka chętnych, mających pilną potrzebę
poinformowania o niezmiernie ważnych sprawach kogoś mieszkającego w odległej
miejscowości. Nie to, co dzisiaj. Każdy szczeniak ma komórkę w kieszeni i może
z niej nie tylko dzwonić, ale też pisać, robić zdjęcia, sprawdzać rozkład
jazdy, w ogóle wszystko z wyjątkiem obierania ziemniaków i płodzenia dzieci.
Może zresztą tego też kiedyś się te aparaty nauczą. Pomyślał, że wolałby nie
dożyć takich czasów. Już lepsze były tamte. Przynajmniej ludzie byli sobie
bliscy, lgnęli do siebie, potrzebowali jedni drugich.
W szkole dowiedział się, że wszystko, cokolwiek dobrego
zdarzyło się w jego życiu, zawdzięcza władzy ludowej i winien jest jej dozgonną
wdzięczność. A ponieważ nie miał powodów wątpić w prawdomówność nauczycieli,
więc pokochał tę władzę dobrodziejkę całą mocą swego dziecięcego serca. Wstąpił
do drużyny walterowskiej. Znalazł tam przyjaciół, którzy pomogli mu w kłopotach
z nauką, wspierali w trudnych chwilach, uchronili przed wysoce prawdopodobną
karierą ulicznika i bywalca poprawczaków. Miał za bezcen zapewnione wyjazdy na
wakacyjne obozy, które zawsze pachniały przygodą, leśnym igliwiem i poczuciem,
że wspólnie z innymi robi się rzeczy ważne i wzniosłe.
To właśnie na tych obozach rozpoczął serię swoich miłosnych
podbojów, kiedy jego organizm zaczął jednoznacznie dawać do zrozumienia, że z
chłopca przekształca się w mężczyznę. Pamięta nawet do dziś swoją pierwszą
dziewczynę. Kaśka miała na imię. Musieli się kryć z tym, co zrobili, bo ją
jeszcze chronił wtedy prokurator. Gdyby sprawa wyszła na jaw, groziło mu
wyrzucenie z organizacji i, prawdopodobnie, poprawczak z powodu
zdemoralizowania. Najboleśniej odczułby jednak tę pierwszą konsekwencję.
Organizacja była dla niego wszystkim. Obecność w niej nadawała sens całemu jego
życiu. Wierzył w jej ideały i pragnął wiernie im służyć, tak jak przyrzekał z
podniesioną do góry prawą dłonią w dniu uroczystego przyjęcia w poczet
członków.
W marcu pięćdziesiątego trzeciego szczerze opłakiwał zgon przywódcy
całej postępowej ludzkości, a w październiku pięćdziesiątego szóstego wyrażał
swoje pełne zaufanie dla towarzysza Wiesława. Był już wtedy pełnoletni i bez
najmniejszego wahania zapisał się do partii.
Ta wielka polityczna miłość zgasła nagle i przerodziła się w
swoje zaprzeczenie czternaście lat później, kiedy usłyszał o trupach na ulicach
Trójmiasta i Szczecina. Uznał, że nie można tego wybaczyć ani usprawiedliwić,
nie dał się nabrać na piękne słówka o „drogich rodakach” i „rośnięciu w siłę”, rzucił
legitymację. Kosztowało go to utratę stanowiska majstra w fabryce, ale swojej
decyzji nie zmienił. Po następnych dziesięciu latach jako jeden z pierwszych
zgłosił się do „Solidarności”.
Kolejny zakręt przeżył w dziewięćdziesiątym pierwszym, kiedy
jego fabryka, jego drugi dom, w którym spędził prawie połowę życia, została
uznana za nierentowną, a jego długoletnią, solidną pracę podsumowano w ten
sposób, że lepiej byłoby dla kraju, gdyby się zdrowo opieprzał. Odciął się
wtedy zupełnie od polityki. Wyłączał telewizor, gdy zaczynały się „Wiadomości”.
Przestał czytać gazety. Nie chodził na żadne wybory. „To wszystko jedna wielka
banda złodziei”, kwitował, jak ktoś próbował zagadywać go na tematy polityczne.
Jadźkę poznał wkrótce po tym, jak został majstrem. To było w
połowie lat sześćdziesiątych. Miał wtedy sporo okazji do składania wizyt w
biurowcu. Jadźka była tam maszynistką. Zawsze, gdy przechodził obok otwartego
pokoju, zwanego dumnie halą maszyn (śmieszyła go ta nazwa. Pokój miał najwyżej
dwadzieścia metrów kwadratowych i stały tam trzy biurka. Jego hala miała
powierzchnię może nawet sto razy większą i stało tam mnóstwo naprawdę wielkich
maszyn), widział ją, jak zawzięcie uderza dziesięcioma palcami w klawisze.
Podobała mu się. Miała długie, ciemne włosy związane w koński ogon, dobrze
kontrastujące z jasną cerą. Była szczupła i zgrabna. Któregoś razu wszedł,
niby przypadkowo do jej „hali” i zaczął flirtować. Był w tym wybitnie
doświadczony. Niewiele było wówczas dziewczyn w tym niespełna
dwudziestotysięcznym mieście, które nie przeszłyby przez jego łóżko. Pracownica
jedynej miejscowej fabryki nie mogła o tym nie wiedzieć, dlatego pierwszą jej
reakcją było ofuknięcie go, żeby nie przeszkadzał w pracy. Gdy jednak, nie
zrażony tym, podjął kolejną próbę i jeszcze jedną, w końcu uległa i pozwoliła
się zaprosić w sobotnie popołudnie na kawę.
Zaimponowało mu, że nie zgodziła się zakończyć tej randki w
jego mieszkaniu. „Szanuje się”, pomyślał. „Nie jest taka jak inne”. Miał już
wtedy dwadzieścia siedem lat i czuł potrzebę ustabilizowania swojego życia
osobistego. Przelotne romanse, „zaliczanie” kolejnych panienek, wszystko, co
jeszcze do niedawna było jego chlubą, zaczynało go nużyć. Zatęsknił za założeniem
rodziny.
Jadźka, dziewczyna pracowita, skromna i trzymająca facetów
na dystans, nadawała się do tego idealnie. Oświadczył się jej po dwóch miesiącach
randkowania. Ślub wzięli w następnym roku. A jakże, kościelny. Wprawdzie
był wtedy aktywnym działaczem partii i szczerze wyznawał materialistyczny
światopogląd, ale wiedział, że nawet wyżej od niego stojący w partyjnej
hierarchii mówili swoim piękniejszym połowom „tak” przed ołtarzem, a potem
chrzcili swoje dzieci. Taki już był ten marksizm po polsku.
Na co dzień jednak do kościoła raczej nie chodził. Jadźka
owszem, zawłaszcza po przejściu na emeryturę. Nawet zapisała się wtedy do kółka
różańcowego. Trochę sobie pokpiwał czasem z jej pobożności. „Jeśli Bóg
istnieje, to pewnie niedobrze Mu się robi od tych waszych śpiewanych zapewnień,
że Go czcicie, uwielbiacie i padacie przed Nim na twarze. Mnie, w każdym razie,
zemdliłoby już dawno”, mawiał w takich chwilach. „Nie bluźnij”, strofowała go
wtedy żona. „Stary już jesteś. Najwyższy czas pomyśleć o tamtym świecie. Co ty
sobie wyobrażasz, że wiecznie będziesz włóczył się po tej ziemi?” „Poczekajmy
do końca świata. Wtedy się okaże, kto, tak naprawdę, bluźni”, odpowiadał
niewzruszony.
Nigdy jej jednak nie zabraniał ani nie przeszkadzał w tych
praktykach, tak samo, jak w posyłaniu dzieci na religię, w tamtych czasach
nauczaną jeszcze przy parafii. Pomny na pobożność własnej matki nie ośmielił
się w sprawach wiary stawiać jakichkolwiek barier, nawet jeśli na ogół nie był
zbyt ugodowy.
Najtrudniejsze chwile przeżywali oboje wtedy, kiedy stracił
posadę majstra. Niby to był jego świadomy wybór. Gdyby nie rzucił legitymacji
partyjnej z hukiem na biurko sekretarza KZ, nikt by mu tego stanowiska nie
odebrał. Decydując się na taki krok, wiedział, co go czeka i był gotów ponieść
takie konsekwencje. Jednak wcześniej miał nad kimś władzę, mógł wydawać
polecenia, a inni mieli obowiązek słuchać. Potem mu tego brakowało. Ciężko było
pogodzić się z utratą tej namiastki ważności, jaka wiąże się z pełnieniem
funkcji choćby trochę wyższej od stania w szeregu. Pozostała mu tylko władza
nad żoną i dziećmi. Tej nikt nie mógł go pozbawić, więc egzekwował ją z całą
bezwzględnością, zwłaszcza, kiedy wypił. Zwykle później przychodziła refleksja.
Żałował, przepraszał. Dlatego teraz, kiedy te wszystkie burze mieli już za
sobą, miał dla Jadzi tak wiele wdzięczności, że tyle razy mu wybaczała.
Na kwadrans przed dwunastą oboje z żoną odświętnie ubrani
zjawili się przed wejściem do restauracji. Zostawili w szatni swoje płaszcze i
przywitani przez kelnera zajęli miejsca na końcu długiego, podwójnego stołu
nakrytego białym obrusem oraz piętnastoma zestawami naczyń i sztućców
przygotowanych na uroczyste przyjęcie.
Gdy brakowało już tylko paru minut do planowanego
rozpoczęcia uczty, a żaden z zaproszonych gości się nie pojawiał, zaczął
się niepokoić. Miał ochotę wyciągnąć komórkę i podzwonić do osób, które
wcześniej potwierdziły swój udział, ale zrezygnował z tego. Wyglądałoby to tak,
jakby żebrał o wyświadczenie mu przysługi. A przecież to jego święto. On uznał
tych ludzi za godnych obchodzenia go razem z nim i wierzył, że zapraszając ich,
sprawi im radość. Widocznie się pomylił. Postanowił poczekać jeszcze kwadrans.
Może po prostu mają jakieś problemy z dotarciem. Przecież pogoda dziś taka nieciekawa.
Dziwne tylko, że akurat wszyscy naraz.
Punktualnie piętnaście po dwunastej miejsca przy
zarezerwowanym dla nich stole nadal były puste. Uznał, że nie będzie dłużej
czekał. Poprosił kelnera o otwarcie butelki z szampanem i napełnienie dwóch
kieliszków.
— Trudno – powiedział – we dwójkę z żoną uczcimy moje
urodziny. Czekałem osiemdziesiąt lat na ten toast i nie zrezygnuję z niego
tylko dlatego, że towarzystwo nie dopisało.
Oboje wstali, podnieśli napełnione przez kelnera kieliszki,
solenizant zaczął wypowiadać słowa przygotowanej na tę okazję przemowy. Nagle
poczuł ostry, rozdzierający ból w piersiach. Kieliszek wypadł mu z ręki i jego
zawartość wylała się na nieskazitelny, jasny garnitur. Stół, jego nakrycie i
wszystko dokoła zniknęło za gęstą, szarą mgłą. Miał wrażenie, że pędzi przez tę
mgłę gdzieś przed siebie, nie wiadomo, dokąd. Nie czuł już bólu. Tylko taką
niezwykłą lekkość, jakby znalazł się niespodziewanie w stanie nieważkości.
Z mgły zaczęły wyłaniać się sylwetki bliskich mu osób.
Matka, ojciec, którego nigdy nie widział, ale teraz był pewien, że ten człowiek
w żołnierskim płaszczu to właśnie on, koledzy ze szkoły, z wojska, z pierwszych
lat pracy. Wielu z nich osobiście odprowadzał na cmentarz, o innych tylko
słyszał, że odeszli. „Moi kochani, przyszli na moje urodziny, nie zawiedli
mnie. Tylko gdzie jest szampan? Gdzie kieliszki? Przynieście tu zaraz szampana!
Musimy przecież wznieść mój jubileuszowy toast!”