Uzdrowienie
Miasteczko Zet nie wyróżniało się
niczym szczególnym spośród setek podobnych miejscowości w całym kraju. Próżno
by szukać jego nazwy w ogólnopolskich serwisach informacyjnych telewizji czy
radia albo na stronach mających szerszy, niż lokalny zasięg gazet. Zresztą w
prasie lokalnej też gościło rzadko. Przeważnie z okazji jakiegoś wypadku drogowego
albo innego nieszczęścia. Nie ściągały do niego rzesze turystów, bo nie było tu
ani wyjątkowo ciekawych zabytków, ani specjalnie atrakcyjnych warunków do
wypoczynku. Po prostu wiało nudą. Od czasu, gdy dziesięć lat temu zamknięto
Fabrykę Pił Tarczowych, jedyną żywicielkę większości spośród niespełna
dziesięciu tysięcy mieszkańców Zet, życie miasteczka powoli, ale nieustannie
zamierało. Wraz z fabryką zniknął miejscowy klub piłkarski, niegdyś chluba
mieszkańców, gdy wygrywał kolejne mecze w klasie A. Bywały też sezony, że
awansował nawet do ligi okręgowej. Teraz ławki na miejskim stadionie były
przeważnie połamane przez poszukiwaczy darmowego opału, a boisko porastały
chwasty. Wkrótce po klubie piłkarskim zamknięto też jedyne w mieście kino, bo
bezrobotnych w większości Zetowian nie stać było na oglądanie filmów.
Niebawem jedyną rozrywką stały się tu
pogrzeby, których z każdym rokiem było coraz więcej. Miasto starzało się w zastraszającym tempie.
Młodzi ludzie, nie widząc dla siebie żadnych perspektyw, wyjeżdżali do
większych miast albo za granicę. Ci, którzy zostawali, nie kwapili się do
wydawania na świat potomstwa. Najlepiej widać to było w kościelnych
statystykach odczytywanych co roku z ambony podczas mszy w sylwestrowy wieczór.
Ślubów było według tych statystyk w ciągu całego roku zaledwie kilka, chrztów
jeszcze mniej, a pogrzebów – ponad sto. Nic zatem dziwnego, że to, co wydarzyło
się tamtej kwietniowej niedzieli, stało się sensacją, która zelektryzowała
mieszkańców Zet bardziej, niż gdyby tu wylądowali przybysze z Księżyca.
Pana Matysiaka znali tu wszyscy. Każdego dnia
przemierzał ulice miasteczka na swoim wózku inwalidzkim, zmierzając to do pobliskiego
sklepu, to do kościoła, innym znowu razem do przychodni lekarskiej albo na
pocztę. Blisko piętnaście lat temu uległ poważnemu wypadkowi podczas pracy w
„tarczówce”, jak skrótowo nazywano tutejszy zakład. Od tamtego czasu wózek był
jego jedynym środkiem lokomocji. Codziennie wyjeżdżał nim na miasto. Pozdrawiał
życzliwie spotykanych po drodze ludzi, a oni odwzajemniali mu się podobną życzliwością.
Często ten, czy ów przechodzień pomagał mu pokonywać uliczne krawężniki lub schodki
prowadzące do tego czy innego budynku. Wszyscy przyzwyczaili się do widoku jego
i jego wózka i nie wyobrażali sobie, żeby mogła w tym względzie nastąpić
jakakolwiek zmiana.
Jakież więc było zdumienie
wszystkich udających się na poranną mszę w następną niedzielę po Wielkanocy,
zwaną białą albo przewodnią, gdy ujrzeli pana Matysiaka wchodzącego do kościoła
o własnych siłach, bez wózka, ale też bez żadnej kuli czy laski. Natychmiast
otoczyło go grono ciekawskich i zaczęło wypytywać, co takiego się stało, że
znów chodzi o własnych siłach. Matysiak – człowiek z natury skromny i
powściągliwy – czuł się mocno zakłopotany tym nagłym wzrostem zainteresowania
jego osobą. Odpowiadał na pytania niechętnie i wymijająco, dając do
zrozumienia, że wolałby już wejść do kościoła i się pomodlić, niż tworzyć na
zewnątrz zbiegowisko. Jednak ludzka ciekawość nie dawała za wygraną i w końcu
dowiedziano się, że sprawcą tej niezwykłej przemiany był niejaki Pawelec,
emerytowany ślusarz z „tarczówki”. Wywołało to konsternację nie mniejszą niż
sam fakt cudownego uzdrowienia Matysiaka.
Pawelec nie cieszył się w miasteczku
najlepszą opinią. Od czasu przejścia na emeryturę, najczęściej widywano go na
ławeczce obok sklepu z napojami wyskokowymi w towarzystwie zazwyczaj kilku
opróżnionych już butelek po piwie, a nieraz także czymś mocniejszym. A że
emerytura nie zawsze wystarczała mu na zaspokojenie wszystkich jego
alkoholowych potrzeb, często próbował pożyczać pieniądze od dawnych kolegów z
pracy i sąsiadów. Z tego powodu ludzie unikali go i nie darzyli sympatią. On
się im odwzajemniał. Był opryskliwy i gburowaty. Nawet własne dzieci wstydziły
się takiego ojca i nie utrzymywały z nim bliższych kontaktów. Miały zresztą do
niego słuszny żal. Ich dzieciństwo, za sprawą jego zamiłowania do procentów w
płynie, nie należało do łatwych. W kościele Pawelec bywał raczej rzadko. Za dużo, jego zdaniem, mówiło się tam źle o pijakach
i nawoływało do trzeźwości. On odnosił te słowa do siebie i wolał nie narażać
się na taki dyskomfort. Przychodził zwykle tylko na msze żałobne, gdy chowano
któregoś z jego dawnych kolegów.
Tym razem jednak Pawelec był na
niedzielnym nabożeństwie. Zauważono go i po mszy to właśnie jego, podobnie, jak
wcześniej Matysiaka, otoczyła gromadka ludzi.
— Władek, podobno uzdrowiłeś
Matysiaka. Jak to się stało?
— No, tak jakoś wyszło. Nawet nie
przypuszczałem, że mi się uda.
— Ale co konkretnie zrobiłeś? Czary
jakieś nad nim odprawiłeś czy co?
— A gdzie tam zaraz czary! – Obruszył
się Pawelec – zwyczajnie podeszłem do niego, podałem mu rękę, powiedziałem,
żeby wstał, a on naprawdę wstał i zaczął chodzić. To wszystko.
— Ale co ci przyszło do głowy, żeby
to zrobić? Przecież tyle razy widziałeś Matysiaka…
— To było tak. W środę po południu
zabrakło mi pieniędzy na piwo. Poszłem, wtedy do Stasi Pelczarowej, bo ona
najczęściej mi pożycza. Ma kobieta dobre serce. Ale nie było jej w domu.
Pomyślałem: dochodzi szósta, pewnie jest w kościele. Pójdę jej tam poszukać.
Weszłem do kościoła, a tam ksiądz akurat czytał o tym, jak święty Piotr
uzdrowił inwalidę przy bramie kościoła. Pomyślałem sobie: mógł święty Piotr,
może mogę i ja. Trzeba spróbować. Wczoraj spotkałem na ulicy Matysiaka na
wózku. No to spróbowałem.
W tym momencie sprawa przyjęła
nieoczekiwany obrót. Na czoło grupy wypytującej Pawelca wystąpiła pani Basia – zelatorka
piątej róży parafialnego kółka różańcowego. Stanęła na wprost przepytywanego,
popatrzyła mu prosto w oczy groźnym, oskarżycielskim spojrzeniem i przemówiła
surowym tonem:
— Jak ty, stary pijaku, śmiesz
porównywać się do Świętego Piotra!? Toż to diabelska pycha! Ludzie! – Krzyknęła
do zebranych na dziedzińcu kościoła. – To nie boską, tylko diabelską mocą
dokonany cud! Diabeł za tym człowiekiem stoi! Odsuńcie się od niego, bo jeszcze
was opęta!
— A co ty będziesz wyrokować, czy
to Bóg, czy diabeł? –Wtrąciła się pani Krysia, zelatorka róży siódmej. – Diabeł
nic dobrego by nie zrobił, a przecież uzdrowienie człowieka to dobra rzecz.
Lepiej uklęknij i podziękuj Bogu, że to na naszą parafię taka łaska spłynęła
— Słyszał kto kiedy, żeby przez
pijaka Bóg cuda czynił? – Odparowała niespodziewany atak pani Basia. – Toć on
prawie do kościoła nie chodzi! To nagle jemu miałby Bóg taką siłę dać?
— Racja! – Krzyknął ktoś z
zebranych. – Bóg pijakom nie błogosławi. To diabeł dokonał tego cudu.
— A ty to niby taka święta jesteś?
– Odezwała się ponownie pani Krysia. – Myślisz, że ludzie nie pamiętają, jak w
pośpiechu brałaś ślub z Tadkiem, bo twoje pierwsze było już w drodze?
—To był grzech młodości, który
dawno odpokutowałam. Teraz żyję przyzwoicie i dzieci po bożemu wychowałam.
— Tak? Po bożemu? Włóczą się całymi
dniami po mieście i nic nie robią. To ma być po bożemu?
— Ale przy domu są. I swojego
pilnują. To nie ich wina, że teraz pracy dla nich nie ma. A twoje za granicę
powyjeżdżały i tam się pewnie łajdaczą, jak nikt ich nie pilnuje.
— Ty stara jędzo! Ja ci dam
„łajdaczą się”! Pracują uczciwie i pieniądze do domu przysyłają. Nie tak, jak
twoje.
— Odczep się od moich dzieci. Ja
już wiem, dlaczego ty tak Pawelca bronisz. Masz dużą chałupę z pustymi pokojami
po dzieciach i myślisz, że jak zaczną się tu zjeżdżać pielgrzymki, to zarobisz
na wynajmowaniu tych pokoi, ale ja wiem swoje: Bóg z pijakami nie trzyma, tylko
z porządnymi ludźmi, co do kościoła co niedziela chodzą.
Rozmowa stawała się coraz gorętsza.
Obie zacne niewiasty znalazły w gronie przysłuchujących się licznych
zwolenników. Pawelec, korzystając z zamieszania, pospiesznie wycofał się i
ukradkiem oddalił od kipiącego emocjami towarzystwa. Zrobiło mu się przykro.
Chciał przecież dobrze. Było mu żal Matysiaka jeżdżącego na wózku, dlatego
powiedział mu, żeby wstał i skoro tak się stało, to chyba dobrze. Prawda, że
często zaglądał do kieliszka, a w kościele bywał gościem, ale żeby zaraz
diabeł? On na pewno żadnego diabła nie wzywał. Myślał o św. Piotrze i o tym, co
usłyszał w kościele. To chyba nie było przeciw Bogu. Zresztą, kto wie? Za
trudne to wszystko na głowę zwykłego ślusarza z „tarczówki”. Udał się do
swojego domu, położył na tapczanie i zasnął.
Następnego dnia miasteczko kipiało
od teologicznych sporów. Bóg czy diabeł? Rację ma Krysia czy Basia? –
Dyskutowano zawzięcie w sklepowych kolejkach, na przystanku autobusowym i we
wszystkich innych miejscach, gdzie zeszło się więcej niż dwoje ludzi. Podobnie
było w kolejnych dniach. Sam Pawelec wolał unikać pokazywania się na mieście.
Bał się zwłaszcza spotkań ze zwolennikami frakcji pani Basi. Nie bez powodu
przypuszczał, że bliski kontakt z ludźmi, którzy posądzają go o diabelskie
powinowactwo, mógłby dla niego źle się skończyć.
Także cudownie uzdrowiony Matysiak
nie czuł się teraz najlepiej. Nie wiedział, czy cieszyć się z odzyskanej
sprawności, czy martwić o to, za czyją sprawą się to dokonało. Był człowiekiem
pobożnym i z całego serca nie chciałby stać się uczestnikiem jakichś
diabelskich knowań, ale z drugiej strony przecież chodzi, jest sprawny, po tylu
latach spędzonych na wózku.
Wkrótce w jego życiu pojawiły się
jednak zupełnie inne problemy. O całej sprawie dowiedział się powiatowy oddział
ZUS. Wezwano go na ponowną komisję lekarską. Stwierdzono ustanie przyczyny, dla
której przyznano mu niegdyś rentę i odebrano ją. A że w Zet nawet młodsi i
zdrowsi od niego nie mieli szans na pracę, musiał zadowolić się zasiłkiem z
opieki społecznej i, żeby choć odrobinę poprawić swoją sytuację bytową, zajął
się zbieraniem puszek.
Poważny dylemat miał też miejscowy
proboszcz. Początkowo ucieszył się na wieść o dokonanym w jego parafii
cudzie i oczyma wyobraźni widział już, jak skromny kościółek będący w jego
zarządzie przekształca się w lokalne, a może nawet ogólnokrajowe sanktuarium,
do którego będą ściągać rzesze pielgrzymów. Gdy, jednak, dowiedział się o powstałych
kontrowersjach wokół ostatecznego autorstwa tego cudu, zaniepokoił się. Parafia
wyraźnie mu się dzieliła. Wzrastające napięcie groziło powstaniem lokalnej
schizmy, a do tego przecież nie mógł dopuścić.
W następną niedzielę, podczas
nabożeństwa, próbował coś w tej sprawie wyjaśnić, apelował o rozsądek i
zachowanie spokoju, ale, gdy zorientował się, że to nie odnosi skutku,
postanowił o całej sprawie zawiadomić biskupa. Wkrótce też przyjechał z kurii
uczony teolog mający zbadać sprawę na miejscu. Ten przesłuchał dokładnie
Matysiaka i Pawelca. Zapoznał się też z opiniami pani Basi i pani Krysi. Na
koniec stwierdził, że jest jeszcze za wcześnie, aby Kościół zajął w tej sprawie
jednoznaczne stanowisko i wyjechał.
Dalszy ciąg tej historii ułożył się
już dużo mniej sensacyjnie. Matysiaka, od ciągłego schylania się po puszki,
zaczął wkrótce znów boleć kręgosłup. Po kilku miesiącach okazało się, że musi z
powrotem usiąść na wózku inwalidzkim. ZUS ponownie przyznał mu rentę i jego
życie wróciło do wypracowanej przez ostatnie lata normy. Pawelec nie próbował
już nikogo więcej uzdrawiać, pomny zamieszania, jakie jego poprzedni wyczyn
wywołał w miasteczku. Zresztą, jeśli miałyby istnieć jakiekolwiek
wątpliwości czy to Bóg czy diabeł, to lepiej nic nie robić. Z diabłem Pawelec
nie chciał mieć nic wspólnego. Na tyle tylko zmienił swoje postępowanie, że
teraz znacznie rzadziej spotkać go było można na ławeczce przed sklepem
monopolowym, a częściej w ławce kościelnej. Jednak na nabożeństwa przychodził
zawsze ostatni, siadał z tyłu tuż przy wyjściu i pierwszy wychodził. Nie chciał
nikomu rzucać się w oczy.
Ludzie stopniowo zapominali o całej
sprawie. Przytłoczeni ciężarem nowych, przyziemnych problemów nie mieli głowy
do teologicznych dywagacji. Znów widzieli Matysiaka na wózku, więc cudu jakby
nie było. Nie ma o czym mówić. Tylko pani Basia i pani Krysia nadal na
swój widok przechodziły na różne strony ulicy, a w kościele zajmowały zawsze
miejsca po przeciwnych stronach, żeby przypadkiem nie przekazać sobie znaku
pokoju. Dla nich ciągle było ważne, czy cudownego uzdrowienia Matysiaka dokonał
Bóg czy diabeł. Ale Główni Zainteresowani przez cały czas zgodnie na ten temat
milczeli.