W jednej sekundzie
Maciek nawet dziś, z perspektywy pięciu lat, nie potrafi
wytłumaczyć, jak to właściwie się stało. Co sprawiło, że akurat tamtego
popołudnia wstąpił w niego, czy może obudził się, bo był w nim zawsze, jakiś
demon wściekłości i pchnął go do tego czynu, który jeszcze teraz śni mu się po
nocach i wywołuje dreszcze obrzydzenia do samego siebie. Kiedy teraz, leżąc na
więziennej pryczy i wsłuchując się w głośne chrapanie kolegów z celi, zadaje
sobie po raz tysięczny pytanie, czy kiedykolwiek tego chciał, zawsze odpowiada,
że nie. Nie chciał, nawet przez moment nie miał takiego zamiaru, do ostatniej
chwili nie chciał. To stało się jakoś tak samo, nie wiadomo jak, nie wiadomo,
kiedy. W ogóle nic nie wiadomo. Stało się i już. W jednym momencie
przekreśliło całą przyszłość, zniweczyło wszelkie plany, nie jemu jednemu złamało
życie.
Wtedy, pięć lat temu, pytany przez policjantów, prokuratora
i wreszcie sędziego, dlaczego to zrobił, zapadał w milczenie, wbijał wzrok w
podłogę i dopiero po dłuższym czasie wydobywał z siebie ciche, stłumione i
pełne lęku „nie wiem”. Już przy pierwszym przesłuchaniu przyznał się do winy,
chociaż nie byłoby czymś dalekim od prawdy, gdyby zaprzeczył. Przecież to nie
on. To jakaś diabelska siła, która w tamtym momencie zawładnęła jego umysłem,
pokierowała rękoma, zmusiła do czegoś, czego nigdy by się po sobie nie
spodziewał.
A przecież miało być tak pięknie. Maciek przyszedł na świat w
przykładnej i kochającej się rodzinie. Był dzieckiem mocno już dojrzałych
rodziców. Jego mama musiała przejść długą i uciążliwą kurację, żeby mógł zaistnieć.
Tym bardziej oboje przelali na niego cały ogrom swoich uczuć nagromadzonych
przez lata oczekiwania. Zwłaszcza, że na drugiego potomka nie mieli już szans.
Maciuś był ich oczkiem w głowie. Wszystkie swoje siły skoncentrowali na tym,
żeby jego życie jak najmniej różniło się od tego, czego doświadczają mieszkańcy
nieba. Gdy był maleńki, nosili go na rękach zawsze, ilekroć zapłakał i tak
długo, jak tylko okazywał, że tego potrzebuje. Nie przesypiali nocy, nie
szczędzili swoich kręgosłupów, byle tylko ich ukochany synek nie odczuł
niedostatku miłości.
W miarę dorastania potrzeby Maćka zataczały coraz szersze
kręgi. Gdy nauczył się już samodzielnie je wyrażać, słowo „chcę” stało się
jednym z najczęściej używanych przezeń czasowników. Niemal nigdy nie zostawało
bez pozytywnej odpowiedzi. Nie znaczy to, że rodzice nie mieli wobec niego
żadnych wymagań. Owszem, kiedy uznali to za konieczne potrafili postawić synowi
granice, ale czynili to zawsze niezwykle delikatnie, troszcząc się, żeby nie
przeżył przy tej okazji jakiegoś wstrząsu, czy innego silnego wzruszenia. Był
przecież taki wrażliwy.
W przedszkolu nie mógł zrozumieć, dlaczego musi dzielić się
z innymi dziećmi wspólnymi zabawkami. Przecież w domu wszystko było wyłącznie
do jego dyspozycji. Zawsze, w każdej chwili. Wynikające z tego tytułu scysje
kończyły się zwykle zmianą placówki na mniejszą, gdzie, w przekonaniu rodziców,
personel będzie miał więcej czasu na zajęcie się ich najdroższym skarbem.
Ostatecznie edukację przedszkolną zakończył w trybie indywidualnym pod czujnym
okiem specjalnie wybranej przez rodziców opiekunki.
Pierwsze lata w szkole pamięta jako prawdziwy koszmar.
Prawie codziennie wracał do domu z płaczem, że został skrzywdzony przez
któregoś z kolegów. Rodzice za każdym razem interweniowali: u wychowawczyni, u
pedagoga szkolnego, u dyrektora. Domagali się zwrócenia na ich dziecko
szczególnej uwagi. Grozili, że problemami Maćka zainteresują władze oświatowe
wyższego szczebla. Nauczyciele i dyrekcja, bojąc się sprowadzenia im na kark
inspektorów z kuratorium, wychodzili naprzeciw żądaniom kierowanym pod ich
adresem. Karcili uczniów wchodzących w konflikty z Maćkiem, choć nieraz w głębi
ducha przyznawali im rację.
Wszystkie te okoliczności umacniały chłopca w przekonaniu,
że jest kimś absolutnie wyjątkowym i zasługuje na absolutnie wyjątkowe
traktowanie. Świat wokół niego jawił mu się jako zły, nieprzyjazny. Nie czuł
się rozumiany przez świat i sam go nie rozumiał. Nie chciał tego zmieniać. Nie
szukał przyjaźni. Przecież ewentualni przyjaciele musieliby nieuchronnie
należeć do tego z zupełnie innej gliny ulepionego świata. Wystarczyli mu
rodzice i ich pełna akceptacja. Wyłącznie z nimi dzielił się tym, co czuje i
myśli. Tylko im powierzał swoje tajemnice.
Uczył się dobrze. Tego jednego od niego wymagano i w tej
dziedzinie nie mógł liczyć na żadne ustępstwa. Najukochańszy syn nie mógł
przecież przynosić kiepskich ocen. Jak później takim świadectwem pochwalić się
przed dalszą rodziną i znajomymi? Maciek to rozumiał i starał się tym
oczekiwaniom sprostać. Sam przyznawał, że ktoś tak wyjątkowy jak on nie może
paskudzić swojego wizerunku jedynkami, dwójami, a nawet trójami. Jeśli jakiś
przedmiot sprawiał mu więcej trudności, rodziców zawsze stać było na
korepetycje, tak że świadectwa potwierdzające ukończenie kolejnych lat nauki
były niezmiennie udekorowane czerwonymi paskami.
Szkoła nie była jedynym miejscem jego kontaktów ze światem
pozadomowym. Uczył się także gry w szachy, karate i rysowania. Musiał przecież
rozwijać się wszechstronnie. Ponadto zorganizowane zajęcia, na które, pomimo
upływu lat, zawsze był przyprowadzany i odprowadzany przez któregoś z
rodziców, chroniły przed niepożądanymi kontaktami z niedopilnowanymi i źle
wychowywanymi rówieśnikami. W żadnej z tych dziedzin nie osiągnął
oszałamiających sukcesów, brakowało mu zapału, sumienności w wykonywaniu
codziennych ćwiczeń albo zwyczajnie talentu. To nie było wcale istotne. Dla
rodziców liczył się fakt, że miał zajęte popołudnia, dla niego – poczucie, że ktoś
zawsze się nim interesuje i poświęca mu swój czas. To uświadamiało mu jego
ważność, a ta świadomość z kolei pozwalała mu zachowywać dobry nastrój.
Wreszcie nadszedł czas, gdy jego ciało zaczęło wysyłać
pierwsze sygnały, że nie istnieje wyłącznie dla siebie, że potrzebuje drugiej
osoby, aby w pełni urzeczywistnić cały potencjał złożony w nim od pierwszej
chwili zaistnienia. Czas przekształcania się chłopca w mężczyznę nie był dla
Maćka łatwy. Nienawykły do kontaktów z rówieśnikami, tym bardziej nie umiał ich
nawiązać z osobami płci odmiennej. Ilekroć próbował zagadać do jakiejś
koleżanki, głos więzł mu w gardle, wszystkie przygotowane wcześniej słowa
uciekały gdzieś z mózgu i nie potrafił przywołać ich z powrotem. Kolejne
miesiące i lata mijały, a on wciąż pozostawał na aucie. Z zazdrością
przysłuchiwał się rozmowom innych chłopaków, którzy chwalili się swoimi
miłosnymi podbojami. Wyobrażał sobie siebie na ich miejscu i tęsknił.
Po raz pierwszy w życiu znalazł się w sytuacji, w której nie
miał komu krzyknąć „ja chcę” i tym magicznym zaklęciem sprawić spełnienie swojego
życzenia. Przez pewien czas zadowalał się potajemnym nabywaniem świerszczyków
dla dorosłych i dyskretnym upajaniem się zamieszczonymi w nich widokami.
Rodzice kilkakrotnie zauważyli obecność w domu takich pisemek nie zawsze
dostatecznie starannie ukrywanych przed ich wzrokiem, ale postanowili przymknąć
na to oko. Ostatecznie ma chłopak swoje lata. Lepiej, że wykazuje takie
zainteresowania, niż gdyby miał pewnego dnia przyprowadzić kolegę i oznajmić,
że są w sobie zakochani. To dopiero byłby wstyd przed całą rodziną i znajomymi.
Olka spadła mu jak z nieba. Byli wtedy oboje na drugim roku
studiów. Zauważyła, że Maciek nieźle sobie radzi na ćwiczeniach ze statystyki i
pewnego dnia zaraz po zajęciach podeszła do niego z prośbą, żeby pomógł jej w
rozwiązywaniu zadań z tego przedmiotu. W rzeczywistości był to tylko
pretekst. Od dłuższego czasu nie chodziła z żadnym chłopakiem. Ci, których
miała okazję spotkać wcześniej, nie wydawali jej się odpowiednimi partnerami do
nawiązywania trwałych i głębokich relacji. Szybko dawali do zrozumienia, że myślą
tylko o jednym. Nie chcieli rozmawiać o przyszłości. Istniał dla nich
wyłącznie dzień dzisiejszy. Wszystko traktowali wyłącznie w kategoriach zabawy
i rozrywki. Ona szukała kogoś więcej niż kumpla do zabawy i partnera na
bezsenne noce. Słowo „miłość” nie było dla niej wyświechtanym sloganem ani
synonimem seksu. Chłopak stojący zwykle samotnie na uczelnianych korytarzach,
zawsze zamyślony i trochę jakby smutny wydał jej się kimś, na kogo właśnie
czekała. Pomyślała sobie, że wspólne zgłębianie tajemnic odchyleń standardowych
i krzywej Gausa będzie dobrym punktem wyjścia do zawarcia obiecującej
przyjaźni.
Maciek też od razu dostrzegł szansę na coś więcej niż tylko
koleżeńską pomoc w nauce i nie tylko skwapliwie zgodził się służyć swoją wiedzą
matematyczną, ale zaczął też obmyślać, w jaki jeszcze sposób zainteresować Olkę
swoją osobą.
Po ostatnich zajęciach usiedli przy jednym ze stolików
ustawionych pod oknami na uczelnianym korytarzu i rozłożyli podręczniki do
statystyki oraz przybory do pisania. Po każdym wspólnie rozwiązanym zadaniu
Maciek robił przerwę. Opowiadał wtedy o swoich marzeniach i wyobrażeniach na
temat dalszego życia. Dawał też do zrozumienia, że chętnie poznałby plany na
przyszłość swojej uczennicy. Mówił, że pragnie mieć szczęśliwą rodzinę z co
najmniej dwójką dzieci, mieszkać w małym domku za miastem, gdzie będzie cisza
i spokój. Chciałby trochę podróżować, ale nie musi zwiedzić całego świata.
Nieźle byłoby też mieć zarobki na poziomie nieco powyżej średniej, jednak nie
za wszelką cenę, a już na pewno nigdy nie stanie się jego celem dążenie do
ustawicznego powiększania materialnego majątku.
Nie było to dalekie od prawdy. Rzeczywiście tak wyobrażał
sobie swoją przyszłość. Inna sprawa, że nie bardzo wiedział ani nawet nie
próbował dociec, co ze swojej strony powinien zrobić, żeby te plany wcielić w
życie. Cała ta sielanka miała zostać mu w jakiś tajemniczy sposób podarowana,
jak wszystko, co do tej pory było jego udziałem.
Olka uznała, że te marzenia są również bliskie jej sercu. Sama,
odpowiadając na pytania Maćka, rozsnuwała przed nim wizje kochającej się
rodzinki, żyjącej w dostatku, ale bez zbędnego luksusu, dla której
najważniejsze będzie wzajemne zrozumienie między wszystkimi jej członkami. Ta
daleko idąca zbieżność poglądów sprawiła, że postanowili tamten wieczór spędzić
razem w kawiarni na Rynku.
Maciek z trudem mógł opanować podniecenie. Zaraz po
przekroczeniu progu domu oznajmił radosnym głosem, że dziś wybiera się na
pierwszą w swym życiu prawdziwą randkę. Usta nie zamykały mu się od opowiadań o
dziewczynie, którą poznał i w której już teraz jest bezgranicznie zakochany.
Rodzice szczerze pogratulowali mu rozpoczęcia nowego rozdziału w życiu. Życzyli
powodzenia, choć nie omieszkali licznymi dobrymi radami przynajmniej trochę
ostudzić jego entuzjazm. Na nic się to nie zdało. Ich syn płonął świeżym,
gorącym uczuciem i nie miał zamiaru słuchać czyichkolwiek przestróg.
Przeczytał na jakiejś stronie internetowej, że na pierwszej
randce absolutnie, pod żadnym pozorem, nie wolno proponować dziewczynie seksu.
Trzeba zaczekać, przyglądać się uważnie rozwojowi znajomości i najlepiej samemu
ocenić, kiedy partnerka będzie gotowa na zaakceptowanie takiej propozycji.
Postanowił zastosować się do tej zasady, mimo że zdawał sobie sprawę, iż w jego
przypadku nie będzie to łatwe. Za nim tyle lat wyczekiwania, tyle godzin
spędzonych w łazience albo pod kołdrą ze świerszczykiem w jednej ręce, a
atrybutem własnej męskości w drugiej, tyle wyobrażeń we śnie i na jawie, jak to
będzie, kiedy jego ciało zetknie się z czyimś innym, że konieczność dalszej
wstrzemięźliwości teraz, kiedy szczęście było dosłownie o włos, wydawała się
katorgą trudną do zniesienia. Przecież do tej pory nie musiał na nic czekać.
Był kimś absolutnie wyjątkowym i przyzwyczaił się, że spełnianie życzeń należy
mu się niejako poza kolejnością. W dodatku, jak ma rozpoznać, kiedy Olka będzie
gotowa? Czy ktoś go kiedykolwiek uczył takiej sztuki? Może warto spytać ojca, na
pewno chodził kiedyś na randki z mamą, mógłby coś o tym powiedzieć. Uznał, że
lepiej nie. To były zupełnie inne czasy i obowiązywały wtedy inne obyczaje.
Ponadto rodzice są pod tym względem dość konserwatywni. Wielokrotnie dawali do
zrozumienia, że, ich zdaniem, z tymi sprawami lepiej poczekać do ślubu. Maćka
nie stać było na tak długą zwłokę. Kiedy najwcześniej taki ślub mógłby się
odbyć? Czy w ogóle do niego dojdzie? Trawiła go namiętność domagająca się jak
najszybszego zaspokojenia. Mimo to, gdy wieczorem siedzieli oboje z Olką przy
kawiarnianym stoliku i zajadali ciastka z kremem, popijając słodkim winem, nie
wspomniał ani jednym słowem o tym, co od paru godzin rozpalało jego
wnętrzności. Po powrocie do domu czuł się jak prawdziwy bohater.
Każde następne spotkanie było taką samą torturą, próbą
wytrzymałości, w której rosnące w siłę pragnienie musiało być poskramiane przez
równie mocną obawę, że przedwczesne odkrycie kart zburzy tę świeżą, ledwie
raczkującą relację i jego gwałtowne uczucie nie tylko nie znajdzie
zaspokojenia, ale będzie musiało zostać odłożone na daleką, niedającą się
przewidzieć przyszłość. Wreszcie nie wytrzymał. Przed czwartą randką postanowił
zasugerować swojej dziewczynie, że nadszedł czas, aby połączyło ich coś więcej
niż wizyty w kawiarni i wspólne lekcje statystyki.
Inna sprawa, że nie bardzo wiedział, jak taką propozycję
złożyć. Co powiedzieć, żeby zostać właściwie zrozumianym, a jednocześnie, żeby
nie zabrzmiało to wulgarnie? Kogo się o to zapytać? Nie miał innego
wyjścia, jak znów skorzystać ze zbiorowej mądrości użytkowników sieci.
Spośród kilkunastu proponowanych zagajeń wybrał sobie jedno,
wyuczył się go na pamięć i z duszą na ramieniu udał się na umówione spotkanie.
Olka domyśliła się, o co mu chodzi zanim zdążył dokończyć swoją kwestię.
— Nie mógłbyś powiedzieć tego bardziej od siebie? –
przerwała mu, śmiejąc się – słychać na kilometr, że lecisz jakimś wyuczonym
tekstem i w dodatku boisz się, czy dobrze zapamiętałeś. Wyluzuj trochę.
Jego twarz przybrała barwę dojrzałego pomidora. Poczuł, że
zrobiło mu się potwornie gorąco, a całe ciało pokryło się kropelkami potu.
Najchętniej teraz znalazłby się gdzieś głęboko pod podłogą tego lokalu i nigdy
stamtąd nie wyszedł. Wszystko zepsuł. Czy Olka w ogóle zechce się z nim jeszcze
spotykać? Czy on sam potrafi wybaczyć jej upokorzenie, jakiego w tej chwili
doznał? Miał ochotę rzucić teraz na kawiarniany stolik bukiet kwiatów
przyniesiony na tę okazję i uciec stąd gdzieś daleko. Z drugiej strony zdążył
już pochwalić się rodzicom, że ma dziewczynę. Czy ma się przyznać, że po
zaledwie czterech spotkaniach wszystko się rozleciało? I to jeszcze w jakich
okolicznościach? Czy po tym doświadczeniu odważy się kiedykolwiek umówić z inną
dziewczyną? Czy ma sam siebie skazać na zaspokajanie swych męskich potrzeb w
samotności z pisemkami pornograficznymi w ręku do końca życia?
Postanowił zawalczyć o tę znajomość. Tylko jak to zrobić?
Stał nieruchomo obok swojego krzesła i cały czas nerwowo ściskając w dłoni
bukiet, szukał odpowiednich słów.
— Przepraszam – powiedział w końcu tonem głosu ucznia
przyłapanego na ściąganiu – głupio jakoś wyszło. Ale ja tak bardzo cię kocham.
Tak bym chciał, żebyśmy razem… No wiesz…, żebyśmy byli jak inne pary, żeby się
bardziej do ciebie zbliżyć.
Olka nie miała zamiaru przekreślać tej znajomości z tak
błahego powodu. Zbyt długo czekała na kogoś u swojego boku. Potrafiła docenić
to, że Maciek nie zaczął od łóżkowych propozycji. A że w ogóle taką propozycję
złożył? To normalne. Są przecież dorośli. Ona też nie szuka wyłącznie
platonicznego uczucia.
— Nie przejmuj się – powiedziała już bez kpiącego
uśmiechu – wszystko robi się kiedyś w życiu pierwszy raz. – Sięgnęła po
trzymany przez Maćka bukiet. – Te kwiaty są naprawdę piękne. Dziękuję ci. Wiem,
o co ci chodziło. Dzisiaj nie mogę. Obiecałam być w domu w miarę wcześnie.
Mam tam to i owo do zrobienia. Ale w weekend chętnie pozwolę zabrać się w
jakieś urocze, ustronne miejsce. Będzie mi miło.
Zbliżyła się i pocałowała Maćka w policzek. Poczuł się,
jakby z samego dna piekieł wzniósł się nagle do najwyższych sfer raju.
Na urocze, ustronne miejsce – cel weekendowego wypadu,
wybrał niewielki pensjonat urządzony w dawnym dworku szlacheckim w miejscowości
położonej zaledwie osiemnaście kilometrów od miasta. Żadne z nich nie miało swojego
samochodu, a tam można było łatwo dojechać podmiejskim pociągiem. Pensjonat
znajdował się blisko stacji, otaczał go spory, dobrze utrzymany park pełen
starych drzew. Był właśnie środek wiosny, więc powietrze wokół było wypełnione
zapachem bzów, jaśminów i berberysów. Idealne miejsce na romantyczną przygodę.
W czwartek po południu pojechał tam sam. Wszystko dokładnie
obejrzał, zarezerwował dwuosobowy pokój na jedną noc, kupił w przedsprzedaży
dwa studenckie bilety w jedną i drugą stronę i zaprosił Olkę na wspólny wyjazd.
Uznała jego pomysł za doskonały. Postanowili wyjechać wczesnym popołudniem,
żeby zacząć tę wyjątkową randkę od wspólnego obiadu.
Odtąd pensjonat w dworku za miastem stał się ich ulubioną
przystanią, gdy oboje mieli ochotę na odrobinę intymności. Recepcjonistka
wkrótce zaczęła ich rozpoznawać, gdy pojawiali się w sobotnie popołudnia z
prośbą o klucz do zarezerwowanego wcześniej pokoju i z życzliwym uśmiechem
pytała, co u nich słychać. Zawsze odpowiadali, że wszystko dobrze i była to
najszczersza prawda. Było im rzeczywiście ze sobą coraz lepiej. W wielu
sprawach rozumieli się bez słów. Maciek wyzbył się całkowicie wcześniejszej
nieśmiałości, stał się rozmowny, a nawet dowcipny. Szczególnie zbliżyły ich
wakacje, kiedy spędzili razem całe dwa tygodnie w jednej z mało uczęszczanych
nadmorskich miejscowości. Oboje nie chcieli wybrać się do żadnego ze znanych
kurortów, po pierwsze z powodu ceny, a po drugie dlatego, że nie lubili zgiełku
i tłoku.
Wszystkie te wypady wakacyjne i weekendowe, a także liczne
prezenty, jakimi Maciek hojnie obdarowywał swoją ukochaną, były finansowane przez
jego rodziców. Zgodnie uważali oni, że na tym etapie życia jedyną powinnością
ich dziecka jest dobrze się uczyć, a do nich należy zapewnienie mu materialnego
komfortu na maksymalnie wysokim poziomie, żeby nie musiał tracić czasu na
dorabianie w jakiejś pizzerii czy McDonaldzie.
Olka i Maciek znali się już ponad rok. Ich studia dobiegały
końca. Oboje szlifowali swoje prace licencjackie i zastanawiali się, czy iść na
magisterkę, czy zakończyć studiowanie, poszukać pracy i zacząć dorosłe życie we
dwoje. Zarówno jej jak i jego rodzice doradzali to pierwsze. Młodzi jednak nie
pałali chęcią kontynuowania nauki. Woleli jak najprędzej rozpocząć nowy
rozdział swoich życiorysów, zwłaszcza że w ich przewidywaniach miał to być
rozdział wyjątkowo piękny i długi.
Decyzję o ślubie podjęli zaraz po ostatnich w życiu
wakacjach. Sami postanowili, że będą ostatnie, chociaż teoretycznie nic nie
stało na przeszkodzie, żeby pogodzić rozpoczęcie nowej drogi życia z
kontynuowaniem nauki. Oboje wywodzili się z zamożnych rodzin i mogli liczyć na wsparcie
ze strony swoich najbliższych, ale palili się do samodzielności. Uznali, że
wiedza, jaką nabyli do tej pory w zupełności im wystarczy, żeby odnaleźć się w
życiu zawodowym, a uzyskanie poczucia pełnej dorosłości jest dla nich
absolutnym priorytetem. Od września oboje podjęli pracę w tej samej, dobrze
prosperującej firmie, ona w księgowości, on w dziale analiz finansowych.
Zarobki, jakie zaproponowano im na starcie utwierdziły ich w przekonaniu o
słuszności dokonanego wyboru.
Jedni i drudzy wstępni nie kryli rozczarowania, że ich
pociechy zakończyły definitywnie edukację na tak wczesnym etapie, ale
uszanowali wolę młodych i rozpoczęli przygotowania do zaplanowanych na okres
między Świętami a Nowym Rokiem zaślubin.
Ważniejsze od wesela było zapewnienie przyszłej młodej parze
samodzielnego lokum na początek nowej drogi życia. Na jego zakup złożyły się
oszczędności obu rodzin oraz pokaźnej wysokości kredyt zaciągnięty na nazwisko
Maćka. Nie był to wprawdzie wymarzony domek za miastem tylko niewiele ponad
trzydzieści metrów kwadratowych na nowobudowanym osiedlu, ale przecież nie od
razu Kraków zbudowali. Maciek stopniowo, choć niechętnie, przyjmował do
wiadomości, że niektóre marzenia wymagają trochę czasu, zanim się spełnią.
Przez cały październik i listopad trwały prace wykończeniowe
przyszłego wspólnego dachu nad głową, zaś w grudniu Olka i Maciek niemal
wszystkie popołudnia po pracy spędzali na wizytach w salonach meblowych i
sklepach ze sprzętem AGD, wybierając to, co będzie im potrzebne do wygodnego
życia we własnym gnieździe.
Ślub odbył się na dwa dni przed Sylwestrem. Liczna rzesza
gości składała młodym najszczersze i najserdeczniejsze życzenia wszelkiej
pomyślności i wielu razem przeżytych lat, wypełnionych wyłącznie tym, co dobre
i mieszczące się w najszerzej pojętej definicji szczęścia. Wraz z Nowym Rokiem
zaczynał się dla nich nowy rozdział życia. Wkraczali w niego pełni optymizmu,
zakochani i otoczeni ludzką życzliwością. Wypadałoby w tym miejscu zakończyć tę
opowieść, wieńcząc ją baśniowym sformułowaniem: „A potem żyli długo i byli
szczęśliwi”. Tylko, że baśnie zapisane na kartach książek nie znajdują swojego
odzwierciedlenia w rzeczywistości.
Kamilek przyszedł na świat niemal dokładnie rok po ślubie.
Śliczny i stuprocentowo zdrowy chłopczyk. Olka też czuła się dobrze i już po trzech
dniach razem z maluchem wróciła do domu. Wszyscy odwiedzający świeżo
upieczonych rodziców zapewniali, że pierworodny syn jest pod każdym względem
podobny do ojca, a Maćkowi rosło serce i pękał z dumy, gdy słyszał te słowa.
Właściwie to nie wyobrażał sobie, żeby mogło być inaczej. Był przecież kimś
absolutnie wyjątkowym i taki prezent od losu po prostu mu się należał.
Na swoje nieszczęście Kamilek nic nie wiedział o tym, że ma
absolutnie wyjątkowego ojca. Nie miał pojęcia, jak bardzo ceni on sobie ciszę i
spokój i nie znosi, żeby mu się przeciwstawiano. Nie pytał o pozwolenie na
płacz albo na zabrudzenie pieluchy. Nie przestrzegał też pór posiłków
ustanowionych przez dorosłych. Maciek początkowo starał się to zaakceptować.
Tłumaczył sobie, że to normalne, że mały prędzej czy później z tego wyrośnie.
Jednak wraz z upływem czasu, czuł się coraz bardziej zmęczony. Stał się
nerwowy. Zaczął pokrzykiwać na Olkę, żeby coś z tym zrobiła. On musi przecież
odpocząć po pracy. Ma prawo do świętego spokoju. Domaga się go. Dlaczego nikt
go nie słucha?
Olka nie miała ochoty na pełnienie roli kury domowej, której
powołaniem jest niańczenie dziecka i nadskakiwanie mężowi. Oczekiwała
partnerskiego podziału obowiązków. Skoro Maciek zapewniał wielokrotnie, jak
bardzo kocha ją i Kamilka, to niech to jakoś okaże, włączy się w czynności
pielęgnacyjne. Jej też należy się odpoczynek. Kłócili się coraz częściej z tego
powodu. Oboje mieli poczucie, że idylliczna miłość, jaka łączyła ich przed
pojawieniem się syna, bezpowrotnie zniknęła. Coś między nimi zaczęło pękać. W
dodatku nie mieli pomysłu, jak to skleić. Słyszeli nieraz, że związki przeżywają
kryzysy, ale dlaczego właśnie ich to spotyka i dlaczego tak wcześnie? Przecież
są ze sobą niecałe półtora roku. No, może prawie trzy, jeśli doliczyć znajomość
przed ślubem. Świadomość owego pęknięcia napawała ich bólem i dodatkowo
wzmagała stan napięcia u utrudzonego pracą zawodową Maćka oraz znużonej
domowymi obowiązkami Olki.
To było latem. Wakacyjnego wyjazdu w tym roku nie
zaplanowali. Bali się, że nie poradzą sobie z pielęgnacją Kamilka w hotelowych
warunkach, a nie mieli go z kim zostawić. Rodzice Maćka byli wprawdzie gotowi
poświęcić własny urlop na zaopiekowanie się ukochanym wnusiem i przychylenie w
ten sposób nieba swojemu najdroższemu synkowi, ale Olka nie chciała o tym
słyszeć. Miała w swoim otoczeniu złe przykłady z dziećmi wychowywanymi przez
dziadków i stanowczo stwierdziła, że nie dopuści do podobnej sytuacji we
własnej rodzinie. Woli przesiedzieć dwa, a nawet trzy lata w domu bez wyjazdów
niż mieć takie kłopoty, jakich zaznały jej dwie starsze kuzynki. To
postanowienie stało się przyczyną kolejnej kłótni między małżonkami i znacznie
ochłodziło ich wzajemne relacje.
Maciek miał w pracy szczególnie trudny dzień. Szykowała się
kontrola z centrali firmy. Trzeba było przejrzeć wszystkie papiery, sprawdzić,
czy nie brakuje czegoś, co może okazać się ważne. Praca to w ogóle było dla
Maćka źródło dodatkowej frustracji. Tutaj nie mógł się czuć jak ktoś absolutnie
wyjątkowy. Był najmłodszym pracownikiem w swoim dziale i zazwyczaj zlecano
mu czynności, które, w jego przekonaniu, równie dobrze mógłby wykonać ktoś po
maturze, niekoniecznie z dyplomem licencjata i to opatrzonym oceną bardzo
dobrą. Poczucie niedocenienia i nadmiar mało pasjonującej roboty sprawiały, że zwykle
wracał do domu zły i rozdrażniony.
Tego dnia tej żmudnej pracy było wyjątkowo dużo. Do tego na
dworze panował piekielny, zwalający z nóg upał. Przy takiej pogodzie, po
ciężkiej harówie człowiek marzy tylko o jednym: rozłożyć się na kanapie z
puszką zimnego piwa w garści i zapomnieć o całym świecie.
Kamilek miał siedem miesięcy i właśnie zaczęły mu się
wyrzynać górne jedynki, a także pierwsza dolna dwójka. Z tego powodu był
szczególnie marudny Dodatkowo wysoka temperatura panująca w pozbawionym
klimatyzacji mieszkaniu działała na niego podobnie jak na dorosłych, tyle, że
dużo intensywniej. Olka też czuła się wykończona, więc postanowiła skorzystać z
powrotu Maćka i wymknąć się na kilka godzin z domu. Chciała ochłonąć.
Pospacerować trochę nad wodą w cieniu drzew. Zregenerować nadwerężone siły. Maciek
miał jej to za złe. Przecież on wrócił z pracy, a ona cały dzień siedziała w
domu. To jemu należy się odpoczynek. Jak ona śmie zostawiać go sam na sam z
płaczącym dzieckiem.!? Jego gwałtowne protesty nie znalazły posłuchu. Olka nie
zamierzała ustępować przed emocjonalnym szantażem. Rozstali się w fatalnych
nastrojach.
Maciek na początek natarł dziąsła niemowlaka lidodentem,
pokołysał chwilę na rękach, czekając aż uśnie, ułożył go w łóżeczku, nakrył
kołderką i sam położył się na kanapie. Miał nadzieję na odrobinę relaksu. Nie
spodziewał się, że zaśnie. Chciał tylko zaznać trochę spokoju, poleżeć w ciszy,
uporządkować skołatane myśli, pozbierać się.
Tymczasem Kamilek już po kilku minutach zaczął głośno
sygnalizować, że pilnie potrzebuje zmiany pieluchy. Trzeba było zwlec się z
kanapy, przewinąć go, umyć i pokołysać przez chwilę. Skoro jednak maluch poczuł
tylko, że ponownie trafia do łóżeczka, natychmiast zaczynał płakać. Dopiero
kolejne kilkanaście minut spędzone na rękach ojca sprawiło, że usnął na dobre i nie zauważył zmiany swojego
położenia.
Maciek mógł ponownie lec na kanapie i w ciszy delektować się
chłodnym, chmielowym trunkiem. Starał się odpędzić od siebie natrętne myśli
cały czas mącące jego spokój. Kłopoty w pracy mieszały się w jego głowie z
pretensjami wobec żony, która coraz mniej liczy się z jego potrzebami,
troszcząc się głównie o zaspokojenie własnych. Nie tak to sobie wyobrażał,
kiedy się pobierali
Lidodent najwyraźniej przestał działać, bo wyrzynające się
ząbki znów zakłóciły Kamilkowi spokojny sen i skłoniły go do zmącenia ciszy i
brutalnego przerwania relaksu jego ojcu. Wtedy właśnie w Maćka wstąpił ów
straszliwy demon. Nie jeden, cały legion demonów, jak niegdyś w pewnego
mieszkańca Gerazy. Podszedł do łóżeczka, chwycił Kamilka na ręce i… Nie! Nawet
teraz, choć minęło już pięć lat, zawsze chwyta go jakiś dziwny skurcz za
gardło, gdy pomyśli, co się stało potem.
Kiedy wszelki płacz ucichł w jednym momencie, jak nożem
uciął, Maciek ukląkł przed leżącym na podłodze synem i zaczął błagać go, żeby
się jeszcze raz odezwał, albo przynajmniej poruszył, dał jakikolwiek znak
życia. Nie doczekał się. Malec leżał milczący i nieruchomy, tylko jego cera
stawała się z każdą chwilą coraz bardziej sina.
Olka wróciła z miasta niecałą godzinę później. Zastała męża klęczącego
nad nieruchomym synem i uderzającego w geście rozpaczy głową o podłogę. Kiedy
usłyszał, że wchodzi, podniósł się, zwrócił w jej stronę i krzycząc na całe
gardło, zasypał ją potokiem pretensji. To ona była winna temu, co się stało.
Gdyby nie wyszła, nie zostawiła go samego… Ruszył w jej kierunku z zaciśniętymi
pięściami. Odepchnęła go z całej siły, zanim zdążył cokolwiek zrobić. To go
przyhamowało. Cofnął się, oparł o framugę drzwi między pokojem a przedpokojem
i zaczął płakać.
Na Olce ten płacz nie zrobił wrażenia. Wszystkie pozytywne
uczucia, jakie do tej pory żywiła dla swojego męża wyparowały z niej w jednej
sekundzie
— Nie zbliżaj się do mnie, ty bydlaku – zawołała
głośno, aż jej krzyk, dzięki otwartym na oścież oknom, dał się słyszeć na całej
ulicy. Podbiegła do drzwi wyjściowych, oparła się o nie plecami, z torebki
cały czas przewieszonej przez ramię wyciągnęła telefon i zadzwoniła na policję.
Stała przy tych drzwiach aż do przybycia funkcjonariuszy. Niepotrzebnie, Maciek
nie miał zamiaru uciekać. Był zbolały i oszołomiony.
Na procesie oskarżała go gwałtownie. Krzyczała i miotała
obelgi. Aż sędzia musiał ją przywoływać do porządku. Zaraz po ogłoszeniu wyroku
wystąpiła o rozwód. Od czasu osadzenia go w więzieniu nie pojawiła się ani razu.
Maciek do dziś nie może zrozumieć, jak to możliwe, że wszystko, co ich
wcześniej łączyło, mogło tak doszczętnie zniknąć – nagle i bez śladu. Nie chce
jej oskarżać. Wie, że to on zawinił i nie wolno mu oczekiwać litości od nikogo,
zwłaszcza od niej. Tylko tak mu ciężko znosić samotność za tymi murami! Tak mu
ciężko!
Z dziesięciu lat, jakie mu zasądzono, zostało jeszcze pięć.
Nie wyobraża sobie, żeby wytrzymał tu tak długo. Dlaczego od razu nie
wymierzono mu innej kary? Takiej, która na zawsze uwolniłaby go od wszelkiej
udręki, od koszmaru wracających każdego dnia wyrzutów sumienia? Wiadomo. Nie ma
jej od dawna w kodeksie. Uznano ją za niehumanitarną. A kazać człowiekowi przez
tyle lat szamotać się z demonami, które niegdyś na jedną sekundę opanowały jego
duszę, to jest humanitarne? Czy któryś z prawników albo polityków decydujących
o takim, a nie innym kształcie kodeksu przeżył choć jeden dzień z tak
przygniatającym poczuciem winy? Wiele razy myślał, że jak tylko wyjdzie na
wolność, sam wymierzy sobie sprawiedliwość, tę, której nie wolno było wymierzyć
sądowi. Wie, że tego nie zrobi. Cierpi wprawdzie straszliwie z powodu tej
jednej chwili niezapanowania nad sobą, ale zbyt mało w nim odwagi, żeby
podnieść na siebie rękę.
Czy w całym wszechświecie jest ktoś, kto mógłby wybaczyć mu
jego zbrodnię? Nie wyobraża sobie kogoś takiego. Dla Olki już nie istnieje. Ona
z pewnością nigdy nie zapomni tego, co przeżyła w tamten lipcowy dzień i nigdy
nie pomyśli dobrze o człowieku, który jej to zgotował.
Dla społeczeństwa stał się wyrzutkiem, śmieciem niewartym
współczucia, kimś bez godności. Najdobitniej przekonał się o tym tu, za kratami
Towarzysze z celi cenią sobie włamywaczy, rabusiów i kieszonkowców, z którymi
mogą wymieniać się doświadczeniami, ale dla takich, jak Maciek nie mają litości.
Tym bardziej nie mają jej porządni obywatele oglądający ze zgrozą w telewizji
relacje z wydarzeń takich, jak to przed pięciu laty w jego domu.
Nawet na rodziców nie może teraz liczyć. Zawsze był dla nich
całym światem. Nie szczędzili mu niczego, czego tylko zapragnął i gotowi byli
sięgnąć nawet po gwiazdkę z nieba, byle go tylko uszczęśliwić. Jednak po tym,
co się stało ojciec dostał zawału i umarł. Nie doczekał nawet procesu. Mama
była w sądzie, ale gdy próbowano ją przesłuchać, nie wydobyła z siebie ani
słowa. Zalewała się tylko łzami i szlochała spazmatycznie. Później znalazła się
pod opieką psychiatrów. Od zakończenia sprawy nie widział jej nigdy więcej.
Sam sobie też nie potrafi wybaczyć. Tamto popołudnie
wywróciło do góry nogami całe jego dobre mniemanie o sobie. Do tej pory to inni
mogli być źli, koledzy ze szkoły, nauczyciele, współpracownicy i szefowie. On był
zawsze dobry, był kimś absolutnie wyjątkowym, wcieloną niewinnością pozbawianą
niekiedy niesłusznie tego, co jej się bezwzględnie należało. Teraz musi myśleć
o sobie jako o zbrodniarzu. To zdecydowanie za dużo, jak na jego nieprzywykłe
do dźwigania ciężarów barki.
Pozostał jedynie Bóg, ale o Nim Maciek już dawno zapomniał.
Jeszcze w dzieciństwie przekonał się, że nie da się krzyknąć do Niego „Ja chcę”
i liczyć na natychmiastowe spełnienie swojej prośby, więc zaliczył Go do grona
tych złych, których on – osoba absolutnie wyjątkowa powinien raczej unikać niż
się z nimi spoufalać. Nie będzie przecież żebrał. Teraz byłby gotów żebrać,
nawet leżąc w prochu, ale czy On jest władny wybaczyć w imieniu tych wszystkich,
którzy nie chcą albo nie mogą? Przede wszystkim powinien błagać o to Kamilka,
który zapewne gdzieś w pozaziemskiej przestrzeni przygląda się w tej
chwili jego udręce. Czy spotka go, gdy sam się znajdzie po tamtej stronie? Co
mu wtedy powie? Że nie chciał? Że cały czas go kocha? Że po prostu był
zmęczony i chciał odpocząć? Czy to samo słowo, którym zwracamy się do pasażera
zagradzającego nam przejście w tramwaju, wystarczy, żeby usłyszeć przebaczenie
z ust kogoś, komu tak brutalnie przerwało się ledwie rozpoczęte życie?
Nie pozostało mu nic innego, jak wierzyć, że tak się kiedyś
stanie. Przekroczy barierę rozdzielającą dwa światy, ujrzy swojego syna,
upadnie przed nim, błagając o litość, a on wyciągnie do niego małą, pulchną
rączkę i powie: „Tatusiu, zrobiłeś mi wielką krzywdę, ale to było dawno. Chodź,
powiemy mamie, babci i dziadkowi, że już się na ciebie nie gniewam,” Wtedy
nawet Stwórca się do niego uśmiechnie. Musi mieć nadzieję, że tak właśnie
będzie. Najgorsze, że nie może po prostu tupnąć nogą i krzyknąć: „Ja tak chcę”.
Nie ma prawa tego żądać. Może tylko mieć nadzieję. Nie jest już kimś absolutnie
wyjątkowym. Przestał nim być w ciągu tej jednej sekundy.